Autor: 

Jeden, dwa, trzy… dziesięć – oddech. Jeden, dwa, trzy… dziesięć – przerwa. Kolejne dziesięć kroków stawia się już niemal dla samego ich stawiania. Chyba dawno uleciało już z głowy po co. Wzrok tkwi już wieczność w śniegu i tylko czasami pojawi się w jego zasięgu but. Raz prawy, raz lewy. I czekan. Jeden, dwa, trzy… dziesięć – przerwa. Szczyt ciągle daleko, a sił już tak mało. Po co?

Z perspektywy „zielonego” podróżnika tak wyobrażam sobie zdobywanie ośmiotysięczników. Co skłania człowieka by rozstał się na chwilę z wygodnym życiem i ruszył w krainę lodu i bezdechu? „Everest”, który zawitał niedawno do kin prowokuje do przemyśleń. Książkę J. Krakauera „Wszystko za Everest” o tragicznych wydarzeniach na Mount Evereście w 1996 roku wchłonąłem w jeden wieczór. Jednak pozycji traktujących o wspinaniu się na najwyższe góry globu jest mnóstwo. Zarówno z perspektywy doświadczonego himalaisty jak też kompletnego amatora, który zza wygodnego biurka próbuje wyobrazić sobie motywację tych pierwszych. O filmie i książce napisano już pewnie wszystko. Dla wielu z nas takie wyprawy to jedynie abstrakcyjna sfera marzeń. Przy okazji sukcesów i porażek naszych himalaistów na przeróżnych forach pojawiają się pytania typu: „po co oni tam idą?” Dlatego też zabawmy się i postarajmy się wczuć w rolę początkującego himalaisty. Może wtedy będzie łatwiej odpowiedzieć na pytanie: „po co”?

O co tyle hałasu?

Mount Everest – najwyższa góra świata, która rozpalała zmysły ludzi już od dziesiątek lat. Pierwsi śmiałkowie podejmowali zaawansowane próby zdobycia wierzchołka już w latach dwudziestych XX wieku. Dość wspomnieć, że Norton czy Irvine i Mallory kończyli swoje próby w okolicach 8500 m n.p.m. Żeby było jeszcze ciekawiej to istnieją teorie, że ostatnia dwójka zdołała dotrzeć na szczyt – 8848 m n.p.m. Jednoznacznych dowodów jednak brak. Wspominając ich zmagania z górą łatwo dostrzec, że poświęcili życie idei „wszystko za Everest”. Przy dostępnych dzisiaj materiałach i niemal kosmicznych technologiach ich próby wejścia na wierzchołek wydają się niemal absurdalne. Jeszcze bardziej absurdalna wydaje się odpowiedź Mallory’ego na pytanie po co chce się wdrapać na Everest. „Bo istnieje”– odpowiedział. Czy kanapowym obserwatorom rzeczywistości taka odpowiedź wystarczy? Zdecydowanie nie.

Przenieśmy się wiec o kilka lat do przodu. Oto rok 1950, w którym rozpoczyna się na dobre era podboju ośmiotysięczników. Na szczyt Annapurny (8091 m) wchodzą Maurice Herzog i Louis Lachenal. Pierwsze wejście na ośmiotysięcznik staje się faktem. Gigantycznym wysiłkiem udowadniają, że jest to możliwe, jednak płacą za to licznymi odmrożeniami. Obydwaj tracą wszystkie palce u stóp, a Herzog także większość palców u dłoni. Kolejne lata sprawiają, że na pozostałe szczyty przekraczające magiczne osiem tysięcy metrów ruszają liczne ekspedycje z nadzieją dokonania pierwszego wejścia.

