Był koniec listopada roku 2009. Prognozy wykazywały słaby wiatr, brak opadów oraz 40 procent szans na ustąpienie chmur z szczytowych partii gór. W Szkocji 40 procent to całkiem dużo! Pozostało tylko wybrać nam cel kolejnej wyprawy.
Jadąc z Glasgow w kierunku Szkockiej mekki ludzi gór – Fortu William, przejeżdża się przez malowniczą dolinę Glen Coe. Szosa wije się wśród prawie pionowych ścian przytłaczających swoim ciężarem. Niektóre z nich są spektakularnie masywne. Zalicza się do nich masyw Trzech Sióstr z liczącym 1150 metrów najwyższym Bidean nam Bian. Połączony jest granią z nieco niższym lecz dostępniejszym Stob Coire nan Lochan. Zważywszy na krótki zimowy dzień wydawał się być idealnym celem dla nas. Po kilkukilometrowej trasie z przystanku autobusowego urządziliśmy krótką przerwę u podnóża góry.
Była to świetna okazja by podziwiać skąpane w chmurach turnie i turniczki przeciwległej ściany na której strzępiła się grań Aonach Eagach – swoistego odpowiednika Orlej Perci.
Postanowiliśmy jednak ruszać z kopyta gdyż dynamicznie zmieniająca się pogoda mogła w mgnieniu oka zasłonić niebo. Pokonując kolejne metry kamiennego szlaku obawy zaczęły się ziszczać. Za naszymi plecami dolinę poczęły zalewać gęste chmury. Niewiele później chmury dosięgły już naszej wysokości i od tej pory poruszaliśmy się we mgle.
Gdy dotarliśmy do granicy śniegu wszystko stało się jeszcze trudniejsze. Brak kontrastu między śniegiem a mgłą sprawia, że bardzo trudno zorientować się w terenie.
Choć w oddali przez kilka chwil zamajaczyła inna ekipa to jednak śnieg był zlodowaciały przez co nie pozostawili wyraźnych śladów.
Postanowiliśmy zrobić przerwę i zastanowić się co dalej. Przed wyprawą dokładnie przestudiowaliśmy mapę dlatego pomimo ograniczonej widoczności chcieliśmy kontynuować drogę. Na szczęście natura ukłoniła się w naszą stronę i na chwilę przed wyruszeniem mgła na naszej wysokości ustąpiła. Dziękując za dar z niebios robimy kilka zdjęć i lecimy dalej póki widać gdzie iść.
Pokonujemy zamarznięty śnieg by kilka chwil później zapadać się po pas w puchu i ponownie wracać na zmarzlinę. W ten sposób dostajemy się na szeroką grań wspinającą się na szczyt. W tym miejscu nie sposób już zgubić drogi więc obawy dotyczące warunków zeszły na bok. Zresztą wyglądało na to, że z każdą chwilą pogoda jest coraz lepsza. Nasze tempo wzrosło i niebawem osiągnęliśmy szczyt o wysokości 1115 metrów.
Pogoda piękna, bezchmurne niebo, a w dole kłębią się chmury i mgły dając poczucie przebywania niezmiernie wysoko.
Na drugim planie grań Aonach Eagach – odpowiednik Orlej Perci. W oddali góruje Ben Nevis – najwyższy szczyt Szkocji.
Po kilku chwilach odpoczynku i nasycenia oczu widokami zaczynamy zejście. Wiedzeni młodzieńczym instynktem decydujemy się skrócić drogę schodząc nieznanym nam zboczem, które powinno zaoszczędzić nam okrążania góry w drodze na przystanek autobusowy. Pierwsze kilkanaście metrów jest bardzo przyjemne, natomiast im niżej, tym stromiej, a co gorsza śnieg zaczyna być twardy jak kamień. Próbowaliśmy jeszcze przez kilka metrów gdy w końcu tracimy przyczepność i zsuwamy się parę metrów. Cudem utrzymujemy się na miejscu przerażeni sytuacją. W dół jeszcze kilkaset metrów, a jeśli kolejny raz stracimy przyczepność istnieje duża szansa, że zatrzymamy się dopiero na dole roztrzaskując się z ogromną prędkością o przeszkody.
Decyzja o odwrocie jest nieunikniona. Z najwyższą ostrożnością wspinamy się z powrotem na grań zbocza, robiąc butami co sił maleńkie stopnie w zamarzniętym śniegu. Pokonanie zdradzieckiego zbocza zdawało się trwać wieczność ale w końcu bezpieczni znów byliśmy na grani. Słońce niemal już za horyzontem więc nie odpoczywamy wiele i schodzimy znaną nam już drogą. U podnóża góry jesteśmy wraz z zapadnięciem ciemności. Zakładamy kamizelki odblaskowe i asfaltowym traktem idziemy około 2 godzin na przystanek skąd autobus zabierze nas do domów.
Tak zakończyło się moje pierwsze wyjście w góry zimą. Nie wątpliwie była to dla nas ważna lekcja i tylko zimna krew oraz, mimo wszystko, przychylność losu uratowała nas od wypadku. Bogatsi jednak w doświadczenie wracaliśmy nie raz i nie dwa w zaśnieżone góry szczęśliwie wracając za każdym razem. Bo jednak najpiękniejszą porą roku w górach jest zima.
Komentarze