Dawniej było tak, że góry były zawsze wtedy, gdy przyszła na nie ochota. Czasem chęć wyruszenia na szlak przychodziła i o 3 nad ranem, tak, by zdążyć na podglądanie świtu z górskiego szczytu.
I gdyby nie zdjęcie dokumentujące jeden z takich kaprysów, a które pozostało na stronie internetowej zaprzyjaźnionego schroniska, trudno i mnie samej byłoby uwierzyć w to, że kiedyś góry były zawsze wtedy, gdy przyszła na nie ochota.
Potem było trochę inaczej, bo góry w moim życiu znalazły się w zupełnie nowym miejscu. Raczkujący w polskiej składni mały berbeć prosił mnie czasem: Mamo, mamo, ponoś mnie górymi nogami!
Stałam na chodniku górskiej turystycznej miejscowości, wykręcałam ze śmiechem synka do góry nogami i w ten sposób odwracaliśmy normalny porządek rzeczy. Mieliśmy góry na wyciągnięcie rąk ale cóż, kiedy nie były one łatwe do zdobycia - przeszkodą był przede wszystkim czas, którego na takie kaprysy już nie było. No więc podjęliśmy najtrudniejszą w życiu decyzję i paradoksalnie wyjechaliśmy z gór po to, by znów góry oglądać i by móc je razem zdobywać.
Pamiętam doskonale pierwszą „górską” wycieczkę z dwuipółletnim wówczas dzieckiem tuż po wyjeździe z Podhala. Zaznajamialiśmy się z terenem i nieświadomi tego w co się pakujemy, w niedzielne popołudnie wybraliśmy się na Równicę, niewysoki szczyt w Paśmie Wiślańskim w Beskidzie Śląskim. Wyszliśmy z auta nie mogąc uwierzyć w otaczające nas ludzkie tłumy, przez które trudno było zobaczyć wejście na szlak, ale nie zniechęceni przeszliśmy dosłownie 300 metrów od asfaltu a synek rozłożył się na ogrzanej słońcem trawie i zarządził piknik. W mgnieniu oka spałaszował wszystko to, co z czeluści swojego plecaczka wysupłał, potem co znalazł w kolejnym plecaku i w zasadzie to mógłby już być dla niego koniec wycieczki w góry. Mama pokazała przecież góry, tata z pomocą przewodnika ponazywał widoczne na horyzoncie szczyty, prowiant do cna zjedzony.
Ale na szczęście zezwolił nam jeszcze na dalszą wędrówkę. Dziarsko wspiął się na niedaleki szczyt, podskakując na kamykach i przyglądając się wysokim drzewom, dywanom szeleszczących liści, pokrytym jasnozielonym mchem pniom drzew i trocinom z uciętych całkiem niedawno drzew. Bawił się na pniu świeżo ściętym, bo jasnym i wciąż pachnącym, udawał że to jego dom, zorganizował kuchnię i z trocin udających ryż ugotował nam obiad. Przeszliśmy potem kawałek szlakiem w kierunku Brennej, ale znęceni nieokreślonym zapachem, który niósł wiatr zza ściany drzew, zeszliśmy ze szlaku wprost na cichą i samotną łąkę, gdzie pomiędzy kępami suchej i miękkiej trawy wiły się szabrowane z owoców puste krzaki jagód. Położyliśmy się na łagodnie pochylonym zboczu z buziami do słońca, które raz po raz przedzierało się przez niezbyt gęsty wierzchołek wysokiego drzewa, a wiercipiętek turlał się radośnie, pozwalając łodygom delikatnej trawy muskać się po uśmiechniętej w dziecięcej radości buzi.
Przydługi opis wycieczki na szczyt, który wprawny piechur zdobywa w 10 minut, rozpoczynając spacer od parkingu, który znajduje się niemal na samym wierzchołku góry? My spędziliśmy tam kilka godzin, bo po pierwsze była to wycieczka małego chłopca, który miał małe nóżki i robił małe kroczki. Po drugie, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że to nieciekawe miejsce i które, z uwagi na wiecznie panujący tam gwar, należy jak najszybciej opuścić, i z takiej wycieczki da się zrobić niezapomnianą wyprawę. I właśnie takimi wycieczkami na krótkie szlaki i niewysokie szczyty, zaprzyjaźniliśmy synka z górami. Dostał w swoje małe ręce niemal pełnię decyzyjności i odpowiedzialności – nadawał zupełnie nam niepasujące tempo marszu, sam wybierał miejsca na niezliczone i nam niepotrzebne postoje, czytał po swojemu mapę i wskazywał kierunek wędrówki.
W zasadzie my-dorośli byliśmy towarzyszami jego wędrówek. Ale dzięki temu, że chadzał po górach „swoimi ścieżkami” udało nam się wzbudzić w nim miłość do szlaku, drewnianych ław w schronisku, piętrowych łóżek w wieloosobowych pokojach, herbaty z termosu, prostej strawy i pieczątek w książeczce PTTK, dokumentujących zwycięskie dotarcie do celu.
I dziś, gdy minęło już kilka lat od tamtej pierwszej pamiętnej wycieczki, zdobywamy już znacznie trudniejsze szczyty i mamy ambitne, i - co ważniejsze - wspólne górskie marzenia.
Ale o tym co było potem jeszcze napiszemy :)
Komentarze