Myśli o rozpoczęciu sezonu trekkingowego chodziły nam po głowach już od dobrych kilku tygodni. Ze względu na różne niesprzyjające okoliczności musieliśmy je, niestety, raz za razem odkładać. W końcu udało się – ustaliliśmy termin, który będzie pasował każdemu i wiedzieliśmy, że choćby tego dnia miał nadejść koniec świata, to my się w góry wybierzemy!
Padło na Śnieżnik, niedaleki (115 kilometrów) najwyższy szczyt Masywu (nie zgadniecie jakiego!)... Śnieżnika. Przewyższenie z Kletna wynosi około 700 metrów, ale warunki są iście tatrzańskie. I nie chodzi tutaj o trudność trasy, a raczej to, że nawet jeśli na dole pogoda jest przepiękna, to na szczycie możemy trafić na mgłę. Takie uroki tego pięknego szczytu.
Ale zacznijmy od początku. Wyjazd z Opola zaplanowaliśmy na godzinę 7.15, żeby na spokojnie zdążyć zrobić całą trasę. Niestety, już na samym początku, z powodu tzw. czynników niezależnych (po prostu jeden z uczestników wyprawy zaspał), musieliśmy przesunąć wyjazd o ponad 2 godziny. Kłopoty okazały się być na szczęście tylko przejściowe i dość sprawnie i szybko dotarliśmy do Kletna, gdzie planowaliśmy zostawić samochód. Już po drodze za oknem rozciągały się przepiękne widoki, mijane przez nas lasy i pola tonęły w słońcu, więc wiedzieliśmy, że wyprawa może być naprawdę udana.
Na szlak wyruszyliśmy, niczym w westernach, w samo południe. Początkowo szliśmy łagodnym podejściem, który w zimie pełni funkcję szlaku narciarskiego. Po chwili dotarliśmy do niebieskiego szlaku, który towarzyszył nam przez kolejną godzinę. To był najtrudniejszy fragment trasy, jednak nie zabójczy. Taki sprawdzian formy, od razu wyszło kto w zimie dbał o swoją formę, a kto leżał przed telewizorem i jadł chipsy :) Przypomniał mi trasę z Kuźnic do „Murowańca” i to ostrzejsze podejście na samym jej początku.
Po półtorej godziny od rozpoczęcia wyprawy dotarliśmy do punktu widokowego przy rozstaju dróg, z którego widoki wynagrodziły nam wcześniejsze niedogodności. Moment wyjścia z lasu ma w sobie coś magicznego i robi efekt „wow”. Krótka przerwa na uzupełnienie kalorii i można było ruszyć dalej. Odpuściliśmy już niebieski szlak i wybraliśmy się w kierunku Chatki pod Śnieżnikiem, świetnego miejsca u podnóża góry, do którego nie docierają szlaki. Chatka była w dobrym stanie, widać było, że ktoś niedawno tam był i zadbał o nią po zimie. Cieszy, że pomimo upływu czasu dalej jest ona w świetnej formie.
Po krótkiej przerwie na posiłek wyruszyliśmy dalej. Uznaliśmy, że ścieżką, która nas tutaj doprowadziła, gdzieś dojdziemy. Mieliśmy tylko nadzieję, że to „gdzieś”, to zielony szlak, który zaprowadzi nas na szczyt. Nie myliliśmy się, po pół godzinie wędrówki przez las dotarliśmy wreszcie do upragnionej ścieżki i charakterystycznego biało-zielono-białego malowidła na drzewie. Do tej pory nie wspomniałem o warunkach na szlaku. Otóż były one nie najlepsze, ale znośne. Ścieżki były zabłocone, a także pokrywała je duża warstwa lodu. Męskiej części wyprawy nie przeszkadzało to jednak w wędrówce, bo przez ostatnią godzinę szliśmy trawersem, więc nie było za bardzo gdzie się poślizgnąć. Dla naszych towarzyszek było to jednak pierwsze tego rodzaju doświadczenie, ale trzeba przyznać, że poradziły sobie bardzo dzielnie.
Po wyjściu na zielony szlak pojawiło się więcej śniegu. Mieliśmy do wyboru iść po nim i ślizgać się po lodzie lub iść w wodzie i błocie miejscami, gdzie tego śniegu nie było. Często w biznesie można spotkać wyrażenie WIN-WIN, mówiące, że obie strony wygrywają. To absolutnie nie była taka sytuacja :) Nazwałbym ją raczej LOSE-LOSE. Nie trwało to jednak długo, bo już po pół godziny taplania się w błocie wyszliśmy z lasu. Tutaj dopadł nas silny wiatr. Nie był on jednak na tyle upierdliwy, żeby psuć piękno wędrówki. Sprawiał za to, że chmury bardzo szybko przesuwały się po niebie, co sprawiało malownicze wrażenie.
Co ciekawe, na szlaku do tej pory nie spotkaliśmy innych miłośników gór. Dopiero przed samym szczytem nawiązaliśmy kontakt wzrokowy z innym górołazami. Kilka osób spotkaliśmy także na szczycie, ale nie były to tłumy. Co do warunków pogodowych, to słońce, które towarzyszyło nam praktycznie od Kletna, gdzieś przepadło po drodze i na szczycie powitał nas jedynie wiatr. Na szczęście nie padało, nie było też mgły. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia na charakterystycznej kupie kamieni i postanowiliśmy udać się w kierunku schroniska. Zejście było odrobinę cięższe niż wejście, bo trzeba było uważać na płaty lodu atakujące znienacka nasze buty spomiędzy kamieni. Nikomu nic się jednak nie stało i po 20 minutach dotarliśmy do schroniska.
W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać. Byłem w tym schronisku już kilka razy i muszę przyznać, że tego dnia akurat obsługa chyba nie miała najlepszego dnia. Trzeba było długo czekać na zamówienia, a inny turysta przypadkowo dostał jedną herbatę za dużo. Na szczęście dla kucharzy wędrowców nie było tego dnia zbyt dużo.
Zejście do Kletna to już żółty szlak. W pewnym miejscu, podczas schodzenia ścieżką przez las, znowu pojawił się lód i błoto, ale było go już mniej niż pod samym szczytem. Jeszcze tylko szybki przeskok przez strumień i już za chwilę (dokładnie 40 minut) byliśmy w okolicach Jaskini Niedźwiedziej. Po drodze do samochodu natknęliśmy się jeszcze na Źródło Marianny, a także małego czarnego pieska, który odprowadził nas do samochodu. Po 6 godzinach dotarliśmy do samochodu. Wycieczkę można uznać za bardzo udaną :)
Komentarze