Dydiowa, Sianki, Beniowa, a do tego także Bukowiec oraz Tarnawa Wyżna to nazwy, które są echem przeszłości polskich Bieszczad. Wszystkie odnoszą się do dawnych wsi polsko-ukraińskiego pogranicza w zakolach górnego Sanu. Wędrówki na ich terytoria to trasy przez jedne z najdzikszych regionów tutejszych gór. Małe końce świata na samych skrajach Polski.
Dydiowa, Sianki, Beniowa to tylko wstęp do litanii nieistniejących już wiosek na terenie polskich Karpat. Jest ich o wiele więcej, a historia każdej warta jest poznawania. W każdej z nich dominowało wyznanie grekokatolickie i wszystkie one jak jeden mąż zaraz po II wojnie światowej (w wyniku wytyczania nowych granic) były wysiedlane na ukraińską stronę. Następnie palono zabudowania, że ostały się nikłe ślady po dawnych mieszkańcach: cmentarz, kaplica, elementy cerkwi.
W region ten przyjechaliśmy w październiku, a szlaki do wysiedlonych bieszczadzkich wsi nie były naszym celem. Główną destynacją był jesienny trekking na Tarnicę szlakiem przez Bukowe Berdo, którym nigdy wcześniej nie chadzaliśmy. Na pozostałe dni pobytu zaplanowaliśmy Dydiową, o której przez przypadek usłyszeliśmy od znajomego, a która po prostu znajdowała się w pobliżu noclegu oraz szlak do Źródeł Sanu. Okazało się, że ten drugi prowadzi przez tereny aż trzech wysiedlonych wsi, więc wycieczka nasza szybko zmieniła charakter – z beztroskiej wędrówki po polskich łąkach i lasach w autentyczne zainteresowanie historią mijanych miejsc. Zresztą już dzień wcześniej po odwiedzeniu Dydiowej mieliśmy bardziej refleksyjne i poszukiwawcze nastawienie.
Była jesień i Bieszczady o tej porze roku okazały się skrajne. Pokazywały nam zarówno skraj dojrzałości w przyrodzie oraz skraj istnienia dawnych wsi na skrajach Polski. Z jednej strony było to miejsce pełne kolorów na połoninach w drodze na Tarnicę, a z drugiej pełne wspomnień o przeszłości. Tu wyraźne brązy, czerwienie i rudzielce, tam rozmyte dzieje wysiedlonych wiosek oraz ludzi. Na jednej z tras spotkaliśmy też ślady coraz bardziej odchodzącego w zapomnienie wypału węgla drzewnego – kolejny trop znikającego świata. Ale oprócz śladów człowieka jest tam przecież wyjątkowa przyroda Karpat, o której nie sposób zapomnieć chociażby na chwilę. A przypominają o niej ostrzeżenia o występowaniu niedźwiedzi brunatnych, pokazowa zagroda żubrów, ścieżka dydaktyczna przez torfowisko i gęste lasy albo rozległe łąki wkoło szlaków.
- Szlak: Czerenna (dawniej przysiółek wsi Dydiowa, obecnie mini-skansen o wypale węgla drzewnego przy drodze Stuposiany – Muczne) – południowo-wschodnie zbocze Kiczery Dydiowskiej – Dydiowa – południowo-wschodnie zbocze Kiczery Dydiowskiej – Czerenna – Pokazowa Zagroda Żubrów (przy drodze Stuposiany – Muczne)
- Dystans: około 8 kilometrów w obie strony
- Czas: około 4 godziny w obie strony razem z obejściem łąk po Dydiowej oraz przystankiem w Dydiówce i oglądaniem żubrów
- Przewyższenie: około 220 metrów
Kręta droga Muczne – Stuposiany otoczona gęstym lasem rozbudza poranną wyobraźnię. Za chwilę mamy zaparkować auto i wejść w gęstwinę w kierunku zakola Sanu, ale w głowach odzywa się pytanie: czy w tej okolicy mieszkają niedźwiedzie brunatne? Odpowiedź musi być tylko jedna, skoro to jeden z najdzikszych regionów Bieszczad i doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. To tylko niespokojny umysł próbuje polemizować z oczywistym faktem.
