Ustalając warunki zakwaterowania z kobietą, u której prawdopodobnie będziemy nocować, drżymy z zimna. W tenisówkach, krótkich spodenkach i cienkich koszulkach dotkliwie odczuwamy niską temperaturę i każdy chłodny powiew wiatru.
Zaledwie trzy godziny wcześniej, przy ciepłej, słonecznej pogodzie taki strój był optymalnym zestawem. W minivanie, który wspinał się dzielnie po górskiej drodze do punktu, gdzie właśnie stoimy – również okazał się wystarczający. Zachwyceni widokami w trakcie jazdy, dopiero po opuszczeniu auta, uświadamiamy sobie, jak bardzo zmieniło się nasze położenie. Wiemy, że panujące warunki nie mogą nas dziwić. W końcu jest wieczór, a my dotarliśmy na wysokość ponad 3 tysięcy m n.p.m. Zanim wyciągniemy z plecaków i założymy na siebie ciepłe ubrania oraz trekkingowe buty, musimy najpierw ustalić, co z noclegiem. Szczegóły w końcu zostają dograne.
Jedna z trzech jurt należących do kobiety – z którą łamanym rosyjskim, przy pomocy kierowcy, uzgadniamy plan na najbliższe dwa dni pobytu nad jeziorem Songköl – jest do naszej dyspozycji.
Dzień wcześniej pożegnaliśmy Uzbekistan, kończąc w ten sposób przygodę z pięknymi miastami Jedwabnego Szlaku. Przed nami druga część wyjazdu. I o ile w pierwszej, dominującą rolę odgrywała bajkowa, orientalna architektura, tak w kolejnej – kirgiskiej części podróży – miejsce zabytków zająć ma przyroda.
Z przygranicznego Osz w Kirgistanie, miasta w którym nocujemy po pieszym przejściu granicy Do’stlik-Dostuk, czeka nas poranny samolot do Biszkeku. Po 40 minutach lotu jesteśmy na miejscu. Kirgiska stolica nie jest jednak naszym punktem docelowym. Jeszcze nie teraz. Wrócimy tu, i poświęcimy jej trochę czasu na koniec wyjazdu. A póki co, kolejne dni przeznaczamy na poznawanie jeziora Issyk-kul oraz jego bliższej i dalszej okolicy.
Z lotniska w Biszkeku przedostajemy się na Dworzec Zachodni, skąd odchodzą marszrutki nad Issyk-kul. W planach mamy dotarcie do miejscowości Bałykczy nad wodami jeziora i odpoczynek na miejscu.
Następny etap podróży na chwilę ma nas oderwać od ścisłej okolicy Issyk-kul. Ze wspomnianego Bałykczy, zamierzamy bowiem przenieść się do Kochkor, bazy wypadowej nad Songköl – kolejne malownicze, górskie jezioro, niedorównujące w żadnej mierze wielkością Issyk-kul, za to położone znacznie wyżej od niego, a przez to mniej dostępne i zarazem mniej turystyczne.
Na dworcu zamiast przejazdu marszrutką, dajemy się namówić na kurs prywatnym autem. Z perspektywy czasu – choć oczywiście droższa – opcja ta, okaże się słusznym wyborem.
Starym mercedesem z leciwym, ale krzepkim Kirgizem suniemy, po nie najgorszej drodze w stronę Bałykczy. Kirgiz z rozrzewnieniem wspomina dawne czasy, gdy jego kraj stanowił część ZSRR.
Wtedy – tłumaczy nam – wszystko było lepsze, każdy miał pracę, nawet wódka i papierosy były inne. Zapaliłeś jednego, to na kilka godzin starczało. A teraz zapalisz, i za chwilę znów ci się chce. Z wódką to samo.
Słuchając wynurzeń kierowcy, który dzieląc się nimi, dba jednocześnie o wysoki poziom adrenaliny w naszych organizmach, po dwóch godzinach brawurowej jazdy, docieramy do Bałykczy.
