Po dwukrotnej eksploracji masywu Jablanicy, miałem okazję spędzić ze znajomymi grudniowy weekend w miejscowości Mavrovo i parku narodowym o tej samej nazwie. Pogoda początkowo nie zachęcała do wyjazdu, jednak liczyłem na choćby chwilowe okno pogodowe. Miałem gwarancję dachu nad głową w razie kiepskich warunków w "vikendiczce" u znajomego, więc w najgorszym razie mogliśmy po prostu zostać w domu, grzać się przy kominku i pić rakiję (co również było bardzo ciekawą perspektywą). I tak też zrobiliśmy pierwszego dnia.
Nazajutrz wyszliśmy w kierunku pobliskiego szczytu Medenica (2169 m.n.p.m). Po 1,5 godziny błądzenia we mgle w poszukiwaniu drogi, w końcu trafiliśmy na oznakowany szlak, który zniknął znów po kilkunastu minutach. I tak pojawiał się i znikał, w końcu przestaliśmy zwracać na to uwagę i szliśmy jak zwykle – na azymut. Mniej więcej w połowie drogi odpuściliśmy i zawróciliśmy z powodu mgły, która gęstniała coraz bardziej. Oto co udało się zobaczyć:
Niezniechęceni fiaskiem, następnego dnia w planie mieliśmy Korab – najwyższy szczyt Macedonii i Albanii, 2764 m.n.p.m, jednak z powodu nieprzespanej nocy, zamieniliśmy go na kolejną próbę wejścia na Medenicę. Tym razem pogoda sprzyjała i warunki były idealne. Mając już doświadczenie z dnia poprzedniego i nie tracąc czasu na odgadywanie szlaku, osiągnęliśmy bardzo szybko punkt, z którego zawróciliśmy dzień wcześniej.
Okazało się, że do szczytu jeszcze sakramencko daleko i trzeba najpierw pokonać szeroką dolinę, a potem wspiąć się znów 600 m do góry. Etap po etapie, krok po kroku, ale góra wcale nie miał zamiaru się przybliżyć. Nie do końca doceniliśmy ten szczyt. Planowana kilkugodzinna wycieczka okazała się całodziennym wyrypem.
Na ostatnim podejściu pod kopułę szczytową wiatr hulał niemiłosiernie. Odczuwalna temperatura grubo poniżej zera. W końcu szczyt, rozległy i płaski, z którego ujrzeliśmy niewiarygodnie piękne pasmo Korabu.
Próba oblania sukcesu piwem skończyła się jego zamarznięciem. Zeszliśmy, a właściwie zbiegliśmy szybko z góry z powodu zapadającego zmroku i dotarliśmy do asfaltowej drogi prowadzącej do Mavrova. Nie mieliśmy pojęcia jaki dystans trzeba jeszcze pokonać. Na szczęście wystawionym kciukiem zatrzymaliśmy pierwszy nadjeżdżający samochód z dobrymi ludźmi w środku, którzy podwieźli nas na miejsce. A zostało jeszcze 10 kilometrów ;)
Komentarze