Wszystkie dotychczasowe próby wejścia na Mt. Everest przebiegały od strony Tybetu. Kiedy Nepal otworzył swoje granice dostrzeżono możliwość wejścia na szczyt przez zachodnia ścianę Lhotsę i dokonania ataku z Przełęczy Południowej. W 1952 roku Szwajcarzy klasyczną już dzisiaj drogą dotarli do 8560 m n.p.m. Ich zaawansowane próby i doświadczenie wykorzystali jednak Brytyjczycy. W 1953 roku na szczycie stanęli E. Hillary i T. Norgay. Pierwsi ludzie na Evereście. Co czuli tam na górze? Pewnie ulgę. Zwłaszcza, że Hillary po zejściu do bazy pozwolił sobie na krótkie słowa: „Wreszcie załatwiliśmy sukinsyna”. Jeszcze coś – za pośrednictwem BBC słyszał go wtedy niemal cały świat. Wkrótce na Everest ruszyły kolejne wyprawy, które udowadniały, że nie tylko tą jedną drogą da się wejść na najwyższą górę świata. Stawiano sobie śmiałe wyzwania, wytyczano nowe drogi i pokonywano kolejne trudności przekraczając następne granice. Pierwsze wejście kobiety, pierwsze bez dodatkowego tlenu czy pierwsze wejście zimą (polskie w dodatku). Co ciekawe, sam Hillary uważał, że przetrwanie zimą powyżej 7000 m jest niemożliwe. Kolejne bariery przestawały istnieć i można by wysunąć wniosek, że wchodzenie na Everest niesie ze sobą satysfakcję, poczucie spełnienia czy dumę. Legenda himalaizmu, Jerzy Kukuczka wprost stwierdził jednak, że nigdy nie czuł potrzeby definiowania sensu wypraw w wysokie góry.

„Szedłem w góry i pokonywałem je. To wszystko.” – mawiał.

Bo istnieje

Wszystko się jednak zmienia. Cele wspinaczkowe się kończą, a zachowania ludzkie ewoluują. W latach 1953-1969 na szczyt udało się wejść 21 wspinaczom. Zapewne największym śmiałkom i poszukiwaczom przygody. W latach siedemdziesiątych na wierzchołku pojawiło się około 80 wspinaczy, a lata osiemdziesiąte zamknęły się z liczbą około 200 wejść. Warto dodać, że wejść wybitnych i przełomowych. Sława najwyższego szczytu świata działała na wyobraźnię ludzi jak magnes. Akcja „Everestu” czyli tragedii opisanej przez J. Krakauera w książce „Wszystko za Everest” toczy się w 1996 roku. Komercjalizacja wejść postępowała wtedy naprawdę szybko. Lata dziewięćdziesiąte XX wieku zamknęły się bowiem z liczbą ponad tysiąca wejść na szczyt. W obecnych czasach górę wręcz szturmuje po kilkaset osób rocznie. Biorąc pod uwagę, że „sezon” na Everest to wiosna i jesień, a także to, że czasami tygodniami czeka się w bazie na właściwą pogodę, to na górze w dniu ataku szczytowego potrafi być naprawdę tłoczno.

Czy da się wskazać główny powód skłaniający ludzi do tak ryzykownego przedsięwzięcia? Na pewno nie. Szczeliny lodowcowe, kruche mostki śnieżne, wiatr, lód, niskie ciśnienie, kłopoty z oddychaniem, obrzęk płuc, obrzęk mózgu czy wreszcie lawiny, burze i załamania pogody. Lista rzeczy, które mogą nas wysłać z biletem w jedną stronę na „tamten świat” jest naprawdę długa. A przecież pozostają jeszcze prozaiczne powody jak zmęczenie, wychłodzenie czy najzwyklejsze potknięcie się. Tadeusz Piotrowski w 1986 roku prowadząc wraz z Jerzym Kukuczką niepowtórzoną nigdy drogę południową ścianą K2 zginął na zejściu po tym jak zgubił raki. Zmęczenie, niedopatrzenie i chwila euforii zamienia się w ciemną pustkę. Mimo, że śmierć w górach wysokich jest realna jak nigdzie indziej, to co roku znajduje się ogromna grupa śmiałków pragnąca obejrzeć świat z perspektywy szczytu Everestu. Nawet jeśli obezwładniające zmęczenie nie pozwala na choćby krótką chwilę radości. Za możliwość wzięcia udziału w ekspedycji na Mt. Everest zorganizowanej przez agencje trzeba zapłacić co najmniej kilkadziesiąt tysięcy dolarów. J. Krakauer wspomina w swojej książce nawet o 65 000. Czy to cena warta ryzyka? Przecież w góry nie chodzi się po to by umierać. „Po co oni tam idą?”- aż chciałoby się przywołać przykładowy komentarz jakich pełno w internecie, zwłaszcza po himalajskich tragediach.

