Po południu spakowaliśmy nasze M1 i ruszyliśmy przez albańskie pustkowia na zachód kraju, do wsi Radomirë. Tam zaczyna się bowiem szlak na Korab (alb. Maja e Korabit, mac. Golem Korab), którego wysokość wynosi 2764 m n.p.m. Ciekawostką jest, że szczyt znajduje się na granicy Albanii i Macedonii i jest jednocześnie najwyższym wierzchołkiem każdego z tych państw!
Do Radomirë dotarliśmy wieczorem. Początkowo zamierzaliśmy zabiwakować gdzieś w namiocie, ale po przyjeździe na miejsce okazało się, że wieś położona jest na zboczu góry i powiedziałbym, że panuje w niej dosyć gęsta zabudowa. Nie chcieliśmy za bardzo zostawiać auta komuś na podwórku, nosić ze sobą wszystkich tobołków i kombinować nad miejscem pod namiot. Zdecydowaliśmy, że noc spędzimy w… hotelu? guesthousie? to może za mocne słowa. W każdym razie postanowiliśmy spędzić noc pod dachem miejscowych.
Na szczyt wyruszyliśmy skoro świt. Drugą ciekawostką związaną z wejściem na Korab od strony albańskiej jest to, że szlak prowadzący na jego wierzchołek został wytyczony parę lat temu przez naszych rodaków z Polskiego Klubu Alpejskiego. Tak naprawdę wytyczone zostały dwa szlaki. Jeden wiodący północną doliną, drugi południową. My postanowiliśmy zmierzyć się najpierw ze szlakiem, który poprowadzony został po stronie południowej i malowany był w hiszpańskie barwy, czerwono-żółto-czerwone.
Po przekroczeniu potoku minęliśmy ostatnie poletka znajdujące się na zboczach wokół wsi Radomirë. Początkowo nie mieliśmy szczególnie dużych problemów z odnajdywaniem właściwej drogi, ale po pewnym czasie oznaczenia przestały być widoczne. Ostatnie udało nam się odnaleźć w okolicy pasterskich szałasów. Dalej podążaliśmy już na „czuja” jedną z wielu widocznych ścieżek wydeptanych przez owce. Po jakimś czasie udało nam się natrafić na kolejny ślad szlaku i mogliśmy znów wypatrywać dalszej drogi. Nie wiem dlaczego, ale oznaczenia szlaku namalowane były na kamieniach najczęściej od góry, w taki sposób, że idąc od dołu nie było kompletnie ich widać, dopiero w momencie, kiedy byliśmy bardzo blisko kamienia mogliśmy dostrzec namalowane na nim oznaczenie szlaku. Wg mnie w znacznym stopniu utrudniało to odnajdowanie właściwej drogi. Nie mam nigdy problemu z orientacją w terenie i zazwyczaj jestem dobrze przygotowany topograficznie więc nawet bez tych oznaczeń odnalazłbym drogę na szczyt, ale dla innych może to stanowić nie lada trudność.
W każdym razie zapomniałem wspomnieć, że od samego początku podążaliśmy w cieniu. Co prawda słońce już dawno wstało i oświetlało okoliczne szczyty, ale my w dalszym ciągu pozostawaliśmy poza zasięgiem jego promieni. Była to mała i na swój sposób miła odmiana od dotychczasowych wyjść kiedy to od samego początku wędrówki towarzyszył nam lejący się z nieba żar. Tego dnia miało to też duże znaczenie, ponieważ Ela nie czuła się najlepiej. Powiedziałbym nawet, że czuła się fatalnie. Prawdopodobnie był to skutek zbyt długiego wygrzewania się na słońcu na albańskiej plaży i udar słoneczny właśnie dawał znać o sobie… Ale, że Ela należy do gatunku twardzieli, zacisnęła zęby i stwierdziła, że wejdzie na szczyt, choćby po kolanach.
Minąwszy głęboki wąwóz, z którego dobiegał szum wody wyszliśmy na trochę bardziej otwarty teren, gdzie wypatrzyliśmy pasące się stado owiec oraz koni. Skoro nam udało się zlokalizować stado, to nie musieliśmy długo czekać na to, kiedy i my zostaliśmy zidentyfikowani przez pilnujące je psy pasterskie. Na szczęście w pobliżu stada siedział pasterz, który raz dwa przywrócił psy do porządku i mogliśmy spokojnie przejść. W przeciwnym razie nie byłoby tak różowo, bo droga wiodła w bezpośrednim sąsiedztwie pasących się koni, wśród których był i źrebak. Przeszliśmy jak najciszej mogliśmy i ruszyliśmy znów pod górę. Na horyzoncie wyłoniła się przełęcz, na którą zmierzaliśmy. To na niej łączą się szlaki prowadzące na wierzchołek Korabu, albański i macedoński.