I oczywiście na dzień dobry wita nas spodziewana tablica ostrzegawcza o występowaniu wielkiego ssaka w tym lesie, do którego za chwilę wejdziemy. Jednak zanim to nastąpi, przystajemy przy mini-skansenie o wypale węgla drzewnego w Bieszczadach. Patrzymy zatem na metalową retortę (piec do wypału), barak węglarza, tzw. mielerz (stos do wypału oblepiony gliną lub ziemią) oraz kadź z dawnej potaszni i szereg tablic informacyjnych. Dzisiaj w Czerennej nikt już węgla nie wypala, a i w całych Bieszczadach praktyka to rzadsza niż kiedyś. Tym samym nieczęsto zobaczyć można biały dym unoszący się z retort albo umorusaną twarz węglarza, chociaż w przeszłości mocno wpisywały się one w krajobraz gór.
Wypał drewna na węgiel polega na spalaniu go z niewielkim oraz kontrolowanym dopływem powietrza i używa się przy tym drzew liściastych takich jak np. buki, dęby, olchy, czy brzozy. Efekt procesu wykorzystywany jest jako brykiet do grilla, narzędzia do szkicowania, jako składnik prochu i kosmetyków lub jako barwnik w przemyśle spożywczym. Wypał to ciężka praca w lesie przy piecu rozgrzewanym do 800 st. C, ale na jednej z tablic ktoś pięknie napisał o węglarzach, że „wielu z nich za żadne pieniądze nie chciałoby zmienić swojego życia. (…) To chyba najlepszy dowód, że tym ludziom nie trzeba współczuć – lecz zazdrościć. Bo ilu z nas może tak powiedzieć o swojej pracy, no i o życiu”.
W zadumie nad tymi słowami gramolimy się do lasu. Najpierw idziemy bardzo zgrabną leśną drogą, a teren opada w dół. Potem jednak kończą się luksusy, a zaczyna dzicz oraz wciągająca glajda. Dzień dobry, dzień dobry! – mijamy pracowników wycinki drewna i ciągnik z łańcuchami, po czym ścieżka wspina się lekko pod górę. Właśnie włazimy na zbocze Kiczery Dydiowskiej (799 m n.p.m.), której szczytu jednak nie dosięgniemy, ponieważ wytyczony szlak nie przewiduje takich atrakcji. To i tak zalesione wzniesienie, więc z pewnością widoku stamtąd żadnego, a i tarabanić się w gęstwinie krzaczorów na pewną zgubę trasy nie mamy ochoty.
Zatem idziemy dalej. Dalej zaś las coraz gęstszy, na ścieżce żywego ducha. Zaczynamy gadać głupoty, byle tylko dosyć głośno paplać, a potencjalnego niedźwiedzia nie brać z zaskoczenia. Ale w tych chwilach ciszy, kiedy właśnie zastanawiamy się nad dupą kolejnej przysłowiowej Maryny i zanim z ust wydobędzie się następna gadka szmatka, to w tym czasie uszy z uwagą nasłuchują bodaj najmniejszego skrzypnięcia gałęzi, czy szelestu spadającego liścia.
Nie trwa to jednak długo i niebawem w koronach drzew pojawiają się „przejaśnienia” – robi się coraz rzadziej. Tu prześwit, tam niskie krzaki, aż docieramy do skraju lasu. Ostatnie drzewa obramowują widok na łąkę. Człapiemy więc po wilgotnej trawie i nasączonej ziemi. Po lewej wciąż rosną rzędy drzew, ale przed nami otwarta przestrzeń. Łagodne obniżenie terenu sprowadza w dół w kierunku spadzistego dachu bacówki pod adresem Dydiowa 1 nazywanej potocznie „Dydiówką” – jedynej ostoi po wysiedlonej wsi Dydiowa (jedynej w momencie naszego trekkingu. „Dydiówka” spłonęła w sierpniu 2018 roku).
