Kozi Wierch to najwyższy szczyt leżący w całości w Polsce. Gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiliśmy się na niego wdrapać.

Kozi Wierch już niemal śnił mi się po nocach. Do realizacji celu brakowało tylko jednego – korzystnej aury. W ostatnim czasie stałem się specjalistą od przewidywania pogody. Sprawdzałem prognozy jeszcze zanim pojechałem do pracy, po obiedzie i przed snem. W pewnym momencie bałem się już nawet otwierać lodówkę, żeby nie wyskoczyła stamtąd jakaś pogodynka. Porównywałem dane na różnych serwisach i w głębi serca liczyłem na to, że może wkrótce na moim monitorze zagości symbol słoneczka zamiast szarych chmur. I stało się! Szczęście się do nas uśmiechnęło i w końcu mogliśmy ruszyć w Tatry. Wymyśliliśmy sobie dwudniowy, weekendowy wyjazd w to pasmo górskie, a na pierwszy ogień miał pójść właśnie Kozi Wierch.

Po pierwsze dlatego, że to przede wszystkim szczyt leżący w Tatrach Wysokich. Zupełnie inne perspektywy, ciekawszy szlak i powalające (na to liczyliśmy) panoramy. To najwyższa góra leżąca w całości w Polsce, dlatego miło byłoby ją mieć na naszej liście „tam byłem”. Atrakcje miała nam zapewnić też bliskość Orlej Perci, wszak ten najtrudniejszy szlak w polskich górach przebiega przez wierzchołek Koziego Wierchu. Wyniosłe turnie, pionowe ściany i doliny w oddali to coś, co chcieliśmy zobaczyć. Pragnęliśmy też poczuć klimat przygody i nieco podnieść sobie poprzeczkę, bo do tej pory wędrowaliśmy głównie po Tatrach Zachodnich. Nic oczywiście do nich nie mamy, ale diametralnie różnią się charakterem od tych Wysokich. Byłem co prawda sam na Kościelcu, ale dla Darka miała to być nowość. W dodatku nigdy nie byliśmy też (niespodzianka!) w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Czekały nas więc same nowinki i na tę wycieczkę napaliliśmy się jak mało kiedy. O 7 rano zaparkowaliśmy w Palenicy i ruszyliśmy razem z rzeką innych turystów.

Ruszamy wraz z tłumem turystów

Większość osób idzie zapewne w stronę Morskiego Oka, więc ruch jest naprawdę spory. Szlak (jeśli można to tak nazwać) to zwykła, asfaltowa i nudna droga. Jest płasko, a trasa wznosi się bardzo nieznacznie. Dla niektórych to plus, ale my już czekamy, żeby tylko wejść w jakiś ciekawszy teren. Nie przepadamy za takimi miejscami, a spacer szosą zawsze dłuży nam się okropnie. Tempo mamy bardzo spokojne, staramy się wypatrywać wierzchołków gór skrytych za drzewami, ale początkowo bezskutecznie. Dopiero po chwili można powoli zacząć cieszyć oczy. Pogoda dopisuje i jest już dosyć ciepło. Teoretycznie nie miało być zbyt upalnie, ale kto by tam wierzył prognozom. Poruszaliśmy się wzdłuż czerwonego szlaku, którego raczej nie sposób zgubić. W zasadzie trzeba by mieć sporo talentu, bo to najzwyklejsza na świecie droga. Były już jednak przypadki, w których turyści nie potrafili zejść gładkim, równym i szerokim asfaltem, a potem wzywali TOPR… Spuśćmy na to jednak zasłonę milczenia i wróćmy do tego, o czym warto napisać. Ciekawy punkt na trasie naszej wędrówki to Wodogrzmoty Mickiewicza.

Wodogrzmoty Mickiewicza

To grupa wodospadów, które piętrzą się na potoku Roztoka. Wyróżnia się trzy główne, z których najlepiej widoczny jest Pośredni Wodogrzmot. To on właśnie znajduje się na zdjęciu powyżej. Nazwa pochodzi od hałasu jaki wywołuje woda spływająca kaskadami. A dlaczego Mickiewicza? No i to dobre pytanie. Wieszcz Adam ani nigdy nie był związany z Tatrami, ani w ten rejon kraju się nigdy nie zapuścił. Wiadomo, że Słowacki wielkim poetą był, ale dlaczego akurat Mickiewicz? Internet podpowiada, że Towarzystwo Tatrzańskie nadało temu miejscu taką nazwę, jako upamiętnienie sprowadzenia prochów wieszcza na Wawel. Ciekawe czy byłby tym zaskoczony. Po krótkiej przerwie idziemy dalej. Wreszcie skręcimy w prawo – na właściwy, zielony szlak. Ten będzie nas prowadził Doliną Roztoki i przyjemnym lasem do samej Doliny Pięciu Stawów.