Zbliżając się do przełęczy natknęliśmy się na kolejne stado owiec oraz pasterza, który znów umożliwił nam bezpieczne przejście w sąsiedztwie swojego dobytku. Na dodatek przyszedł do nas z malutkim jagniątkiem, które nie nadążało za resztą stada. Małe najwyraźniej nie dawno się urodziło, bo zaraz za nim przybiegła owcza mama, która cała była jeszcze we krwi. Dla mnie fascynujące było również to w jaki sposób spotkany pasterz poruszał się po stromym i najeżonym skałami zboczu w zwykłych gumowcach. Uwierzcie mi, ale nawet gdybym zrzucił plecak i stanął z nim w szranki w boju kto pierwszy dotrze na przełęcz, nie miałbym najmniejszych szans. Żadne super outdoorowe gadżety jak podeszwy Vibram, koszulki termoaktywne, Goretex-y i superultralekkie kijki nie pomogły by mi w odniesieniu sukcesu. Ci pasterze ganiają za swymi stadami praktycznie od kiedy stopnieje śnieg, aż do momentu kiedy jego opady znów przykryją wszystko białą kołderką. Żyjąc wysoko w górach przez większą część roku nabywają kondycji i wytrzymałości do pozazdroszczenia. Po drodze mijaliśmy jedną z takich wysoko położonych w górach zagród oraz chatkę pasterską – czyli tzw. katun.
Od jakiegoś czasu poruszaliśmy się już w terenie, na którym operowało swymi promieniami słońce. Dało się to od razu odczuć, a Ela musiał wykrzesać z siebie resztki sił. Na szczęście z przełęczy na szczyt nie było już daleko, może 20-30 min. Koniec końców na szczyt Korabu weszliśmy po 4h 35 min, czyli nawet szybciej niż pokazywała tablica na początku szalku. Wchodząc na 2764 m udało nam się zaliczyć kolejny kamyczek w Koronie Europy. Ba! Nawet podwójny, bo wchodząc na Korab zdobyliśmy jednocześnie najwyższy punkt Albanii i Macedonii. Może kiedyś wrócimy, żeby wejść na Golem Korab od macedońskiej strony, bo nie powiedziałem Wam jeszcze, że już od przełęczy mogliśmy podziwiać fantastyczną panoramę na Park Narodowy Mavrovo i rozciągające się na jego obszarze morze szczytów. Macedonia jest krajem w przeważającej częsci górzystym i wyżynnym i dla takich górołazów jak my ma bardzo wiele do zaoferowania. Nam jej krajobrazy jak najbardziej przypadły do gustu i chętnie byśmy powłóczyli się po szlakach Szarej Planiny, Pelisteru czy też innych pasm górskich leżących w tym kraju.
Na szczycie nie zabawiliśmy za długo, bo żyć nie dawały nam znów paskudne muchy, które kiedy tylko człowiek zatrzymał się w miejscu na sekundę od razu atakowały. Poza tym czekało nas jeszcze zejście i podróż do Macedonii więc nie przeciągając tego wszystkiego zaczęliśmy zejście. Pierwotnie chciałem wracać drugim szlakiem biegnącym po północnej stronie masywu Korabu, ale z racji złego samopoczucia Eli odpuściliśmy zapoznawanie się z nim i wracaliśmy tą samą drogą. Ponadto z północnej doliny dobiegało do nas ujadanie psów, a stad i pasterzy nie było ani widu, ani słychu. Nie mieliśmy zamiaru stawać oko w oko z dziką odmianą Szarika albo Reksia :P
Droga powrotna minęła nam raczej bez większych niespodzianek. Upał dawał się we znaki wszystkim. Nawet owce, które wcześniej radośnie skubały trawę, chowały się we wszystkich zakamarkach dających odrobinę cienia. Momentami śmiesznie to wglądało :) Zejście z powrotem do Radomirë zajęło nam ok. 3h 30 min. Szczęście dopisało nam po raz kolejny i jak do tej pory zrealizowaliśmy 100% naszego planu! Nasze bałkańskie tournée powoli dobiegało końca. Z Radomirë ruszyliśmy w drogę do Macedonii nad jezioro Ochrydzkie, gdzie zamierzaliśmy przenocować przed dalszą częścią podróży do Serbii. Tam bowiem miał miejsce ostatni, górski epizod naszej bałkańskiej przygody :)
Wejście na Korab w liczbach
(alb. Maja e Korabit, mac. Golem Korab):
- wysokość: 2764 m
- suma przewyższeń: 1490 m
- dystans: 19,1 km
- czas wejścia: 4h 35 min
- czas zejścia: 3h 30 min
- ilość innych turystów na szlaku: 0 (słownie zero) :P
Więcej o zdobywaniu przez nas bałkańskich szczytów znajdziecie na naszej stronie gorskaprzygoda.pl
Komentarze