Wioska ta, tak jak wiele innych w Bieszczadach albo Beskidzie Niskim, zniknęła z powierzchni ziemi po II wojnie światowej w ramach oczyszczania pasa granicznego po nowym wytyczeniu granic państwowych. Ludzi przesiedlono na ukraińską stronę, a zabudowę zniszczono. W przeszłości znajdowała się tu cerkiew grekokatolicka, której dzwon mieszkańcy zakopali w 1945 roku i do dziś nie udało się go odnaleźć. Była to również miejscowość chętnie i często odwiedzana przez etnografów oraz antropologów, ponieważ tutejsza ludność prowadziła rodowe gospodarstwa domowe, a w obrębie każdego z nich mieszkało kilka rodzin.
Podchodzimy bliżej „Dydiówki„. Pukamy w drzwi, ale nikt się nie odzywa, więc wchodzimy do środka. Uderza nas zapach staroci oraz ilość dostępnego asortymentu. Bowiem tuż obok starego pieca cały regał został zagospodarowany kawami, herbatami, przyprawami, olejami do smażenia, keczupem i bies jeden wie jakimi jeszcze produktami. W środku widnieją również kubki, garnki, garnuszki, patelnie, drewno, zapałki, szklanki, świeczki, butelki oraz stół, ława i miejsca do spania. Można tu rozpalić ognisko przed chatą i spędzić noc w jedynym takim, klimatycznym miejscu, co też turyści często czynili. Jesteśmy tu pierwszy raz i nocować tym razem nie zamierzamy. Po czasie wiemy, że jeśli naszła nas wtedy chęć noclegu w „Dydiówce” w przyszłości, to niestety już jej nie zrealizujemy.
Zostawiamy na chwilę chatę i udajemy się na wędrówkę po łąkach. Jesteśmy na końcu świata i wzrokiem ogarniamy skraj Polski, na którym się znajdujemy. Wyznacza go zakole Sanu, za którym pięknie wywyższają się ukraińskie Bieszczady w ciepłych jesiennych kolorach. Gdyby nie fakt, że ten skrawek ziemi tętnił kiedyś życiem, to byłby to mały raj na ziemi. Tymczasem pojawia się coś na kształt smutku, a cisza okolicy uderza za każdym razem na wspomnienie dawnej wsi. Tak jakbyśmy spodziewali się, że za chwilę powinien tu zabrzmieć gwar gospodarskich obejść, chociaż wiadomo, że nic podobnego się nie wydarzy.
W oddali po ukraińskiej stronie zauważamy kaplicę nakrytą charakterystyczną kopułą i zwieńczoną krzyżem. Schodzimy niżej wzgórza aż do koryta rzeki, gdzie czerwone tablice ostrzegają o pasie granicznym i zabraniają wykraczania poza ich zasięg. San jest spokojny, a jego poziom uregulowany. Woda odbija pogodne niebo, więc widok na rzekę mamy przyjemny, ale nie zostajemy tam zbyt długo. W wysokiej trawie podchodzimy w górę wzniesienia i jesteśmy z powrotem przy „Dydiówce”. Nie możemy sobie odmówić herbaty i drugiego śniadania przy kultowej chacie, zatem pora na trekkingową przerwę.
W drodze powrotnej znów opowiadamy sobie dyrdymały w ramach profilaktyki spotkania z zaskoczonym naszym widokiem niedźwiedziem. Spotykamy też dwoje turystów, którzy prawdopodobnie udają się na nocleg do „Dydiówki”, ponieważ wypytują nas o liczbę ludzi na polanie. Ponownie przedzieramy się przez niepojęte błoto i wyszukujemy wzrokiem mało, bardzo, bardziej i najbardziej zapadnięte ślady świadczące o tym, że ktoś mocno zagłębił się w teren w związku z czym lepiej zboczyć z kursu i szukać alternatywy.
