Wrześniowa Orla Perć. Nie wiedziałam, czy uda mi się ją przejść w całości w jeden dzień więc byłam przygotowana na potencjalne zejście po dotarciu do Koziego Wierchu lub, dalej, do trójwierzchołkowego masywu Granatów. A jednak. Dałam radę i było to niezapomniane górskie doświadczenie i przeżycie, z którego jestem dumna. Z siebie samej też. Mimo, że przez dwa lata mojej górskiej wędrówki byłam już dużo wyżej i dalej, z jakiegoś powodu Orla Perć stanowiła dla mnie swoisty Święty Graal.
Uważana za najtrudniejszy znakowany szlak w Tatrach, tak naprawdę nie tyle nastręcza wysokich trudności technicznych, co stanowi wyjątkowo ciężkie wyzwanie wydolnościowe i wytrzymałościowe. Głównie ze względu na ogromne przewyższenia na bardzo krótkich odcinkach, momentami przypominające kilkusetmetrowy zapis kardiogramu: niemal pionowo w górę, pionowo w dół. Mimo występujących tam sztucznych ułatwień (łańcuchy, klamry a nawet drabiny), polecana jest doświadczonym, sprawnym i wytrzymałym fizycznie turystom, obytym ze skalnym, potężnie eksponowanym terenem, głębokimi przepaściami oraz stromymi, często pionowymi żlebami, kominami i rynnami. Ogromne natężenie łańcuchów niewątpliwie ułatwia wspinaczkę, lecz jednocześnie jest niezawodnym i bezlitosnym sprawdzianem siły rąk.
Od "Piątki" do Zawratu droga była wybitnie łatwa z łagodnym przewyższeniem. Na Zawrat dotarłam w rekordowo krótkim czasie gdy zaczęło już świtać. Największy i jedyny moment zawahania miałam na samym początku a konkretnie, gdy postawiłam pierwsze kilka kroków na stromym skalnym szlaku w kierunku Małego Koziego Wierchu. Wtedy, przez moment przyszło mi na myśl, że nie dam rady, że to mnie przerośnie. Sekundę później udzieliłam sobie wyjątkowo nieparlamentarnej, pozawerbalnej reprymendy i ruszyłam dalej.
Pierwszy odcinek, czyli od Zawratu na Kozi Wierch, był wymagający ale jeszcze wtedy miałam spory zapas sił, więc nawet nie postała mi w głowie myśl o rezygnacji. Mimo wprowadzonego tam ruchu jednokierunkowego, natknęłam się jednak na jednego "rozsądnego inaczej" entuzjastę adrenaliny, który schodząc pod prąd w dół łańcuchem, praktycznie wymusił na mnie ustąpienie miejsca. Na zwróconą uwagę zareagował śmiechem. Czasem po prostu ręce opadają a to, że ponad 150 osób straciło do tej pory życie na Orlej Perci, najwyraźniej nie dla wszystkich jest przestrogą.
Jednym z miejsc, których najbardziej się obawiałam, było przejście słynną 8 metrową drabinką nad Kozią Przełęczą (ruch jednokierunkowy - możliwe tylko zejście). I tu niespodzianka. Muszę bowiem przyznać, że było wyjątkowo... przyjemne i stabilne. Aczkolwiek, dłuższą chwilę później, obserwując z oddali narastającą liczbę osób czekających na swoją kolej na drabince i pojedyncze, najwyraźniej przerażone jednostki tkwiące na tym samym szczeblu dłuższą chwilę, stało się jasne, dlaczego Orla Perć nie jest dla każdego. Nie jestem z tych, którzy kiedykolwiek zareagowaliby zniecierpliwieniem czy irytacją widząc cudze zmagania w górach. Niestety, na tak wymagającym szlaku, czyjaś panika, nagły irracjonalny odruch czy niekontrolowana histeria, potencjalnie zagraża każdemu postronnemu turyście w pobliżu... zwłaszcza tym, chcącym pomóc.
Zmęczenie zaczęłam odczuwać po minięciu Granatów a odcinek pomiędzy nimi a przełęczą Krzyżne uważam za najbardziej obciążający fizycznie, dużo bardziej, niż wcześniejsze 2 etapy. Można wręcz stwierdzić, że wpadało się z deszczu pod... łańcuch, w dowolnej konfiguracji: pion, poziom, pion, skos. Przy zejściu pionowo w dół stromym kominem, w pewnym momencie nawet asekurowanie się łańcuchem nie umożliwiło mi sięgnięcia stopami do podłoża. Taki los kurdupla. Chwilę powisiałam więc na łańcuchu, opuszczając się około dwa metry przed znalezieniem oparcia dla nóg. Dotarłszy do Przełęczy Krzyżne, usiadłam i spojrzałam za siebie z niedowierzaniem. A potem poszłam dalej.
Meritum. Orla Perć okazała się dla mnie wyjątkowym szlakiem, którego bezwzględnie chciałabym ponownie doświadczyć w całości. Najistotniejsze jest to, że pokazała mi, że mogę. Że nie wyczerpała moich możliwości. Że dała niezwykłą motywację na przyszłość. Że po przejściu, z szacunkiem schyliłam przed nią czoło. Dokładnie tak.
Jako osoba, która dopiero od ponad dwóch lat chodzi po górach, nigdy nie dorównam wieloletniemu doświadczeniu wprawnych górołaziarzy. I nie zamierzam. Jestem i będę amatorką i mówię to z dumą. Na szlaku popełniłam masę zarówno zabawnych gaf, jak i potencjalnie niebezpiecznych błędów ale każdy wypad był nieocenioną lekcją. Pokory również. A często i nauczką, z której wyniosłam już parę blizn.
Niech Bóg mnie broni przed momentem, kiedy stwierdzę, że już TO wiem. Że czuję się na szlaku na tyle pewnie, że mogę patrzeć z pobłażliwym lekceważeniem na innych. Bo to mógłby być ten dzień, kiedy mogę już nie wrócić. Jakiekolwiek uwagi, rady czy poczynione na szlaku obserwacje zawsze filtruję przez własne wewnętrzne przekonania i założenia. Nie wyważa się drzwi otwartych na oścież. Wieloletniego doświadczenia przewodników, taterników i po prostu, ludzi gór, nigdy nie należy lekceważyć, tylko z niego czerpać. Zaakceptuję, zaimplementuję, zmodyfikuję lub odrzucę ale zawsze dokładnie przemyślę i wypróbuję.
"Rzuć serce za przeszkodę - wtedy podążyć za nim będzie rzeczą naturalną". Rzuciłam... i wciąż za nim podążam górskim szlakiem.
Ciągle się uczę a jednym z najważniejszych wniosków, jakie wyciągnęłam przez ten czas jest to, że bezmyślne ryzyko, głupota i brawura często dosięgają rykoszetem inne osoby na szlaku. Bo nigdy nie będzie tak, że w górach jesteś tylko ty.
Komentarze