Odbijamy na szlak prowadzący do Doliny Pięciu Stawów

Turystów znacząco mniej i robi się tak jakoś przyjemnie. Ścieżka w początkowym fragmencie prowadzi po wygodnych kamieniach pod górę, chociaż trzeba przyznać, że cała trasa wznosi się raczej spokojnie. Spaceruje się więc świetnie, a to również dlatego, że powoli ponad drzewami wreszcie „coś” widać. Ostatnie obfite opady spowodowały, że miejscami po szlaku płynie strużka wody, ale to nic co by utrudniało nam marsz. Wreszcie to co lubimy – las, ptaki i szum strumienia.

Fragment przez las wcale się nie dłuży. Jest urokliwie

Z domu wyjechaliśmy przed 4 rano i chociaż nie byliśmy senni, to najzwyczajniej na świecie zaczynał nam doskwierać głód. Odwlekaliśmy ten moment, ale wreszcie znaleźliśmy dogodne miejsce by chwilę odpocząć. Pobliski znak sugerował, że czekała nas jeszcze godzina wędrówki. To niewiele, zważając na to, że sceneria była coraz ciekawsza. Wszystko co było przed nami, stanowiło dla nas nowość. Możecie sobie więc wyobrazić, że przed siebie szliśmy z głową obracającą się na wszystkie strony. Potok Roztoka przekraczamy dwukrotnie podczas naszej wędrówki, a cała ścieżka prowadzi jego brzegiem. Niektórzy nie przepadają za spacerami przez las, ale nam się naprawdę podobało. Może to zasługa doświadczeń wyniesionych z Beskidów? Wrażenie robią też strome ściany opadające w kierunku doliny. Idąc do Doliny Pięciu Stawów, będziecie mieć po swojej prawej stronie masyw Wołoszyna. Prawie 700 metrów urwiska naprawdę przyciąga wzrok. Co prawda widoki ograniczały jeszcze drzewa, ale wkrótce miało się to na dobre zmienić. Znak to też, że coraz bardziej zbliżaliśmy się do kluczowego fragmentu wędrówki Doliną Roztoki.

Jest pięknie. Po prawej spływa Buczynowa Siklawa. Słychać ją z daleka

Las ustępował miejsca kosodrzewinie, widoki były coraz lepsze, a szum wody spadającej Buczynową Siklawą oznajmiał, że do celu coraz bliżej. Nadeszła pora, by rozprawić się z podejściem na próg ściany stawiarskiej. Co to za dziwny termin? W skrócie mówiąc to taki wał ze skały, który przegradza dolinę i nad którym znajduje się jeden lub więcej stawów. Taką właśnie ścianą stawiarską „kończy się” w tym miejscu Dolina Roztoki, a ponad nią zaczyna Dolina Pięciu Stawów. Jeszcze prościej: po prostu czekało nas strome podejście. Postanowiliśmy dalej podążać zielonym szlakiem, który nie dość, że wyprowadzi nas bardziej w głąb doliny, to jeszcze pozwoli zerknąć na słynną Siklawę. Do góry da się ruszyć też szlakiem czarnym, który zaprowadzi was w okolice schroniska. Można rozważyć obie te opcje w zależności od planów. My chcieliśmy wdrapać się na Kozi Wierch i zrezygnowaliśmy z dłuższego postoju. Ścieżka prowadziła dużymi kamieniami i nie stanowiła specjalnego problemu. Było dosyć stromo i męcząco, ale nie odczuliśmy większych trudności. Po prostu trzeba oddychać trochę szybciej niż zazwyczaj. Kłopoty natomiast mogą się pojawić po opadach czy przymrozkach i wtedy wypada uważać bardziej niż zwykle. Trochę się zasapaliśmy pokonując ten fragment, ale wkrótce wszystko zagłuszył szum Siklawy. Powiem wam wprost – warto!

