Wyruszamy z Wielkiej Raczy zaraz po jajecznicowym śniadaniu. Przed nami dość długa trasa czerwonym szlakiem wzdłuż słowackiej granicy, aż do bacówki na Rycerzowej.
Droga spod schroniska wiedzie lekko w dół. Po chwili w przecince lasu pojawiają się pierwsze widoki.
A kilkaset metrów dalej wychodzimy na halę, z której otwiera się przed nami rozległa panorama.
Po lewej Beskid Żywiecki w całej okazałości, Babia Góra wygląda stąd przedziwnie – pochyła kreska nieznacznie wystająca zza Pilska (na zdjęciu nawet jej nie zobaczycie). Gdyby nie to, że w tym kierunku po prostu nie ma prawa być niczego wyższego naprawdę trudno byłoby ją rozpoznać. Bliżej nas pasmo, po którym będziemy dziś wędrować, z masywem Małej i Wielkiej Rycerzowej na przedostatnim planie.
Niestety to nadal egzamin. Przypada mi w udziale opisanie panoramy właśnie z tej polany. Całe szczęście, że wstałam chwilę wcześniej i zdążyłam zorientować się co jest czym jeszcze ze szczytu Wielkiej Raczy. Widok stąd jest bardzo podobny, udaje mi się więc jakoś wybronić – przynajmniej jeśli chodzi o część panoramy po lewej.
Z prawą stroną jest już znacznie gorzej. Po jaką cholerę mam się uczyć nazw szczytów po słowackiej stronie?! ;) Uważam to za kompletną bzdurę i niniejszym protestuję! Jak dla mnie wystarczy – Magura Orawska, Góry Choczańskie, Mała Fatra. I kropka.
W zasadzie najbardziej skłaniam się do opisów panoram z naciskiem na emocjonalne przeżycia narratora, a nie suche informacje wyczytane z mapy :) Obawiam się jednak, że na romantyzm komisji egzaminacyjnej raczej nie mogę liczyć ;)
Schodzimy na Przełęcz pod Orłem. Podejrzanie w dół… trzeba będzie później tę wysokość odrobić. W chodzeniu po górach zawsze irytuje mnie… chodzenie po górach :) To takie miłe wyjść na górę, a potem spokojnie sunąć grzbietem, po płaskim. Zdecydowanie schodzenie i podchodzenie uważam za marnowanie sił. No ale cóż, trzeba się z tym pogodzić. Na szczęście na dzisiejszym szlaku podejścia są łagodne i dość krótkie. Autorzy szlaku mieli chyba podobne preferencje do moich.
Lekkie podejście pod Orło (lub Orła – używane są dwie nazwy szczytu – Orło i Orzeł) i ponowne zejście, tym razem na Przełęcz Śrubita. Zaraz za przełęczą hala o tej samej nazwie – stąd wreszcie widzimy miejsce, z którego rozpoczęliśmy wędrówkę, czyli Wielką Raczę. Jeśli się dobrze wpatrzeć to widać nawet schronisko pod szczytem. A na lewo od szczytu polana, z której przed chwilą podziwialiśmy widoki.
A z drugiej strony, na północnym wschodzie w oddali Beskid Mały. Z tej perspektywy prezentuje się tak jednorodnie, że trudno odróżnić poszczególne szczyty.
Opodal hali, poniżej czerwonego szlaku mieści się rezerwat przyrody o nazwie tej samej co przełęcz i hala - Śrubita. Nawet spoglądając ze ścieżki w głąb leśnej gęstwiny widać, że przyroda rządzi tu sama sobą. Dzikie, w pełni naturalne leśne ostępy pozwalają wyobrazić sobie jak mogła wyglądać puszcza karpacka zanim zaingerował w nią człowiek. Żyzna buczyna karpacka w całej okazałości.
Znaczna część szlaku wiedzie przez bukowy las, czyli to za co między innymi kocham Beskidy. O tej porze roku rozświetlony słońcem przeciskającym się pomiędzy liśćmi. Jasny, świetlisty, ciepły las… Jesienią będę go uwielbiać za szum liści pod stopami i magię ciepłych kolorów. „Hen w krainy buczynowe… ze mną tam nikogo, tylko wiatr”.
Las miejscami płata nam figle. Kilka razy podczas wędrówki musimy przechodzić nad pniami drzew powalonymi przez wiatr.
Ścieżka pnie się pod górę. Wyżej i wyżej i wyżej… No przecież miało nie być podejść ;) PTTK w większości miejsc było bardzo łaskawe wytyczając szlak, ale akurat pod Jaworzynę (jedną z miliona Jaworzyn w Beskidach) podejść trzeba. Omijamy wprawdzie sam szczyt, ale i tak trzeba się wyspindrać nieco pod górę.
Było warto! Widok boski! Wprawdzie las ma swoje uroki, ale najlepszy w lesie jest moment, gdy można z niego wyjść :) I zobaczyć taki widok, jak na zdjęciu.
Chwila przerwy, omówienie kolejnej panoramy i w drogę. Zostało nam jakieś 40-50 minut do pierwszego przystanku na trasie – schroniska na Przegibku. Myśl o czymś baaardzo zimnym do picia motywuje do przyspieszenia tempa. Szczególnie, że znów wchodzimy w las, przez chwilę idąc ścieżką, której nie powstydziłby się niejeden park. Równa alejka, niczym w pałacowym ogrodzie.
