Autor: 

Archipelag Lofotów to położony na północno-zachodnim wybrzeżu Norwegii ciąg wysp pochodzenia wulkanicznego. Lofoty to spektakularne skały i wierzchołki, wyrastające z powierzchni morza, otoczone malowniczymi fiordami „skalne masywy, wystające z morza, mające strome, wysokie na kilkaset metrów ściany, ostro zarysowane wierzchołki i postrzępione granie” – podaje wikipedia. Archipelag składa się z pięciu głównych wysp, które połączone są ze sobą strzelistymi mostami lub podwodnymi tunelami (!), a ich mieszkańcy trudnią się rybołówstwem (połów dorsza i sztokfisza), rolnictwem i turystyką. O osadnictwie w tej okolicy od wielu wieków przypomina ciekawie urządzone muzeum Wikingów w miejscowości Borg, w którym statyści odgrywają scenki z ich życia, a po przyległym jeziorze można przepłynąć się drakkarem. W czerwcu i lipcu na Lofotach panuje dzień polarny, w zimie zaś nie trudno o zorzę polarną i silny sztorm. Dzięki Golfsztromowi klimat na archipelagu jest relatywnie łagodny, oczywiście mając na uwadze, iż wyspy znajdują się za kołem podbiegunowym.

Wyprawa na Lofoty, dla niskobudżetowego podróżnika to czasochłonne zajęcie. Startując w Warszawie, polskim busem dostałem się do Gdańska, skąd na pokładzie taniej linii lotniczej wizzair poleciałem do norweskiego Trondheim. W oddalonej o sto kilometrów na północ szkole, nad fiordem Trondheimfjorden, w której jazzu uczy mój kumpel Michał spędziłem pierwszą noc. Zjadłem ser gouda na papierowej kanapce, poznałem super-sympatycznych uczniów szkoły i zarazem mieszkańców akademika, wypiłem kilka herbat nad fiordem, marudząc że sezon na zorze już minął. Drugiego dnia, po przejechaniu autostopem około 600 km do Bodo, o północy wsiadłem na wielki prom, którym dopłynąłem do Moskenes, wioski rybackiej na południu Lofotów. Alternatywnie na Lofoty można dostać się samolotem z Warszawy z trzema przesiadkami przez Oslo, Bodo do Leknes w niecałe 12 godzin, bilety w cenie od 2500 zł. Bodo – industrialne miasto na północy Norwegii przywitało mnie najdroższym hamburgerem w życiu, tam też poznałem parę młodych Niemców, którzy oddali mi swój przewodnik po Lofotach i polecili najfajniejsze miejsca. W Moskenes, na wyspie Moskensoya rozpoczęła się moja wędrówka po Lofotach.

O trzeciej rano 28 kwietnia wielki prom wybudowany w stoczni w Gdańsku dopłynął na południe Lofotów. Po jego opuszczeniu, nawigując sobie drogę topograficzną mapą Norwegii norgeskart znalazłem ustronne miejsce nad małym jeziorkiem, gdzie rozbiłem namiot i położyłem się spać. Już od dziewiątej dróżką wokół jeziora zaczęły kursować rozbrykane dzieciaki z pobliskiej szkoły. Dopiero trzeci turnus kolejnej klasy wyciągnął mnie z namiotu, a słońce i widok na piękne góry zachęcały do rozpoczęcia dnia. W Norwegii nie ma złej pogody, możesz być tylko źle ubrany, mówią, zaś dzieci w szkole nie mają taryfy ulgowej. W deszczu czy w upale, codziennie spędzają jakąś część lekcji na dworze. Złożyłem namiot, spakowałem plecak, pod wodospadem zjadłem sardynki z puszki w oleju, zagryzłem chlebem, popiłem wodą ze źródła i po godzinie 12 ruszyłem zapolować na przygody.

