Tatry Zachodnie to raj dla „zielonych” turystów. Przekonaliśmy się o tym kiedy sami klika miesięcy temu szukaliśmy propozycji dla naszej pierwszej wędrówki w tym rejonie Polski. Poza wyjątkami brak tutaj przepaści, eksponowanych przejść, łańcuchów i wszystkiego tego co mogłoby zniechęcić początkującego. Wystarczy rozsądek i odrobina (lub dwie) kondycji. Na Kopie Kondrackiej byliśmy całkiem niedawno i pewnie ten fakt sprawił, że coraz częściej chodziła nam po głowie myśl żeby rozprawić się z całym masywem Czerwonych Wierchów. A kiedy ich kolor jest adekwatny do nazwy? Oczywiście jesienią!

Kiedy początkiem października udało nam się upolować stabilną pogodę decyzja zapadła błyskawicznie. Do naszego stałego dwuosobowego składu dołączyły dwie koleżanki i wkrótce mknęliśmy już w stronę Zakopanego. Gdyby ktoś mnie zapytał o największą trudność podczas takich wyjazdów wskazałbym bez wątpienia nocne wstawanie. O trzeciej w nocy nie do końca jeszcze nawet wiem w jaki sposób zakłada się plecak. Na szczęście parzenie kawy odbywa się niemal instynktownie i wkrótce nie tylko myślami ale i ciałem jestem w podróży. Poranek jest chłodny. Na punkt startu wybieramy Gronik i to z dwóch powodów. Po pierwsze to dla nas nowe miejsce, a wszystko co nowe może być ciekawe. Po drugie planujemy odpuścić sobie mozolne zejście z Ciemniaka do Kir, a zamiast tego wrócić do punkty wyjścia przechodząc cały masyw raz jeszcze. Skoro już będziemy na górze to chcielibyśmy się cieszyć tym stanem jak najdłużej. Początek naszej wędrówki to standardowy etap przez cichy las. Ścieżka jest wygodna, niedaleko szumi strumień i tylko temperatura ochładza nasze nastroje. Zakładam nawet rękawiczki i z niecierpliwością wyczekuję ciepłych promieni Słońca. Dzisiejszego dnia w powiększonej grupie mamy zamiar spokojnie zmierzać na szczyty. Żółty szlak, którym się poruszamy jest w dalszej części zamknięty więc po chwili wybieramy zejście na czarny szlak, który pnie się zdecydowanie do góry, a my mamy okazję podziwiać pierwsze tego dnia widoki. I to nie byle jakie.

Na pierwsze widoki nie musieliśmy długo czekać. Dolina Małej Łąki prezentuje się nam w pełnej krasie.

Ścieżka wkracza następnie w las ale droga nie dłuży mi się ani przez chwilę. Co jakiś czas między drzewami pojawiają się miejsca, z których można dostrzec coraz rozleglejsze panoramy. Poranne Słońce przebija się coraz śmielej przez korony drzew, a my z spacerujemy z coraz większą ciekawością.

Po chwili skręcamy na czarny szlak. Nikt chyba nie powie, że poranki w górach nie mają uroku.

Powoli rezygnujemy z rękawiczek i kurtek bo zapowiada się naprawdę piękny dzień. Na niebie ani jednej chmury. Czarny szlak łączy się następnie na Przełęczy w Grzybowcu ze szlakiem czerwonym, który wyprowadzi nas pod Giewont. Stamtąd wybierzemy kolor niebieski i… jeszcze sporo tych kolorów przed nami więc tym zajmiemy się później. Marsz czerwonym szlakiem ma w sobie sporo uroku. Po lewej stronie oglądamy coraz bardziej imponujące ściany w masywie Giewontu, a po prawej opadające stromo urwisko Wielkiej Turni Małołąckiej. Wrażenia wizualne co chwilę uzupełniają nieznaczne przeszkody terenowe, które wymagają czasami użycia rąk. Dotyczy do zwłaszcza miejsc gdzie znajdują się śliskie kamienie.

