Zapraszamy do przeczytania fragmentu powieści "Koniec Świata" autorstwa Moniki Małgorzaty Lis. Akcja książki dzieje się na bieszczadzkich szlakach. Góry, spanie pod gołym niebem, przechodzenie przez potoki, połoniny w słońcu i w śniegu – to dla Melanii, głównej bohaterki – codzienność.


W drogę ruszyliśmy już dobrze po 10-tej. Podziękowaliśmy serdecznie gospodarzom za gościnę. Machali nam jeszcze długo od progu domu, dopóki nie zniknęliśmy im z oczu.

– Wskakujemy na zielony szlak? – zagadnął mnie Janek, kiedy minęliśmy już sklep i szliśmy jeszcze łagodnie pod górę drogą asfaltową przez wieś.

– Nie, no co ty, przecież rozmawialiśmy wczoraj o tym, że nie idziemy szlakiem, tylko tą dawną drogą przez wysiedlone wsie – wiązałam sobie właśnie chustę na głowę, spojrzałam więc tylko na niego ze zdziwieniem.

– Racja, racja, czyli teraz na Studenne? – Janek starał się udawać, że nic się nie stało, ale faktycznie było to podejrzane, że nie pamiętał niczego z naszych ustaleń z zeszłej nocy. Czyżby wczoraj wcale nie myślał o mapie, tylko o czymś innym? Albo raczej o kimś innym...

– Dokładnie, idziemy teraz na cerkwisko na Studennym, a potem schodzimy prosto do mostu na Sanie. Darujemy sobie szukanie pozostałości po wsi, bo droga teraz jest rozjeżdżona przez ciężki sprzęt do zwózki drewna i nieprzyjemnie się idzie w błotnistych koleinach.

Miałam w pamięci naszą ostatnią wyprawę z Michałem w poszukiwaniu miejsc, w których jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkali ludzie. W końcu wpadliśmy komuś do piwnicy, dzięki czemu mogliśmy stwierdzić, gdzie kiedyś stały domy. Niestety, żeby tam dotrzeć musieliśmy iść po błocie po kostki, więc uznałam, że teraz nie ma to sensu.

– Melania, a jak się czujesz? – Marcin zrównał swój krok z moim. Blond włosy zakrył czerwoną chustą, przez co wyglądał raczej jak student, a nie jak dorosły facet, więc mimowolnie się uśmiechnęłam.

– Wszystko w porządku, dzięki. Popatrzcie, jaki piękny widok na Terkę! – zatrzymałam się na przełęczy dzielącej Terkę od Studennego.

Przed nami roztaczał się widok na całą wieś malowniczo położoną w dolinie między wzgórzami, które oddzielały ją z jednej trony od Bukowca, a z drugiej od Studennego. Wzgórza pokryte były łąkami, lasami, ale też krzewami tarniny, od których wieś dostała swoja nazwę. „Terka” to po rusińsku „tarnina”, czyli kolczate krzewy rodzące drobne, czarne owoce, które dopiero po pierwszym przymrozku nadają się do zbierania. Maria robi świetną nalewkę z tarniny!

W dole widać było pasące się krowy, a nieopodal nich stado owiec. Przy gospodarstwach kręciły się kobiety, pokrzykując na dzieci, żeby przyszły pomóc przy szykowaniu niedzielnego obiadu, ale te wolały biegać po podwórku. Widać było stary cmentarz, otoczony jeszcze starszymi lipami i nowy kościółek z drobnej cegły, który świetnie wkomponował się w krajobraz. Gęste drzewa liściaste i iglaste zasłaniały nam centralny punkt miejscowości: sklep prowadzony przez panią Elżbietę, gdzie można było nie tylko kupić zawsze świeży chleb, ale i dowiedzieć się, co nowego słychać we wsi.

Widziałam, że chłopaki byli pod dużym wrażeniem. Marcin od razu wyjął aparat i zaczął fotografować i nas i widoki. Szczególnie był zachwycony Monasterem, niewielką górą, która znajdowała się na przełęczy oddzielającej Terkę od Bukowca. Podania głoszą, że jeszcze w XVI wieku stał tam klasztor, stąd nazwa góry; niestety nie ma po nim żadnego śladu. Pan Karol opowiadał, że klasztor został spalony – podobno mnisi pędzili w nim nie tylko wino, ale i sprowadzali tam kobiety, co miejscowej ludności się nie spodobało. Nie wiadomo, czy to tylko legenda, czy historia, ale fakt faktem, że nigdy nie udało się nam natrafić na choćby ślad po monastyrze, a próbowaliśmy z Michałem wielokrotnie. Stąd znałam tak dobrze pana Karola: Terka to było nasze stałe miejsce na krótkie wypady z miasta. Było tu zdecydowanie spokojniej niż w wysokich Bieszczadach, a szlaki niczym nie ustępowały tym najbardziej znanym.

– W piękne miejsce nas zaprowadziłaś, Mela – uśmiechnął się do mnie Janek.

– Zobaczysz, dalej będzie jeszcze piękniej. – Wiedziałam, że on doceni to, dokąd go prowadzę i co mam mu do pokazania. – Zaraz wejdziemy na mój ulubiony fragment tej trasy, na drogę łączącą tę przełęcz i miejsce po cerkwi.