Na ostatnim odcinku trasy, na leśnej drodze spotykamy jeszcze strażnika granicznego na skuterze. Po zapytaniach z kategorii skąd? – dokąd? pada również niespodziewane pytanie: „Czy mijaliście mężczyznę z brodą lub widzieliście coś podejrzanego w okolicy?”. Nie, nie widzieliśmy i strażnik ów w pośpiechu odjeżdża. Nie wiemy o co chodzi, ale czujemy, że schadzka z niedźwiedziem brunatnym mogła być jedynie częścią dzisiejszych tutaj atrakcji. Wsiadamy do auta, które wcześniej zaparkowaliśmy przy wypale drewna i udajemy się w kierunku Mucznego. Ale zanim wrócimy do swojej kwatery, to zatrzymujemy się jeszcze niecałe 2 kilometry dalej przy Pokazowej Zagrodzie Żubrów prowadzonej przez Lasy Państwowe i Nadleśnictwo Stuposiany.
Można tu zarówno o żubrach całkiem obszernie poczytać, jak i żubry podpatrywać na kilkuhektarowym wybiegu z potokiem oraz starymi drzewami. Zagroda jest kontynuacją hodowli tego największego lądowego ssaka w Europie, którą zapoczątkowano na tych terenach w 1963 roku w formie zagrody aklimatyzacyjnej, a miała ona (i ma) na celu reintrodukcję żubrów do środowiska naturalnego. W wyniku tych zabiegów szacuje się, że obecnie w Bieszczadach żyje około 280 osobników. Jest to zwierzę w dalszym ciągu objęte ochroną, w tym w Polsce ochroną ścisłą. Widok młodych zwierząt napawa optymizmem, ponieważ istnieje szansa, że w przyszłości przynajmniej niektóre zostaną wypuszczone na wolność. Dla nas i wszystkich innych miłośników Karpat jest to bardzo dobra prognoza. Skoro ludzka działalność i ich ślady tak łatwo odchodzą w zapomnienie, to niech chociaż przyroda tego pięknego skrawka Europy trwa jak najpełniej.
- Szlak: Bukowiec parking (754 m n.p.m.) – Beniowa cmentarz oraz cerkwisko (ok. 730 m n.p.m.) – Sianki grób hrabiny Klary (ok. 800 m n.p.m.) – punkt widokowy na wzgórzu Wierszek (871 m n.p.m.) – Źródła Sanu (890 m n.p.m.) – Sianki (ok. 800 m n.p.m.) – Beniowa (ok. 730 m n.p.m.) – Bukowiec parking (754 m n.p.m.)
- Dystans: około 21.5 km w obie strony (ok. 10.5 w jedną stronę)
- Czas: około 6 godzin w obie strony z czasem na kilka przerw na jedzenie / odpoczynek
- Przewyższenie: około 190 metrów różnicy poziomów + niewielkie interwały
„Góry aż do nieba i zieleni krzyk, polna droga pośród kwiatów i złamany krzyż. (…) Zarośnięte olchą pola dawnych wsi. Kto je orał, kto je zasiał – nie pamięta nikt. (…) San jest taki płytki, gdzie Beniowej brzeg. Dzieli ludzi, dzieli myśli, straszny jego gniew (…).” fragmenty piosenki „Moje Bieszczady” zespołu KSU wersja akustyczna
No tak, takie właśnie są te moje, nasze Bieszczady – myśli się w głowie, kiedy następnego dnia zaraz z rana jedziemy po wertepach na parking w byłej wiosce Bukowiec, a towarzyszy nam zgrzyt kamyków, trochę kurzu, gęsty las. W zanadrzu zaś czeka szlak na samiuteńki kraniec Polski i w obliczu tego ostatniego nie sposób nie poczuć nuty podekscytowania. Jesteśmy tu w okolicy trzeci dzień i słowa piosenki wizualizują się co jakiś czas, w których wersach będziemy za chwilę w drodze do Źródeł Sanu?
