Zima pojawiła się z wizytą w Bieszczadach, a ja postanowiłem skorzystać z okazji i zrealizować jeden z moich szalonych pomysłów.
Zima w Bieszczadach pojawiła się dosyć szybko. Co prawda wpadła na razie z krótką wizytą, ale dosyć mocno zaakcentowała swoją obecność. Bądźmy jednak szczerzy. Nie miała trudnego zadania, bo jesień nie stawiała najmniejszego oporu. Smuciło nas to okrutnie, gdyż mieliśmy zamiar odwiedzić Bieszczady, kiedy kolorowe liście ubarwiały cały krajobraz. Nie złożyło się. Pogoda była złośliwa jak urzędnik odcięty od kawy. Kiedy trafiało się jakieś skromne okienko pogodowe, okazywało się z kolei, że nie możemy pojechać. Jesień przeszywała nas na wskroś szarością i melancholią. Miły zazwyczaj dla oka widok pogodynek, przyprawiał mnie już powoli o szał: „Na Podkarpaciu znowu deszczowo”.
W międzyczasie spadł śnieg, a jeszcze wcześniej opadły wszystkie barwne liście. Tyle było z naszych planów, ale nie zamierzałem się tak łatwo poddawać. W dwutygodniowej prognozie wypatrzyłem jeden bezchmurny dzień. Słońce, lekki mróz i zero wiatru. Z dnia na dzień poprosiłem o urlop, a o 2:20 pakowałem graty do samochodu. No tak, bo to nie mógł być zwykły wyjazd. Wymyśliłem sobie wschód słońca. Darek nie mógł jechać, a dobrze pamiętałem co się działo ostatnim razem, kiedy wpadłem na taki samotniczy pomysł. Obiecałem sobie, że tym razem będzie inaczej, i że wszystko się uda.
Łatwo powiedzieć. Noc rozświetlała wyjątkowo jasna pełnia. „Superksiężyc”, bo taka nazwa się przyjęła, był w swoim perygeum (mądre słowo), najbliżej Ziemi od kilkudziesięciu lat. Drogę umilała mi muzyka, ale szybko okazało się, że ten wyjazd może nie być taki znowu bezproblemowy. Musiałem zawrócić, bo zapomniałem takiej drobnostki jak… buty. Wiele można nadrobić entuzjazmem, ale chyba nie to. Gdy na nowo byłem w trasie i wszystko wydawało się w porządku przypomniałem sobie, że nie zabrałem też… kijków. Te już zostawiłem w spokoju. Nie miałem czasu, który zaczął mi umykać jeszcze bardziej, gdy utknąłem na ośnieżonej drodze za jakąś wielką ciężarówką. Ta robiąc mi ewidentnie na złość, zablokowała się na jednym z mostków. Z przerażeniem odkryłem, że do wschodu pozostało mi 50 minut. Zaparkowałem na Przełęczy Wyżniańskiej i ruszyłem co sił w stronę Połoniny Caryńskiej.
Szlak ten wybrałem głównie dlatego, że można się nim bardzo szybko dostać na połoninę. W lecie byłbym pewien, że zdążę, ale zimą idzie się zupełnie inaczej. Do tego wszystkiego byłem trochę chory i antybiotyk był najmniejszym zmartwieniem. Po czasie zacząłem kaszleć tak głośno, że pobudziłem w tych Bieszczadach wszystko co żyło. Czułem się trochę rozdarty, bo nie chciałem przegapić wschodu, a z drugiej strony było tak klimatycznie, że najchętniej rozstawiłbym się tam ze statywem. Tak – w przeciwieństwie do butów, o statywie pomyślałem od razu. Blask księżyca sprawiał, że dosyć szybko pozbyłem się czołówki, o której też pamiętałem. Otoczenie coraz bardziej intrygowało, a kiedy wyszedłem już ponad granicę lasu stało się jasne, że warunki będą fantastyczne. Klątwa „wschodu na Tarnicy” przełamana!
Niebo powoli jaśniało, a ja wypatrzyłem małą grupkę, która podobnie jak ja zmierzała na szczyt. Zerknąłem jeszcze na zegarek by trochę się uspokoić, ale efekt był odwrotny. Nie zdążę! Całe to poranne wstawanie, podróż i bieg na górę mogły się okazać daremne. Cóż było robić, kaszląc niczym stary diesel na mrozie, popędziłem co sił przed siebie, chwiejąc się chwilami w sypkim i dosyć głębokim śniegu. Przydałyby się te nieszczęsne kijki, ale nie pora się mazgaić. Ten wschód musiał się udać, bo co ja bym powiedział Darkowi?