Siklawa i jej potęga robią wrażenie

Jeżeli lubicie kolekcjonować różne „naj”, to doskonale się składa. Siklawa jest bowiem największym wodospadem w Polsce. Zwłaszcza po opadach widać, że ten tytuł zasłużenie jej się należy. Darek dzielnie posłużył jako model i dzięki temu możecie mieć jakąkolwiek skalę porównawczą. Stojąc w tamtym miejscu, da się nawet poczuć chłodzące krople wody spadające na rozgrzane czoło. Dolina była tuż tuż, Kozi Wierch wyczekiwał, no i pora było się rozstawać z tym miejscem. Do przejścia pozostał już niewielki fragment i w końcu mogliśmy zobaczyć, jak wygląda ta cała „Piątka”.

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Jeżeli napiszę, że widoki były rewelacyjne, to nic nie napiszę. Całe to miejsce jest otoczone murem wierzchołków i przełęczy, tuż obok stawy wypełnione są krystalicznie czystą wodą, nad nami błękit nieba i jakoś tak cicho, mimo że osób już sporo. Zatrzymujemy się tylko na chwilkę i ruszamy przed siebie. Czeka nas teraz najciekawsza część wycieczki – podejście na Kozi Wierch. To najwyższy szczyt leżący w całości po stronie polskiej. Z dołu wygląda trochę niepozornie. Ani specjalnie wybitny, ani specjalnie spiczasty. Raczej taki grubszy kolega pobliskiej Świnicy. Jest jednak coś urzekającego w tym trapezowatym kształcie.

Nie zatrzymujemy się na długo. Ruszamy na Kozi Wierch. Nie wygląda tak źle, prawda?

Niebieskim szlakiem wzdłuż Wielkiego Stawu Polskiego pokonujemy kilkaset metrów, po czym napotykamy tabliczkę o wymownym oznaczeniu. Stąd startuje czarny szlak na szczyt. Energia nas rozpierała, udzielał się nam entuzjazm, wiec ruszyliśmy pełni ciekawości przed siebie. Z oddali Kozi wygląda niepozornie, ale czekało nas prawie 600 m przewyższenia do pokonania. Szlak prowadzi przez większą cześć wzdłuż Szerokiego Żlebu – to ta „rynna” na zdjęciu powyżej.

Szlak prowadzi zakosami wzdłuż szerokiego żlebu

Marsz nie sprawia w początkowym fragmencie żadnych trudności. Powiedziałbym nawet, że ścieżka jest dosyć wygodna, ot takie wędrowanie zakosami po kamieniach do góry. Szybko nabiera się wysokości i osobom z nieco słabszą kondycją mogą się przydać przerwy po drodze. Póki co jednak nie było źle, chyba że weźmiemy pod uwagę grzejące coraz bardziej słońce. Znów musiałem narzekać na nierównomierną opaleniznę…

Im wyżej – tym ładniej. W oddali grań Hrubego Wierchu

Widoki były coraz ciekawsze, więc nasze tempo nieco spadło. Zamiast gnać bez sensu do góry, częściej się odwracaliśmy sprawdzając, co nowego wyłoniło się na horyzoncie. Wraz z nabieraniem wysokości, coraz lepiej widać samą Dolinę Pięciu Stawów. Policzyć można ile faktycznie ich jest, zerknąć w stronę odległego schroniska, czy zobaczyć z innej perspektywy ścianę stawiarską, która jest punktem granicznym z Doliną Roztoki. Nie sposób nie wspomnieć też o Grani Hrubego. Dwukilometrowy mur odchodzący od Hrubego Wierchu po prostu przyciąga wzrok.

Fragment szlaku, na którym zwłaszcza po deszczu wypada uważać

Mniej więcej w połowie drogi szlak zaczyna nabierać charakteru. Pojawiają się miejsca, w których dobrze jest użyć rąk, ale mimo wszystko idzie się dalej bezproblemowo. Kluczowym fragmentem może się okazać przejście, które widzicie na zdjęciu wyżej. Zgodnie z oznaczeniami, szlak prowadzi takim trawersem po tych nachylonych płytach. Dobre wieści są takie, że nie mieliśmy żadnych kłopotów z tym odcinkiem. Tutaj uważnie postawić stopę, tam podeprzeć się ręką i poszliśmy niemal bez zastanowienia dalej. Gorsze wieści są takie, że nie wszyscy dobrze sobie z nim radzili. W internecie można nawet wyszukać relacje osób, które w tym miejscu zawróciły. Jak to więc zazwyczaj bywa, sporo zależy od indywidualnych predyspozycji. W ostateczności, da się to pewnie też obejść…