Zostawiamy auto w towarzystwie kilku innych samochodów, nikt nie pobiera od nas opłaty ani za wejście na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego, ani za parkowanie. Mijamy nagromadzenie tabliczek oraz drogowskazów, w tym tablicę informacyjną o nieistniejącej wsi Bukowiec, która stała kiedyś tu, gdzie stoimy teraz my. Jednakże, gdy rozejrzeć się dookoła, to z zabudowań tylko turystyczna wiata, a poza nią łysy parking, drzewa oraz trawy. I uczucie przynajmniej dziwne.
Ze wzmianek o historii wsi dowiadujemy się, że na początku XVIII wieku została ona całkowicie spalona przez Szwedów. Jednak przez lata pracy oraz podejmowania inicjatyw podniosła się z klęski do tego stopnia, że w XIX wieku znajdowało się tutaj kilka tartaków, młyn wodny oraz potasznia, a później także cerkiew, fabryka beczek oraz linie kolejek wąskotorowych do przewozu drewna. Czytamy także, że mieszkańcy hodowali zwierzęta, uprawiali ziemię, wypalali drewno, a w początkach XX wieku tutejsze zakłady pracy zatrudniały aż 500 osób. Po wysiedleniu w 1946 roku zabudowania wioski zostały spalone, a teren został rekultywowany około 30 lat później, po tym jak w 1975 roku wybudowano drogę łączącą Stuposiany i Muczne, a później przedłużono ją w kierunku Bukowca oraz Sianek. W obręb BdPN Bukowiec został włączony w latach 90-tych XX wieku.
Jest to pierwsza wysiedlona wieś na tej trasie, co poniekąd narzuca kontekst dalszej wędrówki, a otoczenie tylko go wzmaga. Szlak początkowo prowadzi wzdłuż ściany lasu, ale za najbliższym wzniesieniem przed oczami odsłaniają się żółte łąki tylko minimalnie lub wręcz wcale nieskażone znakami cywilizacji. W każdym razie bez słupów, drutów, kabli, płotów, domów, znaków, czy pachołków. Pod nogami rozwija się tylko nitka ścieżki biegnąca w głąb karpackiej przyrody.
Pojawiają się co prawda ludzkie głosy, kiedy mijamy napotkanych turystów. Pojedyncze postacie z kolorowymi plecakami przesuwają się również po ścieżce w oddali, ale to tylko nieznaczne punkciki w krajobrazie, które zaraz znikną z pola widzenia. Przede wszystkim są tu podmokłe łąki zasilane wodami strumieni spływających do polsko-ukraińskiej granicy w kierunku Sanu. I łagodnie wypiętrzone ukraińskie Bieszczady na wschodzie.
W pewnym momencie do naszych uszu dociera trąbienie, a w oddali w zasięgu wzroku pojawia się pociąg sunący wzdłuż granicy. Równocześnie wysilamy wzrok i wśród jesiennych drzew oraz brązowiejących traw dostrzegamy kreski kolejowej trakcji. Krajobraz nie jest jednak w pełni pozbawiony oznak cywilizacji, chociaż nie byłoby to częścią naszego doświadczenia, gdybyśmy nie usłyszeli pociągowej syreny. W każdym razie jest ona wyraźnym sygnałem, że po drugiej stronie granicy toczy się życie. I to nie tylko w dosłownym sensie toczenia się pociągu po torach. Tam na Ukrainie ów pociąg jest łącznikiem między wioskami, których nie ma już w Polsce (jest to kolej na trasie Użhorod – Sambor prowadząca m.in. przez Beniową oraz Sianki po ukraińskiej stronie).