Wreszcie wkraczamy na szlak czerwony prowadzący nas tuż obok masywu Giewontu. Kilka przeszkód na trasie urozmaica wędrówkę.

Im wyżej się znajdujemy tym więcej turystów spotykamy na szlaku. Pogoda jest świetna, a my z parkingu ruszyliśmy stosunkowo późno bo około 8. Naszym pierwszym celem jest wyjście na Przełęcz Kondracką mijając i schodząc wcześniej z Wyżniej Przełęczy Kondrackiej. Tempo mamy umiarkowane ale nigdzie nam się nie spieszy. Co jakiś czas przystajemy odetchnąć czy zrobić jakieś ciekawe zdjęcie.

Pozbyliśmy się już kurtek chociaż wieje coraz mocniej. Na pogodę jednak nikt nie narzeka.

Lubię zawsze ten moment niecierpliwości i ciekawości, w którym zastanawiam się jakie widoki spotkają mnie po drugiej stronie przełęczy czy na szczycie. Myślę, że nie jestem osamotniony w tym poglądzie. Co chwilę jednak oglądam się za siebie bo pokonana do tej pory trasa oglądana z góry wygląda równie ciekawie. W całej dzisiejszej wędrówce zauważam tylko jeden, nieznaczny minus. Żałuję, że lasów nie porasta więcej liściastych drzew, które przyozdobiłyby zbocza gór jeszcze bardziej atrakcyjnymi kolorami. Ale czy to w ogóle minus? A skąd. I bez tego jest po prostu pięknie.

Wyżej i wyżej w stronę przełęczy. Spory kawałek drogi już za nami.

W zasięgu wzroku wreszcie pojawia się charakterystyczny krzyż na prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnej górze w Polsce. Turystów wchodzących na Giewont jest już sporo ale my rzucamy w jego kierunku tylko krótkie spojrzenie i ruszamy w kierunku Przełęczy Kondrackiej. Kalkulujemy sobie, że w razie dobrego samopoczucia i my wybierzemy się w drodze powrotnej na szczyt, o którym marzy każdy „zielony” podróżnik. Tymczasem odpoczywamy chwilę, zbieramy siły i stawiamy kolejne kroki przybliżające nas coraz bardziej do wierzchołka Kopy Kondrackiej. Wieje naprawdę mocno więc z powrotem ubieram kurtkę i nakładam na głowę kaptur. Mobilizujemy koleżanki obiecując im piękne widoki roztaczające się ze szczytu i wkrótce znajdujemy się ponad granicą 2000 metrów n.p.m.

Na Kopie Kondrackiej wreszcie mamy możliwość zajrzenia na słowacką stronę. Jest co podziwiać.

Na samym szczycie ale także w drodze na niego zauważyć można rozłożone przy ścieżkach specjalne siatki. Mają one na celu ograniczyć nieco ruch turystów, którzy poruszali się poza wyznaczonym szlakiem, zahamować erozję terenu i pozwolić na regenerację roślinności. Szukamy więc miejsca gdzie spokojnie będziemy mogli usiąść, odpocząć i wreszcie coś zjeść. Ja jednak na początek robię to co najważniejsze – podziwiam widoki i fotografuje otoczenie. Pamiętam jak byliśmy w tym samym miejscu w lecie. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Tym razem krajobraz przypomina nieco ten marsjański i muszę przyznać, że wygląda nadzwyczaj urokliwie.

Tatry Wysokie w jesiennej odsłonie. Po lewej stronie kadru Świnica, która z tej perspektywy wydaje się być najwyższa.

Kiedy już wstępnie nasyciłem swoje oczy nadeszła pora abym nasycił i żołądek. Skrupulatnie przygotowałem sobie dzień wcześniej eksperymentalny posiłek, który miał mi zapewnić nie tylko wrażenia smakowe ale również dostarczyć sporo energii. Płatki owsiane z jogurtem – bo gotowanie to moja pasja. Po kilkunastu godzinach od przygotowania przypominały… no cóż, ani jogurtu ani płatków. Zbita i sklejona masa „czegoś” co z trudem w siebie wpychałem. Na pytania „jak smakuje” musiałem więc odpowiedzieć, że „tak jak wygląda”. Nijako.