Czarny szlak łączy się w końcowym fragmencie z czerwonym - Orlą Percią

Niespodzianek można oszczędzić sobie w łatwy sposób – zaczynając tatrzańską przygodę od łatwiejszych szlaków. Będziecie wtedy wiedzieć, czego się po sobie spodziewać tam w górze. Zawsze do tego zachęcamy, bo głupio tak porwać się z motyką na słońce. Tymczasem wytrwale napieraliśmy w stronę wierzchołka, czując już bliskość szczytu – Kozi Wierch był na wyciągniecie ręki. Pokonaliśmy trawersem Szeroki Żleb i połączyliśmy się z Orlą Percią. Do czarnych oznaczeń prowadzących na szczyt, dołączyły teraz czerwone. Z tego miejsca jest już naprawdę blisko. Warto zachować koncentrację, bo w ostatnim fragmencie wypada wspomóc się rękami. Kilka ostatnich kroków i… jesteśmy na Kozim Wierchu! Szczyt wita nas niską chmurą, która zakrywa dosłownie wszystko. W zasięgu wzroku widzę już tylko Darka i innych turystów.

Turyści na Orlej Perci

Satysfakcja była spora, ale niedosyt związany z brakiem widoków także. Na szczęście nie na długo, bo już po kilku minutach na nowo mogliśmy się cieszyć słońcem. Szczyt jest ciekawy, a bliskość Orlej Perci tylko wzmaga emocje. O ile południowe zbocze Koziego Wierchu było stosunkowo łagodne, tak północne ściany zioną przepaściami. Widoki są świetne, ale zbyt blisko krawędzi woleliśmy nie podchodzić. Kto by wam wtedy pokazał te wszystkie zdjęcia?

Dolina Gąsienicowa w tle. Bliżej krawędzi postanowiłem już nie pozować

Zawsze w górach staram się uważać. Co chwilę upominam się w głowie i myślę, że ma to sens. Do wypadku dużo nie potrzeba, a nawet głupie skręcenie kostki potrafi przysporzyć kłopotów. Nie piszę tego tak po prostu. W czasie naszej całodniowej wycieczki śmigłowiec TOPRu podrywał się do lotu kilkukrotnie. Uszanujmy ciężką pracę ratowników i nie dokładajmy im kolejnych akcji. Sytuacji losowych nie przewidzimy, ale nie ryzykujmy za bardzo, nie szarżujmy, zachowujmy koncentrację i może kiedy widzimy burzę, to po prostu zejdźmy w doliny. Wszystko po to, żeby spróbować kolejnego dnia. Góry nie uciekną – stoją od milionów lat

Śmigłowiec TOPRu na tle Świnicy. Ratownicy latali tego dnia kilkukrotnie

Stojąc na szczycie, staraliśmy się tradycyjnie rozpoznać jak najwięcej punktów charakterystycznych. Od razu w oczy rzuciła się nam Świnica, której nie widać w czasie podejścia. Kościelca od tej strony również jeszcze nie znaliśmy. Świetnie prezentowała się cała Dolina Gąsienicowa, a sprawne oko mogło wypatrzeć Przełęcz między Kopami, która jest niejako do niej bramą.

Szlakiem Orlej Perci z Kościelcem w tle

Widok malutkich sylwetek turystów, którzy mierzyli się z Orlą Percią był naprawdę ciekawy. My jednak po początkowym zachwycie i obfotografowaniu wszystkiego dookoła, postanowiliśmy sobie zrobić zasłużoną przerwę. Pogoda dopisywała, dlatego też na górze spędziliśmy dłuższą chwilę podziwiając otoczenie. Darkowi w międzyczasie kiełkował w głowie już nowy pomysł, co do którego miałem trochę mieszane uczucia.

Pora uważnie schodzić

Było dopiero południe, czasu mieliśmy sporo, więc dałem się namówić. Zamiast zejść z powrotem do Palenicy, podjęliśmy decyzję, że odpoczniemy na dole, a następnie wybierzemy się przez Świstówkę Roztocką do Morskiego Oka. Skupialiśmy się teraz jednak raczej na zejściu. Zdecydowanie wygodniej idzie się nam do góry i jakoś tak łatwiej pokonywać przeszkody. Mimo wszystko sprawnie nam to szło i Dolina Pięciu Stawów była już coraz bliżej.