W trakcie pierwszych trzech dni przeszedłem 53 km szlaku od Sorvagen przez Munkebu, mijając Hermannsdalstinden, Vinstad, plaże Bunes, obchodząc Helvestinden do plaży Horseid. Stamtąd przez przełęcz pod granią Branntuva zszedłem do Selfjord i przez Krystad doszedłem do Fredvang. (Szczegółową trasę podaje dla zainteresowanych planowaniem trekkingu na Lofotach). Miejsca te, podczas pierwszych dni samotnej wędrówki przez góry sprawiły na mnie ogromne wrażenie. Ostre skały wbijające się w morze, zamarznięte jeziora, fiordy przecinające góry, wysokie ściany skał, ostre podejścia, dużo śniegu oraz mokre, wysokie, trawy. Wartkie potoki, niebiańskie plaże ukazujące się oczom wędrowca po kilku godzinach marszu oraz piękne słońce – to moje wspomnienia z początku wyprawy. Pierwsze cztery noce spędziłem sam w namiocie, rozstawianym w pięknych miejscach, w osłoniętych od wiatru dolinach, pod wielkimi skałami, często z widokiem na góry albo plażę. Paliłem ogniska i chodziłem spać po 24. Wciąż było jasno. Przez cztery dni nie miałem kontaktu z Internetem ani z żadnym człowiekiem, za czym wcale nie tęskniłem.

Czwartej nocy na plaży koło Fredvang spotkałem grupkę norweskich żołnierzy na wakacjach, którzy podzielili się piwem oraz historyjkami z wojska. Na tym pierwszym etapie, jak w grach komputerowych, co dzień czyhały na mnie utrudnienia, przeszkody i przygody. Pierwszego dnia z plecaka w przepaść wypadł mi plik informacji z trasami i przewodnikiem po wyspach. Od tego momentu musiałem polegać na swojej pamięci w planowaniu trasy – nauczka: ściąganie nie popłaca ;-). Drugiego zgubiłem dwa razy plastikową butelkę, w którą nabierałem wodę. Trzeciego dnia w wyniku zgubienia szlaku i przymusu krótkiej, aczkolwiek bardzo niebezpiecznej wspinaczki spadł i porwał się mój plecak. Połamałem jeden kijek trekkingowy i porwałem spodnie w kroku. Nabyłem kilkanaście siniaków i zadrapań. Najadłem się strachu i adrenaliny na skałach, skacząc po urwisku i patrząc jak mój plecak spada kilkadziesiąt metrów w dół i wypada z niego makaron i konserwy. Z boku pewnie to wyglądało zabawnie, ja miałem strach w oczach.

Kolejne sześć dni na Lofotach spędziłem mając za bazę wypadową u Maćka w Gravdal, w centrum wyspy Vestvagsoya. Maciek od kilku lat pracuje na Lofotach, mieszka w małej miejscowości, w dalekiej Norwegii, brak mu kontaktu z Polską i światem. Żeby zaradzić temu problemowi założył konto na couchsurfingu – platformie social media oferującej spotkania podróżnikom i nocleg. Tak się składa, że też jestem użytkownikiem tego portalu już od dobrych 8 lat. Maciek okazał się wspaniałym gospodarzem, kucharzem (sam piecze chleb i przyrządza wyśmienitego dorsza), ale także kompanem do wędrówek górskich. Jego mieszkanie w największym mieście Lofotów stało się moim schronieniem na pięć dni. Razem z Maćkiem, co wieczór wędrowaliśmy po kolejnych fiordach, skałach, podziwiając piękne plaże, zatoki i skały. Jego stara skoda dowoziła nas w szybkim czasie do kolejnych atrakcji na wyspach. Dzięki jego gościnności mogłem trochę odpocząć od lofockich skał i od czasu do czasu zamiast w namiocie, spać w mieszkaniu i wziąć prysznic. Mając bazę w Gravdal, obok Leknes, zdobyliśmy szczyt Mannen z widokiem na plażę Hauklad, płaskowyż Ballstadheia, jednego popołudnia przeszedłem 22 km do spektakularnego wierzchołka Justadtinden, a innego obszedłem piękny fiord Olderfjorden do zamarzniętych jezior na wyspie Austvagsoya.