Wkrótce docieramy do rozległej polany z rozłożystą lipą (lipa drobnolistna) stojącą samotnie pośrodku. To około 200-letnie drzewo, które było elementem krajobrazu kolejnej na trasie nieistniejącej wsi – tym razem wsi Beniowa. I ona, podobnie jak Bukowiec, została spalona przez Szwedów w początku XVIII wieku, ale podniosła się po zniszczeniu do tego stopnia, że w XIX wieku w wiosce funkcjonowały m.in. tartaki oraz młyn wodny, browar, czy huta szkła, a na początku XX wieku również kolejka wąskotorowa. Beniowa została wysiedlona po II wojnie światowej oraz przedzielona granicą polityczną. Wcześniej mieszkali tu wyznawcy aż trzech religii: grekokatolicyzmu, rzymokatolicyzmu oraz judaizmu.
Po lewej stronie ścieżki w zagajniku drzew zachowały się ślady po praktykach religijnych. Przechodzimy przez drewnianą bramę i natrafiamy na kilka z nich. Jest tu prawdopodobnie kamienna podstawa chrzcielnicy z wizerunkiem ryby pochodząca z dawnej beniowskiej cerkwi. Są żelazne krzyże, które kiedyś wieńczyły jej kopuły oraz niektóre nagrobki z otaczającego ją kiedyś cmentarza.
Na jednym z nich z łatwością rozpoznajemy wyryty dzban symbolizujący ziemski żywot oraz akt przyjmowania. Z kolei na innych odczytujemy imiona oraz nazwiska zmarłych zapisane cyrylicą. Chociaż podpisane, to i tak anonimowe, bo pozbawione naocznego kontekstu – bez społecznej rzeczywistości, bez świątyni, bez otoczenia wsi. Stoją tam smutno jako relikt, ale już nie tylko jako pamiątka po człowieku, tylko również jako wspomnienie całej społeczności.
Opuszczamy cerkwisko i maszerujemy w jeszcze dalsze zakamarki pogranicznego pasa. Od czasu do czasu ze ścieżki daje się zobaczyć słupki graniczne i wstążkę dosyć wąskiego w tych miejscach Sanu. Jednak ani myślimy o zbliżaniu się do rzeki, bo słyszeliśmy, że ukraińscy pogranicznicy bywają nieco nieobliczalni. Człapiemy sobie dalej trochę w błocie, trochę po ubitej ziemi. Kilka kroków pod górę, kilka kroków w dół, aż docieramy do Sianek – a raczej do tego, co po nich zostało.
Sianki to trzecia tego dnia i ostatnia wzdłuż szlaku do Źródeł Sanu wysiedlona wieś. Tak jak Beniowa, Sianki istnieją obecnie po ukraińskiej stronie, a po polskiej zachowały się elementy cmentarza przycerkiewnego należącego do cerkwi pw. Św. Stefana zbudowanej w 1831 roku. Dokładniej ocalał nagrobek Klary z Kalinowskich oraz nagrobek jej męża Franciszka Stroińskiego, którzy byli właścicielami wiejskich majątków w XIX wieku. Miejsce to nazywane jest grobem hrabiny, a poznać je nietrudno po kamiennej kaplicy wystającej zza zmurszałych nagrobnych płyt. Obecnie nakryta jest ona spadzistym dachem z drewnianych desek, a w środku wiszą obrazki świętych. Wypalone znicze świadczą o tym, że turyści od czasu do czasu przynoszą tu swoje modlitwy.
Siadamy nieopodal na ławce, a z plecaków wyskakuje drugie śniadanie. To jedno z dziwniejszych miejsc, w jakich przychodzi nam posilać się na szlaku. Niby nic nadzwyczajnego, bo po prostu jesteśmy na polance nad Sanem, za plecami zagajniki drzew i gdyby nie świadomość historii tego miejsca, to byłby to odpoczynek na powszechnej polskiej łące. Ale kiedy z tablicy informacyjnej czytamy, że Sianki pełniły kiedyś funkcję ośrodka letniskowo-turystycznego, to proces jedzenia samoczynnie się zatrzymuje.
