Zapraszamy do przeczytania fragmentu powieści "Koniec Świata" autorstwa Moniki Małgorzaty Lis. Akcja książki dzieje się na bieszczadzkich szlakach. Góry, spanie pod gołym niebem, przechodzenie przez potoki, połoniny w słońcu i w śniegu – to dla Melanii, głównej bohaterki – codzienność.


– To chyba tutaj, to musi być Płasza. – Zobaczyłam Marcina stojącego przed słupkiem z tabliczką informacyjną.

Przed nami roztaczał się piękny widok na większość szczytów z pasma wysokich Bieszczadów. Po tym, jak opadły mgły, widoczność była naprawdę wspaniała. Doskonale widać było Smerek i Połoninę Wetlińską, a więc drogę, którą szliśmy tak niedawno. Nieco bliżej widniała Paportna z charakterystyczną polaną, a na prawo od niej, na horyzoncie, Wielka Rawka, którą również odwiedziliśmy, i to wczoraj. Widzieliśmy też szczyt Jasła i Fereczatej, gdzie być może pójdziemy jutro, a za nimi Łopiennik, gdzie też mieliśmy w planach się wybrać z Anią i jej ekipą.

– Już wiem, dlaczego jeżdżę w góry. – Janek wpatrywał się w dal. – Po tę przestrzeń, której nie mam w mieście.

– Tylko po to? – Uniosłam brwi i spojrzałam na niego zaczepnie.

– Melania, oczywiście, że nie, ale ty to przecież dobrze wiesz. – Popatrzył się na mnie tak, że serce mi na chwilę zamarło.

Tak, dobrze wiedziałam, po co jeździ się w góry. Spotkać siebie i inne bliskie ci osoby. Przekonałam się już nieraz, że o takie relacje, jakie buduje się na szlaku, walcząc niejednokrotnie ze sobą i swoimi słabościami, trudno w innych warunkach. Ludzie zbliżają się do siebie szybciej, kiedy muszą razem spać, gotować, szukać drogi. Przecież mojego męża poznałam na obozie wędrownym z elementami sztuki przetrwania, akurat nie w Bieszczadach, ale blisko, bo w Beskidzie Niskim. Tak, w góry jeździ się dla nich samych i dla ludzi, których spotyka się na szlaku.

– Co tak stoicie, chodźcie, tam chyba jest to ujęcie wody. – Marcin na nas machał i wskazywał na oznaczenia przygotowane przez Słowaków.

– Już idziemy, trzeba zbadać teren i zastanowić się, czy to dobre miejsce na nocleg. – Janek, nie patrząc już na mnie, podbiegł zaraz do Marcina.

Chłopaki zaczęli zataczać coraz szersze kręgi wokół źródełka, szukając miejsca, które będzie zarazem odsłonięte od wiatru, ale jednocześnie w odpowiedniej odległości od lasu, żeby móc bezpiecznie rozpalić ognisko. A ja siedziałam sobie na karimacie na polanie, patrzyłam na szczyty gór, które jeszcze płonęły w mocnym słońcu i byłam szczęśliwa. „Mam przyjaciół, z którymi mogę chodzić po szlakach” – myślałam, patrząc na to, jak chłopcy krzątają się wokół, jak znoszą drewno na ognisko, jak stawiają namiot, żeby mieć gdzie schować rzeczy przed wieczorną i poranną rosą. – „Którzy dbają o mnie i też cieszą się z tego, że są tu ze mną. Czy czegoś więcej potrzeba?”

– Melania, chodź na herbatę, Janek właśnie zaparzył! – Marcin, jak tylko do nich podeszłam, podał mi kubek gorącego naparu. – No, to wy tu sobie pogadajcie, a ja idę znaleźć polski zasięg, muszę zadzwonić – powiedział to takim tonem, że od razu było wiadomo, do kogo mu tak spieszno zadzwonić.

– Idź, idź, powodzenia! – zdążyłam jeszcze krzyknąć, zanim zniknął między drzewami.

– Kurcze, zazdroszczę mu. – Usiadłam na kępie trawy, która o dziwo była sucha, i poczęstowałam Janka ciastkami, które tym razem znalazłam u siebie w plecaku.

– Tak? Czego? – Spojrzał na mnie nad swojego kubka turystycznego.

– No wiesz, tego, co go czeka w najbliższej przyszłości. – Chrupałam z zadowoleniem owsiane ciasteczka.

– Rozczarowania?

– Czemu tak uważasz? – Gwałtownie podniosłam głowę, opartą do tej pory na kolanach. – Ja raczej stawiam na szczęście...

– Tego to nigdy nie wiadomo. – Popatrzył na mnie smutno.