Droga powrotna trwała dwa i pół dnia. W Moskenes o 7 rano w sobotę wsiadłem na prom do Bodo, gdzie z kolei załapałem się na pociąg do Trondheim, jadący 10 godzin. Obawiając się nudy w tak długiej podróży, w norweskim empiku zaopatrzyłem się w książkę Juliusza Verne’a – Podróż do wnętrza ziemi, wydaną po angielsku. Lektura tej książki umilała mi długą podróż przez przepiękne tereny norweskiej północy, przez ośnieżone góry, lasy iglaste, wielkie rzeki i długie tunele. W Trondheim spędziłem noc u Włocha Davide, którego znalazłem na portalu couchsurfing. Niedziela upłynęła mi na łapaniu stopa z Trondheim do Molde, skąd po południu odleciałem do Gdańska.

Lofoty zaabsorbowały mój intelekt, myśli i aktywność na cały miesiąc. Dwa tygodnie trwało przygotowanie tej wyprawy. Czytanie o trasach i szlakach górskich na wyspach, planowanie tras i wędrówki, organizowanie podróży, kupowanie biletów, zakupy dodatkowych sprzętów oraz jedzenia. Kolejne dwa tygodnie spędziłem w podróży. Prawie każdego wieczoru przez 14 dni spałem gdzie indziej. W Norwegii na stopa podwoziła mnie młoda matka, która wiozła córkę do szkoły, pracownica norweskiego numeru alarmowego 112, para dziadków, pozytywna Litwinka, która była drugi dzień w trasie i poprosiła bym prowadził auto przez kilkadziesiąt kilometrów (!). Podwoził mnie były oficer norweskiej marynarki wojennej, który o historii Europy wiedział co najmniej tyle, ile nauczyciel historii. Podwozili mnie litewscy robotnicy budowlani, dziewczyny świętujące koniec liceum, sympatyczni młodzi norwescy podróżnicy. Jechałem z rybakami, żołnierzami sił specjalnych, rodzicami z synkiem, który jak nie rzygał to robił kupę, lekarzem i matką znanego rockmana.

Przez góry szedłem w deszczu i w upale, w gradzie, w silnym wietrze atlantyckim, czasem w śniegu po metr, a czasem po podmokłych trawach, przez majestatyczne góry, niebiańskie plaże, ostre szczyty, wąskie przełęcze, opuszczone wioski rybackie, spałem w namiocie pięć nocy (z dziewięciu dni spędzonych na Lofotach), paliłem ognisko, jadłem mięso i ryby z puszek, piłem wodę ze strumienia. Cały wyjazd kosztował mnie lekko ponad tauzen polskich złotych, czyli jakieś 75 zł na dzień, z czego 3/4 to koszty transportu.

Po co to wszystko? Czy warto poświęcić miesiąc życia dla zrobienia kilkunastu fenomenalnych zdjęć, które zbiorą kilkaset lajków na mediach społecznościowych? Czy warto narażać się na takie trudy wędrówki górskiej, podróżować dwa i pół dni w jedną stronę, nieść 18 kg plecak przez 112 km w ciągu dwóch tygodni? Tylko po to, by po powrocie napisać tekst o podróży, który zbierze kilka pochwał, może kilka hejtów i kilkaset wyświetleń?

Nie mam wątpliwości, że warto poświecić miesiąc życia, żeby spełniać marzenia. Przywieźć miliony wspomnień, pięknych widoków, zachodów słońca nad Atlantykiem, poranków w dzikiej przyrodzie, w namiocie, pięknych i trudnych momentów. Dla ogromnej satysfakcji z przełamania swoich kolejnych ograniczeń i słabości, poszerzenia horyzontów i poznania siebie. Żeby kolekcjonować przeżycia, a nie przedmioty. Bo i tak kiedyś wszyscy umrzemy.

Najciekawsze trasy na Lofotach opisane zostaly tutaj:

Zapraszam na blog autora: www.cezarkos.pl

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...