Miasto z widokiem na wody jeziora Issyk-kul i ośnieżone górskie szczyty, położone jest bajecznie. Ono samo, w niczym jednak nie przypomina urokliwego kurortu. W centrum straszą odrapane, brzydkie budynki. Z infrastrukturą turystyczną też nie jest najlepiej.
Kierowca proponuje nam kwaterę w przystępnej cenie. Jedziemy na miejsce. W starym, zniszczonym bloku trafiamy do mieszkania, które śmiało mogłoby stanowić scenerię dla któregoś z filmów Smarzowskiego. Na przykład „Pod Mocnym Aniołem”. Grzecznie odmawiamy.
Kolejna próba znalezienia noclegu w Bałykczy, też kończy się niepowodzeniem. Tym razem taksówkarz zawozi nas do hotelu położonego nad brzegiem jeziora. Lokalizacja świetna, ale drogo jak na proponowane warunki.
Jeszcze jedno podejście. Znów jakiś nieprzyjemny blok. Całe szczęście nie ma właściciela, który mógłby pokazać nam mieszkanie.
Kręcąc się po miasteczku, powoli tracimy ochotę na dłuższy pobyt w tym miejscu. W głowach rodzi się za to nowy plan. A może by tak nie zostawać w Bałykczy, tylko od razu przystąpić do realizacji kolejnego punktu, jakim jest przejazd do Kochkor?
Realizację planu ułatwia fakt, że kierowcę i środek transportu już mamy. Nie zastanawiając się długo, ruszamy do położonego 60 kilometrów od Bałykczy, Kochkor. Tam rozstajemy się z naszym taksówkarzem, robimy szybki rekonesans i decydujemy, że tu również nie zamierzamy nocować. Zamiast bowiem, w którymś z pensjonatów tej mało ciekawej mieściny, najbliższą noc wolimy spędzić w jurcie nad brzegiem jeziora Songköl.
Od realizacji tego planu, dzielą nas jedynie negocjacje w agencji turystycznej, co do ceny i warunków wycieczki nad Songköl, oraz trzy godziny jazdy z Kochkor nad jezioro. Eskapadę taką ciężko bowiem zorganizować na własną rękę. Szczególnie dojazd. W miasteczku, poza agencją, nie ma kierowców chętnych na taki kurs. Wkrótce – poznając warunki, jakie panują na prowadzącym przez góry odcinku trasy – wiemy już dlaczego.
Pod wieczór, po wielu etapach podróży, po modyfikacji na szybko planów, po gwałtownej zmianie wysokości i warunków atmosferycznych, w końcu możemy stwierdzić – Jesteśmy we właściwym miejscu!
Songköl, malownicze jezioro na wysokości ponad 3 tysięcy m n.p.m., otacza płaskowyż usiany jurtami nomadów. Jedna z nich, przez dwa dni i dwie noce staje się naszym domem.
Właścicielka, do której należą w sumie trzy jurty (pierwsza – pełniąca rolę kuchni, druga – zajęta przez kobietę i jej synka, oraz trzecia – niezamieszkana), początkowo chce zwolnić swój namiot, ponieważ tylko tam jest piecyk, ogrzewający pomieszczenie. Protestujemy, i decydujemy się na wolną jurtę, w której na szybko zainstalowane zostaje ogrzewanie, w postaci zardzewiałej pieczki* z kominem wychodzącym przez płachty pokrywające jurtę i zbudowanym z równie zardzewiałych co piecyk rur.
W przygotowanie jurty dla nowoprzybyłych gości (czyli nas), angażuje się dalsza rodzina kobiety, zamieszkująca pobliską okolicę. Głową rodziny jest 90-letni żwawy staruszek, w okularach, płaszczu i tradycyjnej czapce – kałpaku. To on nadzoruje instalację pieczki i rozpalanie w niej ognia.