Nie myliłam się. Na twarzy Janka odmalował się zachwyt, kiedy tylko weszliśmy na dawną drogę prowadzącą do cerkwi. Rozciągały się przed nami łąki, o tej porze roku ich zieleń była bardzo intensywna, a miejscami to już nawet przebrzmiała; gdzieniegdzie widniały zdziczałe drzewa owocowe, jabłonki i wiśnie, najwyraźniej kiedyś musiały tam istnieć sady. Porośnięte ziołami i brązowymi trawami pola łagodnie opadały w dolinę, a przed nami widać już było niewielkie wzniesienie, gdzie kiedyś stał kościół i cmentarz. Niegdyś musiało tu być pięknie, kiedy mieszkańcy wsi wspinali się na wzgórze górujące nad Studennem, spiesząc na niedzielną Mszę. Teraz było tu cicho i pusto, a w miejscu, gdzie kiedyś toczyło się życie religijne, stał tylko krzyż z dwoma poprzeczkami i paliły się dwa znicze.

Jak zawsze w takim miejscu dopadł mnie smutek. Myślałam o tych, którzy kiedyś tu żyli, cieszyli się, rodzili i umierali, uprawiali pola, wypasali owce. Przez tę cholerną akcję „Wisła” w latach 1945-47 większość bieszczadzkich wsi zostało doszczętnie spalonych, a mieszkańcy, jeśli nie byli Polakami, zostali wysiedleni na Ukrainę lub na tak zwane ziemie odzyskane na Dolny Śląsk. Polityka polityką, a ich życie zostało złamane. Musieli opuścić to, co tak kochali, miejsce, które było ich początkiem i końcem świata, pewnie jedynym, jaki wtedy znali.

Opowiadałam o tym wszystkim chłopakom, słuchali w skupieniu. Janek błądził wokół niewidzącym wzrokiem, a Marcin zagadnął:

– A wiesz, że Bieszczady przed wojną były przeludnione?

– Wiem. – Przyglądałam mu się badawczo, zastanawiając się, po co on mi o tym wspomina.

– I gdyby nie wysiedlenia, nie moglibyśmy teraz błąkać się po dzikich polach i lasach, tylko szlibyśmy ruchliwą droga wiodącą ze wsi do wsi?

– Jak możesz tak mówić? – Odruchowo zacisnęłam dłonie w pięści, jakbym chciała odeprzeć atak, i zaraz je rozluźniłam.

– Melania, taka jest prawda. Nie można oceniać tego tak jednoznacznie. Jasne, że dla mieszkańców była to tragedia, też tak sądzę. Tragedia, która nie powinna się była wydarzyć. Ale spójrz na tę przestrzeń, nieskażoną ludzką ręką od tylu lat. Nie byłoby jej, gdyby historia potoczyła się inaczej.

Kręciłam głową, nie chciałam tego słuchać. Nie chciałam też przyznać sama przed sobą, że niestety to, co mówił Marcin, nie było bzdurą wyczytaną w jakimś podłym czasopiśmie, tylko prawdą. Tak, gdyby nie akcja „Wisła”, nie moglibyśmy cieszyć się dzikimi Bieszczadami. Co nie znaczy, że jest we mnie zgoda na to, co zaszło, wręcz przeciwnie. Dziadek, który sam był w połowie Rusinem, opowiadał mi, jak najpierw polscy żołnierze chodzili po wsiach i namawiali ludność do wyjazdu na Ukrainę, a potem do niego zmuszali. Część osób faktycznie wyjechało dobrowolnie, dali się skusić wizją żyźniejszej gleby i większej swobody, chociażby w używaniu języka rusińskiego. Inni, którzy nie chcieli sami wyjechać, zostali wysiedleni po wojnie. Oficjalny powód brzmiał: trzeba zlikwidować zaplecze dla działań ukraińskiej partyzantki, która mogła istnieć tylko wtedy, kiedy wsie dostarczały jej jedzenia i schronienia. Nieoficjalny powód to chęć ujednolicenia etnicznego mieszkańców Polski, asymilacji z Polakami tych, którzy uważali się za Łemków, Bojków czy Rusinów. Jak to było naprawdę, nikt do końca nie wie, ale pewne jest to, że mieszkańcy Bieszczad i Beskidu zostali brutalnie zmuszeni do opuszczenia swojej ojczyzny.

Drogę aż do Sanu spędziliśmy w milczeniu. Nie wiem, o czym myśleli chłopcy, ale ja modliłam się w duchu za tych, którzy zginęli tu broniąc swoich chat, i za tych, którzy musieli stąd już na zawsze odejść.


Monika Małgorzata Lis - artystka, z wykształcenia mgr filozofii UJ. Rocznik 1989, ur. w Sanoku. Laureatka nagrody Ars Quaerendi Marszałka Województwa Małopolskiego za zasługi artystyczne. Realizuje się twórczo na różnych płaszczyznach: projektuje i szyje pod marką manufaktura moniki, pisze teksty piosenek i śpiewa w zespole Club deMoll (obecnie kończy nagrywać drugą płytę), prowadzi bloga monikamalgorzatalis.pl. Właśnie wydaje swoją debiutancką powieść "Koniec świata". Kocha góry i rozmowy o życiu przy dobrej kawie.

Jeśli zaintrygowały Was bieszczadzkie losy Melanii, wesprzyjcie wydanie książki w portalu crowdfundingowym mintu.me :-).

Wesprzyj wydanie powieści

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...