Kopa Kondracka (płynnie zmieniając temat) to najniższy ze szczytów Czerwonych Wierchów. Idąc od wschodu następnie ruszymy w stronę Małołączniaka, Krzesanicy i ostatecznie Ciemniaka. Kiedy już każdy doda sobie sił i zrobi pamiątkowe zdjęcie zbieramy się do dalszej wędrówki.

Po krótkiej przerwie ruszamy w stronę Małołączniaka.

Widoki mamy cudowne. Po naszej lewej stronie widoczne są Niżne Tatry, za plecami zostawiamy Tatry Wysokie, po prawej góruje nad otoczeniem Babia Góra, a przed nami dalsze szczyty Czerwonych Wierchów. Zanim zaatakujemy Małołączniak musimy dosyć solidnie się obniżyć idąc na Małołącką Przełęcz. To zabiera nam trochę sił i jest nieco deprymujące. Podchodząc już pod drugi z celów na dziś, nasze koleżanki postanawiają, że wejdą na Małołączniak i tam odpoczywając na wierzchołku poczekają na nas. Nie mamy z Darkiem nic przeciwko. Umawiamy się na kontakt telefoniczny i zamierzamy się spotkać w drodze powrotnej. Rozdzielamy się i dwójkami ruszamy dziarsko w stronę szczytu. Jedni nieco bardziej dziarsko.

Tylko mocny wiatr przypomina o tym, że jesteśmy wysoko w górach. Lepszej pogody nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Wreszcie widać pozostałe szczyty Tatr Zachodnich, których widok sprawia, że panorama dookoła nas to pełne 360 stopni. Nic w zasadzie nie przesłania nam widoków. Ja jestem wyjątkowo ciekawy północnej ściany Krzesanicy, o której sporo można przeczytać w internecie. Oczywiście nie mogę już doczekać się aby zobaczyć ją na żywo ale na to przyjdzie mi jeszcze jednak trochę poczekać. Z perspektywy czasu wiem, że najlepiej prezentuje się ona z okolic Ciemniaka. Wykonujemy sporo fotografii ale cały czas zmierzamy w stronę Krzesanicy. Tym razem przełęcz oddzielająca ją od Małołączniaka nie jest już tak wyraźna i dosyć szybko znajdujemy się na miejscu. Tam naszą uwagę przykuwa cała masa kamiennych kopczyków.

Kopczyki z kamieni na szczycie Krzesanicy

Różne są teorie po co się je właściwie usypuje. Niektórzy robią to pewnie dla zaakcentowania swojej obecności, a inni pewnie dokładają kamyk by jeszcze raz wrócić w to miejsce czy po prostu mieć szczęście. My nie dorzuciliśmy swojego kamyka i niestety zaczynam mieć obawy czy z tego powodu nie przepadnie mi kiedyś główna wygrana na loterii. Trzeba będzie tam wrócić. Tylko płytka przełęcz oddziela nas od Ciemniaka, na którego wchodzimy w mgnieniu oka. Odwracam się za siebie i wreszcie jest – imponująca ściana Krzesanicy w całej okazałości.

Imponująca ściana Krzesanicy widziana z okolic Ciemniaka.

Wyciągam aparat, ustawiam Darka w kadrze i uwieczniam ten moment, w którym najwyraźniej zdał sobie sprawę, że to jednak kawał urwiska jest. Nie śmiałem mu proponować zdjęcia z tamtego miejsca. Ciemniak posiada duży i płaski wierzchołek. Sporo tu odpoczywających osób. Da się też zauważyć ludzi, którzy schodzą lub wychodzą szlakiem prowadzącym z Kir. Po chwili odpoczynku postanawiamy wracać o czym informujemy nasze koleżanki. Te też szykują się już powoli do schodzenia z Małołączniaka. W drogę. Staramy się utrzymywać dosyć sprawne tempo aby jak najszybciej dołączyć do dziewczyn. Niestety piękno krajobrazu niemal nakazuje nam się zatrzymywać czy zwalniać. W końcu Słońce już nieco niżej, a na niebie wciąż bezchmurnie. Chwilo trwaj!