Góry są środkiem.

Z perspektywy laika wiele rzeczy pozostaje dla nas niezrozumiałych. Himalaizm, skoki ze spadochronem, stanie w gigantycznej kolejce by kupić ciuch ze znaną metką, rodzynki w serniku czy ślub przed trzydziestką. Mówiąc pół-żartem: często nie zastanawiamy się nad rzeczami oczywistymi dla innych, a tymi które dziwią nas samych. Może oddajmy więc głos na chwilę samym himalaistom?

Jeden z najlepszych obecnie himalaistów, Simone Moro wprost stwierdza, że osobie postronnej ciężko jest zrozumieć chęć zdobywania coraz trudniejszych szczytów.

„Jeśli spojrzeć na to, co robimy z perspektywy wyznawanych dzisiaj wartości, czyli wizerunku i pieniędzy, to wspinanie jest jednak czymś niezwykłym. Himalaiści nie zostają ani bogaczami, ani sławnymi ludźmi. Dlatego ludzie nie potrafią zrozumieć wspinania. Po co ktoś inwestuje wszystko, swoją energię i pieniądze, by osiągnąć coś, co jest całkowicie nieprzydatne w życiu? Wspinanie się nie ma wymiaru praktycznego. To nie jest wykonanie operacji i uratowanie komuś życia. Dlatego sens wspinania, dla osób postronnych, jest bardzo trudny do uchwycenia.”

Andrzej Zawada, legenda polskiego himalaizmu i kierownik wielu udanych wypraw w góry wysokie tak argumentował potrzebę atakowania niedostępnych szczytów:

„Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami, przeżywający klęski i zwycięstwa. I wtedy, gdy coś z tych przeżyć zabiera ze sobą w doliny”.

Podobną filozofię prezentował Walter Bonatti, który twierdził, że:

„Góry są środkiem, celem jest człowiek. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, robi się to, aby stać się kimś lepszym.”

Dla niektórych z nas Himalaje pozostaną na zawsze jedynie w sferze marzeń, a dla innych niezrozumiałą fanaberią zagrażającą życiu. Ale czy motywacje „zielonego” podróżnika, który dopiero wkracza w świat gór tak bardzo się różnią od tych wspomnianych wyżej? Wanda Rutkiewicz, nasza wybitna himalaistka tak określała powód, dla którego wybiera się w góry:

„Gdyby najkrócej określić to, co właściwie wciąż ciągnie mnie w góry, to jest to – przyjemność. Przyjemność pojawia się wtedy, gdy nie myśli się jedynie o wejściu na wierzchołek, ale gdy np. idąc po lodowcu, człowiek zaśpiewa, zaśmieje się, czy zrobi komuś jakiś kawał. Jest też w górach tyle piękna i w tylu postaciach, że trudno to wyrazić. Jest to urlop od spraw codziennych i oddalenie się od nich, choć nie oznacza to ucieczki, a tylko potrzebny względem nich dystans.”

Góry są niebezpieczne i wymagają pokory. Góry wysokie przede wszystkim. Dostarczają na pewno nieziemskiej wręcz dawki przeżyć i adrenaliny. Ale człowiekowi szukającemu chwili wytchnienia, spokoju czy wrażeń estetycznych często wystarczą Tatry czy nasze Beskidy. Przejście Orlej Perci wywoła w niektórych emocje, których nie zaznali nigdzie indziej. Podsumowuje to zgrabnie Aleksander Lwow:

„Choć dla większości tym Everestem będą tylko skałki, Tatry, Alpy to tak w gruncie rzeczy najważniejsze jest samo zdobywanie, dążenie do celu i walka o osiągnięcie go, gdyż w naturze człowieka zakodowano, by wciąż zwracał się ku nowemu i nieznanemu. Pięknie i zwięźle oddaje to buddyjska zasada Droga jest celem.”

