Możecie się śmiać i mówić, że w Belgii nie ma gór. Możecie się także ironicznie uśmiechać pod nosem, kiedy piszę o pionierskiej, polskiej, zimowej ekspedycji. Możecie nawet zaśmiewać się do rozpuku, czytając, że w trakcie naszej wyrypy osiągnęłyśmy oszałamiającą wysokość 365 m.n.p.m. Prawda jest jednak taka, że nigdy, w żadnych górach, nie zgubiłam się tak bardzo, jak w Ardenach. Wnioski są dwa: nigdy nie lekceważ przeciwnika i zawsze miej przy sobie latarkę. Zapraszam w góry!
Belgijska emigracja sprawiła, że chwilowo, zamiast zdobywać Koronę Gór Polski i biegać po Tatrach, muszę zadowolić się eksploracją ardeńskich pagórów, których średnia wysokość to jakieś 400-500 m.n.p.m. Mozół nie pyta jednak o wysokości bezwzględne, mozół może dopaść cię zawsze i wszędzie. A że ja się świetnie z mozołem dogaduję, postanowiłam mu nieco pomóc i w styczniu 2017 roku, po czteromiesięcznym odwyku od gór (mój ostatni górski wyjazd to wizyta w Dolinie Aosty we Włoszech we wrześniu 2016 roku), zaplanowałam małe ardeńskie rozpoznanie.
Naszą bazą zostało niepozorne miasteczko Theux, położone na wschodzie Belgii. W ogóle Ardeny rozciągają się na południowym wschodzie kraju i są najrzadziej zaludnioną częścią Belgii. Ich najwyższym szczytem jest Signal de Botrange, najwyższy szczyt Belgii, który mierzy (uwaga!) 694 m.n.p.m. Mam nadzieję, że uda mi się go kiedyś, że się tak wyrażę, zdobyć.
Żeby jednak poczuć zew musu mozołu, postanowiłyśmy z koleżanką Zuzanną wstać o pogańskiej godzinie i ruszyć skoro świt. Pobudka o 5.20 oznacza +2 do mozołu. O 7 rano wsiadamy w pociąg, gdzieś tam po drodze się przesiadamy i o 9 jesteśmy w Theux. Base camp osiągnięty! :)
Przygodę czas zacząć! Wyzwanie numer 1 – trzeba znaleźć początek szlaku. Dysponujemy jedną sztuką przewodnika w języku francuskim, który zawiera co prawda jakieś mapy, ale prawdopodobnie, gdybym bardzo się postarała, byłabym w stanie narysować lepsze w Paincie. Tak więc rozpoczynamy wywiady z lokalną ludnością. Pytamy pana w sklepie, pana obok sklepu, panią z dziećmi i pana na stacji benzynowej. W końcu wydaje nam się, że wiemy, gdzie idziemy.
Trasa, jaką zaplanowałyśmy na ten dzień, to pętla o długości około 20 kilometrów z przewyższeniem około 630 metrów. Nie będę Was jednak trzymać w napięciu i od razu zdradzę, że pętli tej nie przeszłyśmy, bo gdzieś tam po drodze coś poszło bardzo nie tak. Ja tłumaczę to sobie w ten sposób, że obudził się w nas duch eksploratora i chciałyśmy wyznaczyć nową drogę.
Pierwszym sukcesem było, jak to określiłyśmy, „osiągnięcie początku”, czyli miejsca, w którym rozpoczynała się nasza wycieczka. Jeśli nawet początek trzeba osiągać, to znaczy, że nie jest lekko. Udało nam się odnaleźć nasz punkt wyjścia – Château de Franchimont – średniowieczny zamek z 11 wieku, który pełnił niegdyś ważne funkcje obronne. Osiągnięcie początku tak bardzo nas zmęczyło, że zrobiłyśmy pierwszą przerwę śniadaniową.