Chwila wytchnienia w drodze powrotnej. Niestety przed nami jeszcze kawał drogi więc chwila ta nie może trwać wiecznie.

Przysiadamy jeszcze na chwilę po drodze by spokojnie przyjrzeć się panoramie i spróbować rozpoznać poszczególne szczyty. Nie idzie nam to tak dobrze jak w zaciszu domu i przy pomocy internetu ale się uczymy. Tylko jedna rzecz zakłóca mój wewnętrzny spokój. Brak kawy. Ostatnią wypiłem po trzeciej rano i odstawienie kofeiny na tak długo zaczyna dawać mi się we znaki. Kolega może mnie poratować jedynie herbatą, która chociaż smaczna to jednak nie poprawia mojej sytuacji. Do listy zakupów dopisuje więc termos. Po co walczyć z uzależnieniem od kawy kiedy można ją ze sobą zabierać?

Po lewej stronie kadru narodowa góra Słowaków – Krywań.

Koleżanki doganiamy na Kopie Kondrackiej i wspólnie już ruszamy w drogę powrotną. Rzucamy jeszcze okiem na Giewont przypominając sobie pomysł z wejściem na szczyt. Jednak to co widzę nie dość, że wywołuje we mnie szok to także i śmiech. Przez całą długość szlaku wije się w kierunku krzyża „tatrzański wąż” złożony z rozmaitych turystów stojących grzecznie w kolejce. Wyobrażam sobie nawet rozmowy, które muszą się tam toczyć i kłótnie o to, kto i jak długo może teraz postać na szczycie. Zdecydowanie nie jest to coś dla nas. Poza tym mamy jeszcze sporo do przejścia, jesteśmy już trochę zmęczeni, a dni nie są już tak długie jak latem. Bez żalu więc porzucamy ten pomysł.

Pomysł z wejściem na Giewont porzucamy dość szybko. Na tym szczycie chyba zawsze jest tłoczno.

Zanim ruszymy czerwonym szlakiem na dół pozwalamy sobie jeszcze na dłuższą przerwę w ciepłych promieniach Słońca. Ja „zajadam” się moim przysmakiem, a inni mają okazję zjeść coś co można nazwać jedzeniem. Powoli uświadamiamy sobie, że nasza wędrówka dobiega końca. Teraz będziemy zmierzać już tylko na dół.

Na niebie pojawiają się już pierwsze chmury ale to nie zmienia faktu, że nadal jest pięknie. Widok w stronę Doliny Małęj Łąki.

Zmęczenie odczuwamy już coraz mocniej. Wracając w stronę parkingu musimy uważać na mokrych kamieniach, które zwłaszcza teraz wydają się groźne. Na czerwonym szlaku jest tłoczno i dla wielu turystów dzień w Tatrach powoli dobiega końca. Dosyć szybko znajdujemy się w znanym nam już lesie i wiemy, że do celu blisko. Kiedy docieramy na parking możemy wreszcie wygodnie usiąść. To moment, w którym całe zmęczenie mija i pozostają tylko miłe wspomnienia i żywe widoki przed oczami. Będzie co rozpamiętywać. Naszą przygodę z tatrzańskimi szlakami rozpoczęliśmy od Tatr Zachodnich kiedy te jeszcze porastała soczysta zieleń. Tym razem sceneria była zupełnie inna i myślę, że zrobiła na nas wszystkich ogromne wrażenie. Czerwone Wierchy zaprezentowały się nam ze swojej najlepszej strony i pomimo zmęczenia, fantastycznie było przemierzać ten masyw pod błękitnym niebem. Gorąco polecam każdemu, nie tylko „zielonemu” turyście.

http://zieloniwpodrozy.pl/odcienie-jesieni-czerwone-wierchy/

Tagi: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...