Wędrowanie po górach czy wspinaczka to pasje, które jak każde hobby ciężko wyjaśnić. „Po co to robisz?”, „Co Ci to daje?”. Gdyby się głębiej zastanowić to takie pytania można w zasadzie postawić w odniesieniu do każdego zainteresowania. A. Lwow sam mawiał, że:

„Góry najlepiej uczą, że nie wszystko na tym świecie da się racjonalnie wytłumaczyć.”

Może nie warto więc szukać odpowiedzi? Czy ja, turysta nizinny, jestem w stanie w ogóle zrozumieć himalaistów? Na pewno w ograniczonym zakresie. Nigdy nie zdarzyło mi się przecież zmagać z warunkami, w których się oni znajdują. Nigdy nie próbowałem łapczywie walczyć o oddech, a lekka zadyszka szybko mijała. Chłód ustępował po nałożeniu drugiej pary rękawiczek, a w dolinach czekał ciepły i smaczny posiłek. Jednak pragnienie poczucia wolności, spełnienia i satysfakcji tkwi pewnie w wielu turystach. Krótkie i niewymagające trasy zamieniają się w długie, eksponowane przejścia w niedostępnym terenie. Coraz bardziej łaknie się widoków, adrenaliny i poczucia realizacji na koniec dnia. Nie można w żaden sposób postawić w tym miejscu znaku równości ale może warto się zastanowić, czy nasza pasja jest zrozumiała dla innych? Czy zbieranie znaczków ma sens? Albo hodowanie pająków? Zgoda, znaczki raczej nie stanowią śmiertelnego zagrożenia, chyba że na kogoś spadnie szafa wypełniona klaserami. Himalaiści narażeni są na wypadki nieporównywalnie częściej. Świadomie jednak wybierają ryzyko i na nie się godzą.

Celem jest człowiek.

Żyjemy w czasach, w których wiele rzeczy mamy dosłownie na wyciągnięcie ręki i wystarczy do tego zasobny portfel. Dla niektórych taką rzeczą będzie np. wyprawa na Everest. Gorzej, jeżeli majętność jest jedyną cechą, którą zabiera ze sobą do bazy pod najwyższą górą świata. Chociaż i to nie stanowi ostatnio już kłopotu. Niemal cała droga na szczyt w sezonie wspinaczkowym jest zaporęczowana, a wnosząc dodatkowe opłaty można sobie wynająć „własnych” Szerpów, którzy pomogą nam przynajmniej wnieść bagaż czy butle z tlenem. Czy takie wejście ma w sobie coś jeszcze z poszukiwania przygody, mierzenia się ze swoimi słabościami czy szukaniem w górach wolności? Z mojej perspektywy raczej nie. Ale czy takiego samego zdania jest ten zmierzający na szczyt turysta? Czy będąc na jego miejscu zmieniłby się nasz punkt widzenia? Zresztą nie myślmy, że kompletny amator bez przygotowania da sobie w ogóle radę w takim terenie. Mimo znacznie ułatwionej drogi to ciągle kolosalne przedsięwzięcie. Może więc po prostu nie ma jednej i dobrej odpowiedzi na pytanie „po co”? Może taka definicja jest niepotrzebna i każdy układa ją sobie od początku, a prawdą jest, że „każdy ma swój Everest„?

Jeżeli kiedyś wasza droga życiowa popchnie was w góry wysokie i będziecie na etapie kompletowania sprzętu i ekipy zapamiętajcie jeszcze jedną ważną maksymę przekazywaną przez Andrzeja Zawadę: „Himalaje w lecie są dla bab.”

Jeden, dwa, trzy… dziesięć – przerwa.

„Nie żyjemy po to, żeby jeść i zarabiać pieniądze. Jemy i zarabiamy pieniądze po to, żeby cieszyć się życiem. Oto, czym jest życie i jaki jest jego sens” – George Mallory

 

http://zieloniwpodrozy.pl/ilezaeverest/​

Tagi: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...