Nie chciałabym wnikać w szczegóły, ale szybko się okazało, że niby fajnie, że wlazłyśmy na górę z zamkiem, tylko że zupełnie bez sensu, bo może i szlak zaczyna się tutaj, ale dalej trzeba iść w kierunku, z którego właśnie przyszłyśmy. Czyli odwrót, schodzimy do miasta i wchodzimy na górę po przeciwnej stronie. Ot, małe nieporozumienie. Ale jest pierwszy pagór, pierwsze, nieśmiało strome podejście, a nawet… czyżby to było to? Tak! Pierwsza zadyszka!
W ardeńskich lasach można znaleźć dziwne rzeczy – na przykład stary samochód wojskowy albo schrony. Być może ma to związek z ofensywą w Ardenach, która miała miejsce na przełomie lat 1944/45, a być może wcale nie.
Nasz szlak prowadził trochę przez las, a trochę przez wioski i wioseczki. Cała zabawa polegała przede wszystkim na tym, że opierałyśmy się na opisie trasy zawartym w przewodniku. Czułyśmy się więc trochę jak poszukiwaczki świętego Graala na tropie, podążając za szczegółowymi wytycznymi w języku francuskim, co wymuszało bardzo dokładną obserwację okolicy – wszystkich ścieżek i ścieżynek, słupów telegraficznych, przydrożnych krzyżów i innych punktów orientacyjnych. Niezawodną taktyką w takich sytuacjach jest także tak zwane „domyślanie się”. Ogólnie jednak prowadził nas biało-czerwony szlak, który czasem znikał, ale zazwyczaj jednak pojawiał się z powrotem. Nasza wyprawa była więc prawdziwą biało-czerwoną ekspedycją.
Pewnie bardzo Was to zdziwi, ale na szlaku nie spotykałyśmy tłumów. Ktośtam czasem gdzieś przemykał, jakiś zbłąkany biegacz albo człowiek z psem. Mamy nawet w sobie tyle buty, żeby twierdzić, że jesteśmy pierwszymi osobami w tym sezonie, które pokonały tę trasę (prawie w całości…). Ponieważ wydaje nam się, że szczyty (!!!), które zdobywałyśmy po drodze są bezimienne, postanowiłyśmy nadać nazwę najwyższemu wierzchołkowi, z jakim przyszło nam się zmierzyć.
Panie i Panowie – przed Państwem Mont Mausoul (w wersji polskiej: Góra Mozołu), ardeński kolos, całe 365 m.n.p.m. Tak do końca nie wiem co prawda, w którym momencie go zdobyłyśmy, ale to zdjęcie wygląda jak zdjęcie z jakiegoś szczytu, więc musi wystarczyć.
Niewątpliwie jednym z ciekawszych wydarzeń był mniej więcej kontrolowany zjazd oblodzoną ścieżką. Jak się okazało, Zuza posiada świetną technikę w tego typu aktywnościach. Oblodzone szlaki towarzyszyły nam w ogóle dość często.
Nasza wyprawa przebiegała mniej więcej zgodnie z planem niemalże do samego końca. Co prawda gdzieś po drodze Zuza prawie wpadła do jeziora, bo okazało się, że szlak jest poprowadzony bokiem, a lód, na którym stoimy, to już bardziej jakaś sadzawka, ale ostatecznie, po przejściu (plus minus) 18 kilometrów pozostała nam już ostatnia prosta. Trochę się już co prawda ściemniało, no ale hej! Przecież to już w sumie końcówka, co może się wydarzyć? Otóż wydarzyć może się wiele.
Dreptałyśmy radośnie, przekonane, że koniec już bliski, tymczasem oznakowanie szlaku nagle gdzieś zniknęło… Przez długi czas szłyśmy jednak wzdłuż rzeki, co dodawało nam pewności, że idziemy w dobrym kierunku, bo przecież tam, skąd wyruszałyśmy, była rzeka. To zadziwiające, z jaką lekkością człowiek jest w stanie wytłumaczyć sobie otaczającą go rzeczywistość w sposób dla niego wygodny. Innymi słowy – widzimy to, co chcemy widzieć, a elementy niepasujące do naszej układanki dyskretnie ignorujemy. Wiecie na przykład, że w okolicy było kilka rzek, a zresztą – nawet, jeśli idziesz wzdłuż właściwej rzeki, to możesz iść w przeciwnym kierunku? Interesujące.