A potem następuje zmarszczenie czoła w wyniku zaskoczonego uniesienia brwi, gdy czytamy, że w okresie międzywojennym we wsi znajdowała się zaawansowana infrastruktura dla turystów: domki letniskowe, pensjonaty, kwatery prywatne, schronisko Polskiego Towarzystwa Narciarskiego, restauracje, sklepy, piekarnia, amatorski teatr, korty tenisowe, boiska sportowe albo skocznie narciarskie… A do tego działała również szkoła, poczta i karczma, ponieważ wioska bardzo rozwinęła się w wyniku budowy kolei (trasa Przemyśl – Przełęcz Użocka – Użhorod) w latach 70-tych XIX wieku. Teraz zaś został fragment cmentarza i dźwięk trąbiącego pociągu po drugiej stronie Sanu. Nikłe pamiątki po świecie, którego już nie ma.
Wkrótce docieramy do punktu widokowego na wzgórzu Wierszek (871 m n.p.m.). Widać z niego fragment współczesnych ukraińskich Sianek oraz nitkę niebieskiego pociągu, który w starszej wersji pamiętał wszystko to, co w okolicy przeminęło. Zatrzymujemy wzrok na tablicy z panoramicznym zdjęciem opisującym pobliskie szczyty. Rozróżniamy Magurę, Beskid Wielki, a daleko ledwo widoczny jest nawet sam Pikuj (1.408 m n.p.m. najwyższy szczyt całych Bieszczad).
Stamtąd jest już niedaleko do źródła Sanu. Idziemy skrajem łąki, następnie lasem i po około 20 minutach dochodzimy do jednego z najdalej na południe wysuniętych skrajów Polski (najdalszy na południe punkt naszego kraju znajduje się na stoku Opołonka niecałe 2.5 kilometra na zachód w linii prostej od źródła Sanu). W kilkumetrowym pasie trawy będącym zarazem pasem granicznym stoi krzyż oraz symboliczny obelisk z tablicą z nazwą źródła Sanu „Studnik” oraz wyrytymi koordynatami.
Towarzyszą mu dwa słupki graniczne oraz dwoje polskich strażników. Nawet nie planujemy takich zabiegów, ale od pograniczników na samym wstępie dowiadujemy się, że najtańsze selfie ze słupkiem niebiesko-żółtym kosztuje kilkadziesiąt złotych, ponieważ słup ten znajduje się już na terenie państwa ukraińskiego, a zatem wiąże się z nim nielegalne przekroczenie granicy…
I choć brzmi absurdalnie, to nie jest to żart. Panowie uprzejmie wyjaśniają, że działają na poważnie w celach odstraszających, ponieważ strażnicy z sąsiedztwa już tacy mili nie są i często jako dodatek do mandatu fundują nocleg na ukraińskim posterunku policji. Dowiadujemy się również, że strażników w okolicy sporo, bo to także dosyć popularny teren dla nielegalnych imigrantów. Tak, czy inaczej podchodzimy sobie jeszcze do obsypanego liśćmi rowka, w którym znajduje się ledwo widoczny wyciek. Co ciekawe, tak naprawdę „Studnik” jest to źródło dopływu Sanu, zaś źródło główne rzeki znajduje się na Ukrainie na stoku szczytu Piniaszkowy w okolicy Sianek.
W drodze powrotnej jeszcze raz mijamy wszystkie opisane wyżej miejsca. Pod koniec wędrówki słońce jest już całkiem nisko, że długie cienie zaczynają kłaść się po ziemi. Jesienne kolory nabierają jeszcze więcej ciepła w pomarańczowym świetle, a my siadamy sobie w Beniowej pod 200-letnią lipą. Jest tam niesłychany spokój, bo nie dość, że drzewo emanuje swoim wiekowym stoicyzmem, to jeszcze jego ogromna korona rozkłada się szeroko nad głowami, tworząc pewnego rodzaju parasol, który odgradza od otoczenia.