Nim doszedłem na grzbiet połoniny dołączyłem do grupy wędrowców, przywitałem się, po czym… pognałem dalej co sił w płucach. Byłem co prawda już umiarkowanie zadowolony. Znalazłem się przecież na grzbiecie, więc jakieś widoki miałem. Zatrzymywałem się oczywiście co jakiś czas, głównie po to żeby zrobić zdjęcie, ale za wszelką cenę chciałem ten wschód obejrzeć z najwyższej kulminacji Połoniny Caryńskiej. Zima w Bieszczadach potrafi dać w kość, bo chociaż było ciepło, to jednak miejscami nawiany śnieg sprawiał kłopoty. No, a że nikt na najwyższy punkt tej połoniny ostatnio się nie wybierał, to musiałem sobie szlak przetrzeć sam.
Na tej Caryńskiej byłem już kilka razy, a mimo wszystko poszedłem trochę złą linią. Oczywiście prosto w najgłębszy śnieg. Założę się, że wybrałem najgorsze miejsce w całym paśmie. Stawiałem kolejne kroki, a biały puch sięgał mi najpierw do kostek, potem kolan, a ostatecznie połowy uda. Zatrzymałem się, bo w mojej wyobraźni wykreował się obraz, w którym mam za chwilę śnieg po pas, a na koniec niknę w nim cały, by odnaleźć się dopiero w czasie wiosennych roztopów. Nie było jednak lepszego rozwiązania. To znaczy na pewno było, ale kłopot w tym, że nie potrafiłem go tam wtedy wymyślić. Westchnąłem głęboko, zamyśliłem się nad swoim postępowaniem, no i ruszyłem dalej. Wkrótce teren zrobił się łatwiejszy, a gdy doszedłem do skalistych formacji, szło się już bardzo przyjemnie. W zasadzie, to nawet biegło. Słońce przecież nie miało zamiaru czekać.
Uspokoiłem się i zająłem miejsce na szczycie. Rozstawiłem statyw i zacząłem podziwiać otoczenie. Dopiero zaczynało do mnie docierać, jak fenomenalna przejrzystość powietrza była tego dnia. Do tego przyjemna temperatura i kompletny brak wiatru sprawiał, że z prawdziwą ekscytacją czekałem na pierwsze promienie słońca. Tylko te chmury na wschodzie trochę mnie niepokoiły. Szybko okazało się, że zupełnie bezpodstawnie.
Słońce wzbiło się ponad horyzont, a ja momentalnie zapomniałem o walce, jaką stoczyłem z kołdrą, która tego dnia była wyjątkowo miła i ciepła. Spokojnie już oglądałem krajobrazy, bo jeszcze wcześniej ręce trzęsły mi się tak, że miałem kłopot z założeniem dekielka na obiektyw. Te zaspy jednak trochę dały mi w kość, zwłaszcza że tak się spieszyłem. Widoki były genialne, a na dowód pokaże wam zdjęcie… Tatr! Tak, z Bieszczadów widać nasze najwyższe pasmo pomimo tego, że odległość do tych szczytów sięga 170-180 km. No i tak szczerze mówiąc, to w większości widać wierzchołki słowackie, ale Rysy też się gdzieś tam załapały.
Do listy rzeczy, których nie zabrałem, a mogły mi się przydać, muszę niestety zaliczyć teleobiektyw. Nie spodziewałem się takich warunków i sam sobie jestem winien. Nie rozpaczałem długo (w zasadzie to wcale), bo skupiłem się na oglądaniu zmieniającego się otoczenia. Najpierw rozświetliły się chmur, później promienie nieśmiało zaczęły muskać okoliczne wzniesienia, a dalej słońce coraz odważniej oświetlało doliny. Ulotny, ale bajkowy spektakl.
Bieszczady zimą wyglądały wspaniale, chociaż do tej kalendarzowej brakowało jeszcze sporo czasu. W międzyczasie na szczycie zameldowali się mijani przeze mnie turyści, podobnie jak ja zauroczeni tym porankiem. W przerwie pomiędzy kolejnymi ujęciami zamieniliśmy kilka zdań i wkrótce okazało się, że to dla nich nie pierwszyzna i najwyraźniej też nie lubią spać. Ja natomiast, skoro już wniosłem statyw na szczyt, postanowiłem go wykorzystać i uwiecznić się na zdjęciu. Głównie po to, żeby mieć pamiątkę w rosnącym albumie, ale też dlatego, żeby Darek zrobił się zielony z zazdrości.