Podczas, gdy mężczyźni instalują ogrzewanie, kobiety szykują posiłek. W warunkach, w jakich go przygotowują, zajmuje to trochę czasu.
W końcu przewiani, zmarznięci i głodni zostajemy zaproszeni do jurty naszej gospodyni, które to pomieszczenie przerobiono specjalnie dla nas na jadalnię.
Siadamy na ziemi przy długiej ławie, na której leży chleb, naczynia z dżemami domowej roboty i salaterka pełna cukierków. Po chwili na ławie lądują również talerze z gorącą kaszą z dodatkiem warzyw, w ilości nie do przejedzenia.
W trakcie posiłku, towarzysząca nam gospodyni uzupełnia – gdy tylko o to poprosimy – herbatę w naszych miseczkach. Na koniec serwuje nam kumys – sfermentowane kobyle mleko. Specjał nomadów, którego smakoszami raczej nie zostaniemy.
Syci i rozgrzani wracamy do naszej jurty. Opatulamy się mnóstwem kołder, jakie się tu znajdują, i licząc na to, że nie będziemy musieli wychodzić na zewnątrz za potrzebą, zasypiamy.
W nocy pada deszcz, a już od 6.00 rano zamiast jego kropli, z zewnątrz słychać odgłosy ludzi i zwierząt. Piecyk przygasł i w jurcie jest nie więcej niż kilka stopni. W tych warunkach ciężko wystawić nos spod ciepłych kołder, a co dopiero skorzystać z blaszanego wychodka, w którego ściany uderza porywisty wiatr, czy umyć się przy stojącej wśród zielonych traw tutejszego stepu umywalce. Ale i tak jesteśmy zachwyceni!
Słodka kasza manna z masłem i dżemem podana na śniadanie, smakuje i rozgrzewa rewelacyjnie. Teraz śmiało możemy ruszać na spacer po okolicy. Szczególnie, że po nocnym deszczu i porannym zachmurzeniu nie ma już śladu.
Z bliska okazuje się, że Songköl przedzielone jest cyplem-rezerwatem. Od strony, gdzie znajdują się jurty naszej gospodyni – bardzo spokojne i ciche, za cyplem – znacznie rozleglejsze, zachowuje się niczym morze, ze spienionymi falami i kamienistym brzegiem.
To tu jesteśmy świadkami ciekawej scenki z udziałem dwóch młodych nomadów i osła. Chłopcy nie bacząc na niezbyt wysoką, mimo słonecznej pogody, temperaturę powietrza (o temperaturze wody nie wspominając), w samych majtach napełniają wiadra wodą z jeziora. Następnie przelewają ją do baniaków, ustawionych na metalowej konstrukcji, do której zaprzężony jest wspomniany osiołek. Po napełnieniu baniaków, uśmiechając się i pozując do zdjęć, odjeżdżają w stronę pobliskich jurt.
I nie byłoby w tej scence nic dziwnego, gdyby metalowa konstrukcja z baniakami, nie była pozbawiona kół. Ze zdumieniem zauważamy, że ich miejsce zajmują nieruchome półkola…
Kolacja, planowana na 20:00, trochę się opóźnia. Nie ma się czemu dziwić – gospodyni nie posiada zegarka i od czasu do czasu pyta nas, która jest godzina.
Co tam jednak kolacja, co tam ciepła strawa. Rozpoczynający się zachód słońca w tych wyjątkowych okolicznościach przyrody, zapewnia nam taką ucztę, że cała reszta jest już mało ważna. Podobnie, jak brak ciepłej wody, atakowany podmuchami wiatru wychodek i panująca w jurcie niska temperatura.
Dla nas nawet pięciogwiazdkowy hotel, nie może równać się z tym miejscem. Nie potrzebujemy wygód, skoro nad głowami mamy miliony gwiazd, a w oddali szumiące wody górskiego jeziora Songköl.
*pieczka (ros.) - piecyk
Zapraszamy na naszą stronę zwiedzajacswiat.com i profil na fb
Komentarze