Wkrótce zapadły prawdziwe ciemności i w ruch poszły latarki. Łudziłyśmy się jeszcze, że wiemy, gdzie jesteśmy, kiedy wyszłyśmy na asfaltową drogę, po której śmigały samochody. Zatrzymałyśmy się przy jakimś skręcie, aby sięgnąć po ostateczną broń – GPS. Szybko się jednak okazało, że zdobycze cywilizacji nie są nam przeznaczone – nie było zasięgu…
Zrobiło się nad wyraz mozolnie – byłyśmy same, w kompletnych ciemnościach na asfaltowej drodze na belgijskim odludziu. Brzmi jak typowa eskapada musu mozołu. Nie namyślałyśmy się długo, kiedy zobaczyłyśmy, że obok nas zatrzymał się jakiś samochód. Kierowca wysiadł, podszedł do pobliskiego kontenera i zaczął grzebać w śmieciach. Powiadają, że tonący brzytwy się chwyta – naszym wybawieniem okazała się kobieta zbierająca szkło w okolicznych miejscowościach…
Zadałyśmy jej to najbardziej żenujące z żenujących pytań, jakie może zadać turysta górski, miejski lub wiejski, a brzmiało ono mniej więcej tak: dzień dobry, przepraszam, gdzie jesteśmy? Kobieta wymieniła nazwę miejscowości, o której nigdy nie słyszałam i której już nie pamiętam i uświadomiła nas, jak bardzo się zgubiłyśmy. I że do Theux jest kawał drogi. I że jak chcemy, to może nas zawieźć do Spa, a stamtąd złapiemy pociąg do cywilizacji. Chciałyśmy, bardzo chciałyśmy. Trzeba było jedynie zrobić porządek w samochodzie, który był wyładowany szkłem i chwilę później mknęłyśmy w stronę Spa. Trochę szkoda, że nie mam żadnych zdjęć z całej tej akcji, ale byłam zajęta ratowaniem życia.
Jestem dozgonnie wdzięczna tej miłej kobiecie, o której wiem tylko tyle, że zbiera szkło i mieszka w Tiège. W Spa, w oczekiwaniu na pociąg, pożarłyśmy dużo jedzenia i zafundowałyśmy sobie plenerową sesję zdjęciową na dworcu. Tak wyglądają ludzie, którzy doświadczyli musu mozołu na własnej skórze:
Jeśli termin SPA kojarzy Wam się z burżujskimi kurortami, luksusem, przyjemnością i relaksem, to pozwólcie, że się z tym nie zgodzę. Tak wygląda dworzec w Spa – w mieście, od którego nazwę wzięły wszystkie te salony spa i wylęgarnie piękna. Oto spa w wersji musu mozołu.
Do Brukseli dotarłyśmy około 22, już bez żadnych komplikacji. Moja pierwsza ardeńska przygoda była niezwykle ekscytująca i z pewnością nie raz jeszcze zgubię się gdzieś pomiędzy tymi pagórami.
OCENA W SKALI MOZOŁU: 6/10
Ok, to nie są góry. Ok, raki, czekany i butle z tlenem tym razem zostały w domu. Ale uwierzcie mi, jaki to mozół, kiedy musisz tropić szlak z nosem w przewodniku, bo za domem numer 6 odbija jakaś ścieżynka w prawo. Oblodzone szlaki także dodają mozołu, podobnie jak heroiczna pobudka o 5.20. A, zapomniałam wspomnieć, że miałyśmy mokre buty! No i oczywiście najważniejsze – takie zgubienie? Kwintesencja mozołu!
Wszystko to razem wzięte daje całkiem niezłą notę 6 punktów w skali mozołu. Czyli coś tam się jednak wydarzyło! Do następnego razu, moje drogie Ardeny!
Komentarze