W Bieszczadach byłem już kilka razy, więc raczej nie miałem problemów z rozpoznaniem poszczególnych pasm i szczytów. Wszystko jednak było tak wyraźne, a powietrze było tak przejrzyste, że powodowało to we mnie jakiś dziwny dyskomfort. Zazwyczaj odległe wzniesienia nikną w delikatnej mgiełce i trzeba się mocno wpatrywać, żeby cokolwiek zobaczyć. Teraz gdzie okiem nie sięgnąć, tam widać bezkres przestrzeni. Całą tę ucztę dla oczu wzbogacał fakt, że było stosunkowo ciepło i bezwietrznie. Do tego można dodać zachodzący za Połoniną Wetlińska „Superksiężyc” i cały ten poranek sprawiał wrażenie bajkowego. Nie wiem, czy można byłoby go sobie wyobrazić jakoś lepiej.
Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć, napiłem się gorącej kawy i postanowiłem powolutku schodzić. Słońce wzbijało się coraz wyżej, więc klimat świtu powoli się ulatniał. Nie oznacza to jednak, że było brzydko. Wręcz przeciwnie. W planach miałem teraz zejście na parking na Przełęcz Wyżniańską, a następnie wejście na Małą i Wielką Rawkę. Nie siliłem się na jakieś trudne trasy. Te miejsca już znam, a skoro tak krótko spałem, to chciałem zostawić sobie jeszcze trochę sił na powrót. Bardzo leniwie schodziłem na dół. Nie chciałem zaliczyć jakiegoś upadku w tym sypkim śniegu. Niebo stało się już błękitne, a z białą szatą drzew i połonin prezentowało się naprawdę pięknie.
Całkiem sprawnie udało mi się pokonać drogę na Przełęcz Wyżniańską, a tam postanowiłem trochę odpocząć. Minusem zimowych wędrówek jest fakt, że nie za bardzo jest się gdzie rozbić, by coś zjeść i się napić. Na zielonej trawce aż chce się poleżeć, a teraz trzeba było kombinować. Po prostu usiadłem sobie w samochodzie, zostawiłem niepotrzebny już statyw i poczęstowałem się pyszną (bo przecież zawsze taka jest) kawą. Zamieniłem jeszcze kilka słów ze schodzącym również z Caryńskiej turystą i w takiej miłej atmosferze przygotowywałem się do kolejnego celu.
Tym razem chciałem się dostać na Małą i Wielką Rawkę. Początkowy fragment nie sprawiał żadnych kłopotów i przy miło grzejącym słońcu znalazłem się wkrótce w okolicy schroniska. Otoczenie wyglądało bajkowo, a ja już zacierałem ręce gdy pomyślałem o kolejnych atrakcjach. Z zamyślenia wyrwały mnie dwa psy. Musicie wiedzieć, że oczywiście zwierzęta lubię, ale nie kiedy na mnie szczekają i zaczynają podbiegać. Zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco i chyba wolałbym w tamtej chwili zobaczyć niedźwiedzia. On pewnie po prostu by sobie poszedł. Oblany już potem, dziarsko szedłem przed siebie i czekałem tylko na moment, kiedy ich kły wbiją się w moją jędrną łydkę.
To nigdy nie nastąpiło. Zakładam, że z „opresji” uratował mnie pobliski bałwan, którego widok musiał je odstraszyć. Wiadomo, „dwóch na dwóch” to już nie takie łatwe zadanie. Tak naprawdę to nie czułem się specjalnie zagrożony, ale mimo wszystko nie lubię, kiedy obce zwierzęta biegną w moją stronę. Nigdy nie wiem, czy chcą się bawić goniąc za patykiem, czy jednak wolą szarpać za nogawkę. Poszedłem czym prędzej przed siebie i wkroczyłem w pełen zimowego uroku las. Zrobiło się na nowo przyjemnie. Podchodziło się jakoś tak wygodniej, niż jeszcze przed chwilą na Caryńskiej. Nawet ten okropny kaszel mi minął i powoli, ale nieustannie nabierałem wysokości. W czasie podejścia nie spotkałem kompletnie nikogo, co tylko spotęgowało moje pozytywne wrażenia. Taki późnojesienny las, pokryty już śniegiem, gwarantował ciekawe odczucia. Od czasu do czasu zatrzymywałem się tylko by zrobić jakąś fotkę i powoli zaczynałem się zastanawiać, co czeka mnie wyżej.
Z każdym krokiem przybywało śniegu, który przymarznięty do gałęzi drzew, nadawał im cudowny wygląd. Chyba tak wszyscy wyobrażamy sobie prawdziwą zimę, która w ostatnich latach niespecjalnie nas rozpieszcza. Mróz, błękit nieba i zaspy po kolana. Brakowało mi już tylko sanek i kogoś, kto chciałby mnie na nich ciągnąć. Zabrakło Darka, ale obawiam się, że nawet gdyby się ze mną wybrał, to niechętnie widziałby się w takiej roli. Czas mijał przyjemnie, ciągle było bezwietrznie, a ja znając trasę wiedziałem, że właśnie rozpocząłem ostatni odcinek przed szczytem. Ten wyglądał po prostu pięknie!