– Tak, ale chyba lepiej żyć z nastawieniem, że czeka na ciebie radość, niż uważać, że czają się same pułapki i troski... – Zaczęłam bawić się wysoką trawą, która rosła na polanie.

– Może i łatwiej tak żyć, ale nie masz poczucia, że to jest oszukiwanie siebie? Przecież życie to nie jest pasmo radości i sukcesów. – Wpatrywał się intensywnie w swój parujący kubek, jak gdyby na dnie mógł znaleźć odpowiedzi na te pytania.

– Nie jest, ale i tak się upieram, że lepiej nastawiać się na to, co dobre, niż na to, co złe. – Czułam pod palcami lewej dłoni szorstką fakturę trawy, ten cud natury, który wydarza się codziennie, a my go zazwyczaj ignorujemy...

– Teraz to ja ci zazdroszczę, że tak potrafisz. – Wstał i zaczął krążyć wokół mnie.

– Kochany, w tym to akurat jestem mistrzynią, a zwłaszcza łatwo mi się tak mówi, kiedy jestem tu z wami w górach – zaśmiałam się krótko. – Mój mąż twierdzi, że ja zawsze oscyluję względem punktu równowagi, co znaczy tyle, że albo jestem w euforii, albo w depresji. I, niestety, albo stety, ma rację. Teraz jestem w euforii, bo w górach wszystko jest takie proste: idziesz przed siebie, a gdy coś cię boli, to skupiasz się na tym, żeby przestało; jesz, śpisz, podziwiasz przyrodę, nie musisz się zastanawiać nad tym, co ugotować na obiad, co chcesz robić w życiu, czy na pewno droga, którą idziesz, jest dobra. Tu pilnujesz, żeby nie zgubić szlaku, a w życiu, cholera, tego szlaku nie ma...

– Nie jesteś zadowolona z tego, jak żyjesz? – Zatrzymał się na chwilę, podniósł z ziemi suche gałązki i rzucił na miejsce, gdzie później mieliśmy rozpalić ognisko.

– Jestem, jestem, przynajmniej w tym momencie jestem. Teraz mam w sobie spokój, przekonanie, że co by się nie działo, będzie dobrze. Ale jeszcze miesiąc temu znajdowałam się w totalnej rozsypce i pytałam siebie, co robić ze swoim życiem. Trochę do pionu ustawiła mnie myśl, że przecież nie jest to już tylko moje życie, tylko nasze życie, skoro jestem już mężatką, i że jednak powinnam na nie patrzeć z perspektywy swojego małżeństwa. – Uch, ale słowotok! – Przepraszam, zanudzam cię na pewno moimi wywodami.

- Nie, coś ty, bardzo to jest ciekawe. Ja się zazwyczaj znajduję w tym punkcie równowagi, którego jak rozumiem, ty nie osiągasz. – Zbierał teraz korę brzozy i suche liście na rozpałkę.

– Osiągam, ale to są drobne chwile, wiesz, kiedy spadam ze stanu euforii albo wznoszę się wysoko, to mijam ten punkt równowagi. – Krzywo się uśmiechnęłam, wodząc za nim wzrokiem.

– Ale masz dzięki temu barwne i ciekawe życie. – Rozglądał się na boki, szukając chrustu.

– A ty co, nie masz? Nawet mnie nie denerwuj: firma, zdolna i piękna żona, wyprawy, znajomi... – Oplotłam nogi rękami i siedziałam tak, zastanawiając się, co mi na to odpowie.

– To prawda, nie mam na co narzekać. – Uśmiechnął się, ale jakoś tak smutno.

– Świetnie, to jak już to ustaliliśmy, to może jednak rozpalimy to ognisko, bo zaczyna się robić chłodno. – Podniosłam się z ziemi i stanęłam obok niego.

– Jasne, choć i tak myślę, że namiot nie będzie nam dzisiaj potrzebny, noc powinna być ciepła. Masz pod ręką zapałki?

– Nie, ale mam w plecaku, już po nie idę. – Zniknęłam w namiocie, a kiedy wyszłam z zapałkami, zauważyłam, jak Janek wpatruje się bez ruchu w niebo, a na jego policzku coś się błyszczy. Ale może tylko mi się wydawało, bo kiedy podeszłam, na jego twarzy malował się uśmiech i nic więcej.


Wieczór był naprawdę piękny. Księżyc tylko na chwilę pojawił się na niebie, ale zaraz powędrował dalej, dzięki czemu mogliśmy podziwiać gwieździste niebo nad nami. Jak na wieczór w dziczy było ciepło, choć oczywiście i tak najprzyjemniej było siedzieć przy ognisku.