Gdzieś pod szczytem Koziego Wierchu. Panorama jest spektakularna

W drodze powrotnej, warto nieco więcej uwagi poświęcić na wyszukiwanie oznaczeń. Nie wszystkie są dobrze widoczne na kamieniach, chociaż ogólnie mówiąc, nie powinniście mieć z tym kłopotu. Systematycznie pokonywaliśmy kolejne metry, aż w końcu weszliśmy w trawiasty teren. Obyło się bez przygód, a my zaczęliśmy szukać jakiegoś ładnego miejsca na odpoczynek.

Wygląda, jakby nas oczekiwał co najmniej od rana

Już wtedy dało się usłyszeć charakterystyczny gwizd. Darek starał się mnie przekonać, że to po prostu ptak, ale niechętnie przyjąłem to tłumaczenie. A co jeśli to świstak?! Co jeśli nadarza się właśnie jedyna okazja by go zobaczyć? Nie wybaczyłbym tego sobie przez długi czas. Rozłożyliśmy się wygodnie, wyciągnęliśmy coś do jedzenia, a ja dla spokoju sumienia wyciągnąłem aparat, ustawiłem co się dało i odpoczywałem. Wkrótce wszystko było już jasne.

Tuliłbym!

Świstaki! Tak, w liczbie mnogiej, bo zauważyliśmy ich aż trzy. Były wyjątkowo zrelaksowane i wygrzewały swoje futrzaste ciała na kamieniach. Trochę jak celebryci, którym każdy chce zrobić zdjęcie. Niniejszym więc notujemy kolejny wyjazd, na którym udaje nam się spotkać jakiegoś mieszkańca gór. I to jakiego – taki świstak przecież to nie byle co! Wspomnieć należy, że są to zwierzęta zagrożone i znajdują się pod ścisłą ochroną. Wszystkie plany związane z kradzieżą jednego do plecaka trzeba więc jak najszybciej porzucić. A takie są urocze…

Najpierw je usłyszeliśmy, a później zobaczyliśmy

Odpoczywało się świetnie i w zasadzie nawet ciężko było nam się poderwać na nogi. Ciepło, słonecznie, a my ten główny cel już zrealizowaliśmy. Leżałbym tam pewnie i do teraz, ale Darek się upierał przy swoim. Trochę się rozleniwiliśmy, ale nadeszła pora by ruszać dalej. Zdecydowaliśmy się ostatecznie przedłużyć naszą wycieczkę.

Ruszamy żwawo w stronę schroniska

Na początek musimy się przemieścić w okolice schroniska. Sporo tam osób, ale po nieznacznym lawirowaniu udaje nam się minąć to tłoczne miejsce i ruszyć w stronę Świstowej Czuby. Okazało się, że szlak jest bardzo chętnie uczęszczany przez turystów i do samego Morskiego Oka szliśmy w sporej grupie osób. Są jednak plusy – było tam naprawdę bardzo ładnie. Tutaj ścieżka też jest bardzo wyraźna. Na wszelki wypadek po prostu nie zamykajcie oczu i wypatrujcie niebieskich oznaczeń. W przypadku tak pięknego dnia jak tamten, spacer to czysta przyjemność. Nie jest tam jednak tak znowu lekko. Podejście jest dosyć strome, a my w nogach czuliśmy już Kozi Wierch. Nim doszliśmy do celu, musieliśmy się wznieść łącznie o kolejne 300 metrów. Niby nic, ale dla niektórych to sporo.

Podejście w pełnym słońcu jest trochę męczące. Po lewej fragment masywu Wołoszyna

W oczy rzucił nam się przede wszystkim masyw Wołoszyna. Ciekawił nas już wcześniej, ale dopiero teraz widać jego prawdziwy rozmiar. Opada stromo do Doliny Roztoki i w skrócie mówiąc, ciężko go zmieścić w kadrze dysponując standardowym obiektywem. Kawał góry jednym słowem. Im wyżej, tym lepiej było widać też Dolinę Pięciu Stawów i wiszący nad nią masyw Koziego Wierchu. Wreszcie możecie też zerknąć, jak ten cały próg ściany stawiarskiej wygląda.