Błękit i biel dominowały otoczenie, a mróz zadbał o jego wygląd. Wszystko wyglądało baśniowo, a taki biały tunel prowadził mnie aż na Małą Rawkę. Zima w Bieszczadach na całego. Kilka zdjęć tu, potem tam i tak leniwie zbliżałem się do połoniny. Tam niestety wzmógł się wiatr, ale dalej nie było to coś, co mogło popsuć wycieczkę. Po raz kolejny wyciągnąłem termos i napiłem się kawy. W moich żyłach płynęło już zapewne tyle kofeiny, że oczy miałem wielkie jak poranny „Superksiężyc”. Było już koło południa, ale przejrzystość powietrza nadal się utrzymywała. Ciągle było widać Tatry.
Latem i jesienią kiedy tylko mogliśmy, jechaliśmy właśnie w nasze najwyższe pasmo górskie. Nie ukrywam, że wciągnęło nas z całą swoją siłą. Teraz wszystko mi o tym przypominało, łącznie z ich widokiem z bieszczadzkich połonin. Zaczynałem widzieć je już wszędzie. Strach otwierać lodówkę, nie? Wydeptaną ścieżką ruszyłem następnie na Wielką Rawkę. „Heeeeej” – zdawało mi się, że ktoś mnie zawołał. Czapka, naciągnięty kaptur i wiejący wiatr nie dawały mi pewności, czy to wyobraźnia, czy prawda. Odwróciłem się i faktycznie zauważyłem dwie osoby na nartach. Pierwsze i jedyne odkąd ruszyłem tutaj szlakiem z Przełęczy Wyżniańskiej.
Okazało się, że zdejmując rękawiczki do zdjęcia, gdzieś mi po prostu wypadły, a ja tego oczywiście nie zauważyłem. Odzyskałem więc zgubę, podziękowałem pięknie i razem, ale każdy w swoim tempie zmierzaliśmy na Wielką Rawkę. Czekało mnie ostatnie, delikatne podejście. Chociaż było dosyć ślisko, to jednak nie miałem kłopotów i wkrótce zameldowałem się na szczycie tej połoniny. Grzbietem przespacerowałem się ku jej krańcowi, robiąc po drodze jeszcze kilka fotek.
W Bieszczadach, w takich warunkach i przy pustce na szlaku często mam wrażenie, że właśnie znalazłem się na krańcu świata. Wokół nikogo, po horyzont już ukraińskie, wyludnione góry, a ja przecież znajduję się w tym charakterystycznym, południowo-wschodnim „kikucie” naszego kraju. Ciągle miałem świetne widoki, a odległe o ponad 100 km Gorgany były wyraźne jak mało kiedy. Krążył mi po głowie pomysł, by może zaczekać gdzieś na zachód słońca i zrobić sobie taką wycieczkę od świtu do zmierzchu, ale wiatr stawał się coraz bardziej dokuczliwy, a ja tej nocy na prawdę mało spałem. Postanowiłem więc bardzo powoli schodzić.
Postanowienia swoje, a rzeczywistość swoje. W takim sypkim śniegu najlepszą metodą schodzenia okazało się… zbieganie. Za wielki sukces odbieram fakt, że nie wywróciłem się ani razu, a droga powrotna minęła mi błyskawicznie. Szybko dotarłem w okolice schroniska, gdzie spodziewałem się spotkać porannych „towarzyszy”, czyli psy. Nazwijcie mnie paranoikiem, ale wybrałem po prostu mało elegancki skrót. Na przełaj przez zaspy. Ciężko sapiąc uporałem się z tym ostatnim odcinkiem, połączyłem się z wydeptana ścieżka i dotarłem na parking. No i tam czekały na mnie psiaki, ale w towarzystwie swoich właścicieli były już raczej pociesznymi zwierzakami. Wycieczka zakończona sukcesem!
Bieszczady zimą są w stanie zauroczyć chyba każdego. Co prawda warunki są wtedy surowe i odradzam wybieranie się na szlak prosto sprzed komputera, ale mimo wszystko dostarczają sporo satysfakcji. Moim zdaniem góry przykryte śniegiem mają masę uroku. Ten trochę szaleńczy wyjazd zapewnił mi nie tylko chwilę relaksu, ale też genialne wrażenia widokowe. Budzący się dzień, przejrzyste powietrze czy bieszczadzkie lasy w w białej szacie.
Koniecznie zajrzyjcie do galerii, gdzie tradycyjnie więcej zdjęć z tego wyjazdu. Zerknijcie, jak potrafią wyglądać Bieszczady zimą. Znajdziecie nas również na Facebooku. Pozdrawiamy!
Komentarze