Czułam, że ta noc będzie magiczna, ale jeszcze nie wiedziałam, dlaczego. Może dlatego, że obiecałam dziś chłopakom czary, nazbierałam więc podczas naszej wędrówki zioła, postanowiłam wrzucać je co jakiś czas do ognia, wypowiadając zarazem życzenia – na głos, na przykład o dobrą pogodę dla nas ale też po cichu, takie, o których nikt poza mną miał nie wiedzieć.

Zostaliśmy sami z Jankiem przy ognisku. Marcin uznał, że jednak chwilę się zdrzemnie w namiocie, i później do nas wróci. Siedzieliśmy w milczeniu, wpatrzeni w ogień. Zbierałam się w sobie, żeby wreszcie zapytać Janka, jak to jest z nim i z Małgosią. Już-już otwierałam usta, ale nie. Nie potrafiłam.

„On mnie jednak onieśmiela!” – stwierdziłam z zaskoczeniem. – „Przecież zdarzało mi się zadawać i bardziej osobiste pytania osobom, które znałam słabiej, niż Janka, i z którymi nie przeszłam tylu szlaków w górach. A w nim jednak jest coś, co mnie deprymuje. Jest jakiś dystans, który czasem pojawia się między nami i nijak nie mogę sprawić, żeby zniknął. Trudno” – uznałam. – „Będzie chciał, to mi kiedyś sam opowie. Moja ciekawość zostanie niezaspokojona, i dobrze, podobno to pierwszy stopień do piekła, choć szczerze mówiąc nigdy w to nie wierzyłam, raczej w to, że kto nie pyta, nie dostaje odpowiedzi...”

– O czym tak rozmyślasz? – Janek najwyraźniej zaniepokoił się faktem, że od kilkunastu minut nie powiedziałam ani słowa.

– O życiu, oczywiście. – Zaśmiałam się krótko, ale zaraz spoważniałam. – Wiesz, zastanawiałam się ostatnio, jak się cierpi, kiedy ma się dzieci i kiedy stanie się im coś złego. Na początku wakacji mój mąż był w szpitalu, miał planowany zabieg, nic poważnego, a mimo to, kiedy go zobaczyłam już po operacji, odczuwałam autentycznie fizyczne cierpienie. Wiesz, jak tylko go zobaczyłam na szpitalnym łóżku, przeszedł mnie taki dreszcz bólu, takiego osobliwego cierpienia, którego wcześniej nie znałam. Nie była to empatia, która powoduje, że się starasz wczuć w czyjąś sytuacje, tylko prawdziwy, fizyczny ból. A przecież dzieci to jeszcze bliższa relacja...

– Mnie o to nie pytaj, ja jestem zbyt nieczuły na takie emocje, zresztą, nie mam dzieci i nie wiem, czy będę miał... – zawiesił głos. – Jak dzieje się coś złego, zazwyczaj radzę, żeby zacisnąć zęby i się nie poddawać.

– Jasne, jak się coś złego dzieje to ja też jestem pierwsza do motywowania zamiast użalania się nad kimś, ale mi chodziło nie o postawę względem bliskiej, cierpiącej osoby, tyko o to, co się wtedy odczuwa.

– Chyba już kiedyś ustaliliśmy, że mężczyźni i rozmowy o uczuciach to nie jest dobre połączenie. – Uśmiechnął się Janek i dorzucił kilka gałęzi do ognia.

„Rozmawiać o uczuciach to ty może nie potrafisz, ale komunikować się ze mną przez gesty i podteksty to jak najbardziej” – stwierdziłam, bo Janek, kiedy podnosił się z karimaty, lekko dotknął mojego ramienia, ale na głos powiedziałam:

– Fakt. Od tego mam Marię. – I zapatrzyłam się na powrót w tańczący ogień.

I tak siedzieliśmy oboje, przysuwając się coraz bliżej ognia, bo choć noc była stosunkowo ciepła, to w plecy zaczynało się robić zimno.


Monika Małgorzata Lis - artystka, z wykształcenia mgr filozofii UJ. Rocznik 1989, ur. w Sanoku. Laureatka nagrody Ars Quaerendi Marszałka Województwa Małopolskiego za zasługi artystyczne. Realizuje się twórczo na różnych płaszczyznach: projektuje i szyje pod marką manufaktura moniki, pisze teksty piosenek i śpiewa w zespole Club deMoll (obecnie kończy nagrywać drugą płytę), prowadzi bloga monikamalgorzatalis.pl. Właśnie wydaje swoją debiutancką powieść "Koniec świata". Kocha góry i rozmowy o życiu przy dobrej kawie.

Jeśli zaintrygowały Was bieszczadzkie losy Melanii, wesprzyjcie wydanie książki w portalu crowdfundingowym mintu.me :-).

Wesprzyj wydanie powieści

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...