Mijamy podmokłe łąki oraz ścianę lasu w drodze na parking w Bukowcu. Późno popołudniowe słońce oświetla żółtą trawę poprzedzielaną wysepkami albo rzędami drzew. I wzrok nasz błądzi od jednego do drugiego, a nogi chciałyby dać się jeszcze ponieść temu krajobrazowi – od zagajnika do zagajnika w poszukiwaniu bieszczadzkich osobliwości. Tymczasem ponownie jedziemy wyboistą gruntówką, która po czasie zamienia się w wąski asfalt.
I zatrzymujemy się w miejscu następnej nieistniejącej już wsi Tarnawa Wyżna, gdzie obecnie znajduje się torfowisko „Tarnawa”. Siecią drewnianych kładek spacerujemy jeszcze między mchami oraz mokradłami. Niewiele wiemy o torfowiskach, ale jest to miejsce bardzo klimatyczne o tej porze roku i o tej porze dnia, bowiem zachodzące słońce kładzie światło jedynie na powierzchni roślin. Pod spodem zaś ciemno i mokro, więc w powietrzu czuć przejmujący chłód, chociaż z zewnątrz wszystko pokolorowane ciepłymi kredkami. Miejsca dziś odwiedzone dają nam świadomość przemijania oraz niepewności, dlatego cieszymy się, że ten wytwór karpackiej przyrody po prostu jest. Póki jeszcze jest, bo nic pewnego na tym świecie.
Informacje praktyczne
Szlak do Dydiowej rozpoczyna się przy drodze Stuposiany – Muczne (około 4.5 kilometra od zjazdu na tę drogę w Stuposianach) przy skansenie o wypale węgla drzewnego obok lasu. Znakiem charakterystycznym tego miejsca jest zielony barak oraz metalowa retorta. Jest tam również przestrzeń do zaparkowania samochodów. Parkowanie, jak i wstęp na szlak są bezpłatne. Identycznie kwestia wygląda w przypadku Pokazowej Zagrody Żubrów znajdującej się około 2 kilometry dalej w kierunku wioski Muczne. Wszystkie wymienione obiekty znajdują się w obrębie Parku Krajobrazowego Doliny Sanu.
Szlak nad Źródła Sanu znajduje się na samym skraju południowo-wschodniej Polski i prowadzi do niego gruntowa droga przez las. Można dostać się tutaj jadąc najpierw boczną asfaltową drogą Stuposiany – Muczne, dalej kierować się na Tarnawę Niżną i stamtąd dróżką biegnącą najbliżej granicy zjechać na południe do byłej wsi Bukowiec. Znajduje się tam parking dla samochodów oraz usytuowany jest początek szlaku. Auto 4×4 nie jest konieczne. My jechaliśmy zwykłym samochodem osobowym, jednak auta z obniżonym podwoziem mogą nie dotrzeć do celu. W 2017 roku na trasie z Tarnawy Niżnej droga była mocno dziurawa i wyboista, z odpryskującymi kamieniami.
W październiku parking w Bukowcu oraz wstęp na szlak były bezpłatne. Znajdują się one na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego i jest to też teren występowania dzikich zwierząt, w tym niedźwiedzi brunatnych. Szlak biegnie w sąsiedztwie polsko-ukraińskiej granicy, zaś same Źródła Sanu znajdują się tuż przy słupkach granicznych. Należy zachować uważność i nie wykraczać poza teren Rzeczpospolitej Polskiej, ponieważ ukraińscy pogranicznicy potrafią być bezwzględni nawet wobec zagapionych turystów. Polscy strażnicy natomiast chętnie wypisują mandaty, żeby zniechęcać rodaków do wchodzenia na terytorium Ukrainy.
W Duecie po Świecie
Komentarze