Plan na dwa dni w Tatrach był dość napięty i jak dla mnie ambitny. Jednak pogoda miała dopisać, więc w bardzo dobrych humorach w piątek wieczorem zawitaliśmy do Zakopanego.
Dziś skupię się na niedzieli, dodam tylko, że powrót ze szlaku w sobotę (a właściwie już w niedzielę) o 1 w nocy miał zasadniczy wpływ na pobudkę następnego dnia.
A plan był taki, żeby dojść z Kasprowego na taternicki wierzchołek Świnicy, potem powrót przez Gąsienicową do samochodu w Kuźnicach i powrót do domu.
Budzik nastawiłam na 7 rano i powiedzmy szczerze - w to, że wstanę o tej godzinie wierzyłam umiarkowanie. Niestety moje przeczucia spełniły się i dopiero po 10 zaczęłam się pakować - w końcu tu już nie wracamy. Potem szybkie spojrzenie na kamery przed kasami na Kasprowy i... szok! Kolejka jak diabli, stania nie wiadomo ile. Nagle wpadłam na genialny pomysł - zarezerwuję bilety przez internet. Niestety dostępne były dopiero na 14.50, myślę sobie - cóż, nie ma wyjścia. Jeszcze trochę tutaj zejdzie przy pakowaniu, potem szybko do Kuźnic i stanie w kolejce?! Nie, już lepiej je zarezerwuję. Tak oto stałam się umiarkowanie szczęśliwą posiadaczką biletu na kolejkę na Kasprowy w telefonie.
Pogoda nie zawiodła, rzeczywiście było pięknie, co zaowocowało prawdziwymi tłumami na szczycie Kasprowego i jego okolicy.
Nie było się co zastanawiać, godzina późna, więc ruszyłam w stronę Świnicy. Po chwili byłam na Beskidzie.
Zakwasy z dnia poprzedniego niestety dawały się we znaki. Sił brak, godzina coraz późniejsza i coraz mniejsza nadzieja na Świnicę. Jeszcze kilka spojrzeń w stronę Kasprowego i Tatr Zachodnich.
Dotarłam na Przełęcz Liliowe. Ludzie już wracają, słońce coraz niżej, ale niebo wciąż robi wrażenie :)
Nareszcie na bolących, poobcieranych nogach dotarłam do miejsca, z którego bardzo dobrze widać było Świnicę.
Cóż, w górach trzeba czasem umieć rezygnować, więc zaczęłam wracać. Wybrałam według planu szlak na Halę Gąsienicową.
Po początkowo dość stromym zejściu zaczęło się łagodniejsze, niestety śnieg, który pod wpływem słońca przybrał formę cukru ciągle się zapadał. Doszłam w końcu do dolnej stacji kolejki, potem nawet nie schodząc do schroniska, od razu poszłam dalej, w stronę Kuźnic. Jeszcze kilka zdjęć na Gąsienicowej i dalej w drogę.
Teraz, gdy już słońce zaczyna zachodzić trzeba się naprawdę spieszyć - misie już nie śpią i pewno tylko czyhają, aby mnie postraszyć. Szczególnie, że po drodze widziałam dwie podejrzane jamy, które jakby trochę sugerowały wcześniejszą obecność dużego, brązowego i głodnego zwierza (ale ja się nie znam). Jednak strzeżonego Pan Bóg strzeże, więc wolę się nie narażać.
Na Przełęczy Między Kopami zrezygnowałam nawet z herbatki, której mi jeszcze trochę zostało - swoją drogą genialny wynalazek, który za późno doceniłam :) Jednak zachodzące słońce było takie piękne, światło miękkie i ciepłe, więc musiałam znów wyciągnąć aparat.
Trochę mi tam zeszło... Zapomniałam o misiach, kilometrach do domu, itd. Niesamowite, jak szybko śnieg się stopił. Dzień wcześniej rano szłam tą samą drogą i było go dość sporo. Dziś już prawie go nie było. W tym tempie, to za chwilę w Tatrach będzie lato :)
Już zaczęło się ściemniać, kiedy ostatecznie ruszyłam w dół.
Na koniec - dzień wcześniej "przedobrzyłam", dlatego za późno wstałam i stąd plan się posypał. No cóż, następnym razem to nadrobię, świat się nie zawalił. Ważne, że pogoda piękna, byłam w Tatrach i jestem szczęśliwa :) I nie poszłam w niedzielę na Krokusy na Chochołowską, choć ze względu na godzinę, chciałam iść ;)
Gdyby ktoś miał ochotę odwiedzić moją stronę na facebook-u, to będzie mi bardzo miło :)
Komentarze