A po prawej stronie od czasu do czasu otwiera się okno z widokiem. Spójrz przez okno :)
Straż graniczna nie daje nam zapomnieć, że jesteśmy na granicy państwa. Choć w dzisiejszych czasach trudno mówić o granicy. Chwała Ci Europo za Schengen! Przejście małego ruchu granicznego na Przegibku traktujemy więc jako ciekawostkę. W zasadzie nie wiem po co taki znak jeszcze funkcjonuje. Gdyby nie to, że prezentuje się dość nowo, pomyślałabym, że ktoś zapomniał go zdjąć.
Jeszcze tylko 10 minut do schroniska!
Z przyjemnością zdejmujemy plecaki i oddajemy się chwilowemu błogiemu lenistwu. Ciasto z borówkami rulezzzzz! Swoją drogą zbieraczy borówek po drodze mnóstwo. (Informacja dla czytających to warszawiaków – borówka to to małe granatowe, co wy nazywacie jagodą). Gdybym wiedziała wcześniej zamówiłabym najlepszą lemoniadę w Beskidach, niestety dowiaduję się o jej istnieniu dopiero po powrocie
Jak dla mnie moglibyśmy tu zostać do rana. Jest wprawdzie dopiero lekko po południu, ale właśnie tak wygląda dla mnie idealne chodzenie po górach. Kilka godzin marszu, potem kilka godzin relaksu schronisku. Bez zbytniego zmęczenia, tak żeby cieszyć się każdym momentem. Szkoda tylko, że na Przegibku taki dziki tłum. No cóż, w końcu sobota i środek wakacji. Trudno się dziwić. My też zaliczamy się przecież do tego tłumu.
Socjalistyczna wersja serwowania kawy w Beskidzie Żywieckim nadal króluje. Dobrze, że chociaż dodali koszyczek ;) Kawka, ciasteczko i w drogę. Przed nami jeszcze półtorej godziny na Rycerzową. I kolejne półtorej na dół, do Soblówki. Zbieramy się pełni nowych sił i wyruszamy na wschód.
Juhas idący z duchem czasu pilnuje stada owiec. Gdyby ktoś miał wątpliwości jasno daje do zrozumienia, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.
Trasa z Przegibka na Rycerzową prowadzi cały czas lasem. Niewiele widać. Dość długo idzie się pod górę. Może nie bardzo stromo, ale jednak. Zmęczenie zaczyna dawać się we znaki. Noga za nogą, byle do przodu. Bez zdjęć, bez rozmów, żeby tylko dotrzeć do kolejnego schroniska. Gdy wychodzimy na Halę Rycerzową odczuwam wyraźną ulgę.
Zatrzymujemy się na chwilę na grzbiecie, pomiędzy Małą i Wielką Rycerzową. Kilka osób, sami panowie, wybiera się na szczyt. Ja nie mam już siły. Przynajmniej będzie powód, żeby tu wrócić :)
A z hali widoki i tak są piękne... I oczywiście obowiązkowa panoramka. Zaczyna się to już robić nudne Byle zdać ten pieprzony egzamin, a już nigdy nie będę się zastanawiać co właśnie widzę. (Akurat, znając życie już nigdy nie pozbędę się manii sprawdzania na mapie co to właściwie takiego, ten czy inny dzyndzel na horyzoncie.)
Babia wreszcie pokazała nam się w wersji w pełni identyfikowalnej. Na horyzoncie majaczą Tatry. W rzeczywistości całkiem nieźle je widać, ale mój aparacik nie radzi sobie ze zdjęciami bardzo oddalonych obiektów.
Widoki widokami, ale może byśmy tak coś zjedli i wypili? Bacówka tuż, tuż.
Specialite de la maison – racuchy z borówkami. Porcja 15 złotych za 3 ogrooooomniaste placki! Oddaję dwa kolegom, jeden w zupełności mi wystarczy. Smaczności, polecam!
Zrobiło się już całkiem późno. Chcemy dotrzeć jeszcze dzisiaj do Soblówki, z której bus zawiezie nas do Rajczy na nocleg. Wieczorem w planie egzamin ustny, wypadałoby więc znaleźć się w dolinie o rozsądnej porze. Krótki popas i w dół. Jeszcze około półtorej godziny zejścia.
I tu zaczyna się moja mała prywatna tragedia. Z każdym krokiem nogi odmawiają posłuszeństwa. Plecak robi się potwornie ciężki, w kolanach coś kłuje przy każdym kroku. Staram się odciążać je opierając ciężar ciała na kijkach, ale niewiele to daje. W nogach 25 km, na plecach kilkanaście kilo i do tego organizm odzwyczajony ostatnio od wysiłku. Nie spodziewałam się, że może być ze mną aż tak źle. Mięśnie ud i łydek telepią się przy każdym kroku – typowy „telegraf”. Momentami mam wrażenie, że za chwilę cała się rozpadnę… Pierwszy raz czuję się aż tak źle schodząc z gór. Ok, kolana czasem mnie pobolewały, ale to co dzieje się dziś przepełnia mnie strachem. Byle tylko dotrzeć na dół….
Na szczęście to niezwykle długie półtorej godziny wreszcie dobiega końca. Wsiadam do busa z ogromną ulgą.
Mimo wszystko wycieczka była rewelacyjna! Wiem tylko, że trzeba wreszcie poważnie wziąć się za siebie… Trzymajcie kciuki za poprawę mojej kondycji :)
Więcej relacji z kursu przewodników beskidzkich znajdziecie na blogu. Serdecznie zapraszam!
Komentarze