Dolina Pięciu Stawów widziana z góry. Szlak prowadzi od prawej strony kadru i wychodzi przez próg ściany stawiarskiej

Kiedy wreszcie przedostaliśmy się na drugą stronę zbocza, dotarliśmy do Świstówki Roztockiej, czyli niewielkiej, zawieszonej dolinki. Przyznam, że bardzo nam się podobał ten fragment szlaku. Ścieżka prowadziła wygodnymi kamieniami, wokół było zielono, a widoki z każdym krokiem coraz lepsze.

Widoki momentami zapierają dech

W końcu udało nam się zmordować większość tej trasy, a przed nami została już tylko wizja obniżania się w kierunku Morskiego Oka. W internecie relacje są jednoznaczne – pięknie, ale turystów tylu, co w pozostałych tatrzańskich miejscach razem wziętych. Możemy się pod tym podpisać. Marsz w dół zaczął mi dokuczać, a moje stopy coraz bardziej zaczęły się dopominać o koniec trasy. Zdarzało nam się robić dłuższe wędrówki, czy takie z większymi przewyższeniami, ale moje kończyny miały już dość jak nigdy.

Morskie Oko widać już z oddali

Wyczekiwałem końca trasy i coraz bardziej zacząłem się martwić. Mieliśmy już jakieś plany na kolejny dzień, ale każdy krok zaczynał sprawiać mi ból. Ciągle miałem nadzieję, że to tylko przejściowy stan. Po całodziennej wędrówce stopy mają prawo nieco boleć. Kiedy zeszliśmy na asfalt, postanowiliśmy rzucić okiem jeszcze na Morskie Oko i wypiętrzające się nad nim Mięguszowieckie Szczyty. Wrażenie fenomenalne, bo przecież Mięguszowiecki Szczyt Wielki wznosi się prawie kilometr ponad taflę wody. Ludzi jednak cała masa i ciężko gdziekolwiek przejść nie potrącając nikogo przypadkiem. Nie zabawiliśmy tam długo i po prostu ruszyliśmy w stronę parkingu.

Oświetlenie było fatalne, ale Mięgusze po prostu trzeba mieć na zdjęciu

Czekało mnie prawie 8 kilometrów asfaltowej mordęgi. Stopy paliły mnie już niemiłosiernie, wokół tylko nudny las, a całości tragedii dopełniał widok koni ciągnących do góry. Nie wiedziałem po czasie czy bardziej współczuć już sobie, czy jednak tym zwierzętom. Co chwilę zerkałem na zegarek, ale czas wydawał się stać w miejscu. Stawiałem kroki w jakiś pokraczny sposób, byle tylko sobie trochę ulżyć. Nie mam pojęcia skąd to się wzięło, bo przecież sporo już przeszliśmy w różnych warunkach. Nie zmieniałem też ekwipunku, więc chyba zadecydowały jakieś detale i dyspozycja dnia. Oszczędzę wam jednak dłuższego opisu. Wszystko skończyło się umiarkowanym happy endem, kiedy wreszcie usiadałem na fotelu w samochodzie. Natychmiast zdjąłem buty, co nie spotkało się ze specjalnym entuzjazmem Darka. Trudno. Liczyłem cały czas, że skończy się jedynie na bólu. Fizycznie przecież czułem się całkiem nieźle i to pomimo tych 11 godzin na szlaku. Niestety. Udając się już do snu okazało się, że nabawiłem się odcisków. Plany kolejnego dnia stanęły pod wielkim znakiem zapytania. Ostatecznie decyzję co dalej, mieliśmy podjąć o poranku. Niedługo później zapadliśmy w błogi sen.

Tego dnia przeszliśmy około 24,5 km i pokonaliśmy ponad 1750 m przewyższeń. Piękna, ale długa wycieczka. Mniej wytrwali mogą się ograniczyć do „klepnięcia” Koziego Wierchu, a następnie wrócić przez Dolinę Roztoki. Taki wariant to około 20 km, 1450 m przewyższeń, a potrzeba na niego od 8 do 10 godzin. Wszystko zależy od waszych predyspozycji. Warto. Nie zapomnijcie zaglądnąć do naszej galerii. Tam znacznie więcej zdjęć z tego dnia, w tym świstaków! Jeżeli to was nie zachęci, to już nic tego nie zrobi. Znajdziecie nas również na Facebooku. Pozdrawiamy!

https://www.facebook.com/zieloniwpodrozypl/
http://zieloniwpodrozy.pl/kozi-wierch-dotknac-orlej-perci/

Tagi: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...