Patrząc na mapę Irlandii w atlasie rzuca się nam w oczy kolor zielony, oznaczający niziny – nazwa Zielona Wyspa zobowiązuje. Dopiero dokładniejsze przyjrzenie się mapie powoduje, że zauważamy wyraźną żółtą plamkę w południowo-zachodnim zakątku wyspy. Tam właśnie znajdują się niewielkie góry z najwyższym szczytem Irlandii. Głównym celem mojej wyprawy z kolegą Wojtkiem do Irlandii było zdobycie najwyższego szczytu tego kraju Carrantuohill (1041 m nad poziomem morza). To trudna nazwa, będę się więc posługiwał synonimem – Góra. Czekaliśmy na dobrą prognozę pogody, dlatego kupione dość późno bilety na tanie linie lotnicze (niecałe dwa tygodnie przed wylotem) kosztowały aż 450 zł od osoby (w obie strony, tylko z bagażem podręcznym). Ale za to pogodę mieliśmy wyśmienitą, mimo że Irlandia słynie z niepogody.

W sobotę 11 października 2014 roku spotkaliśmy się parę minut przed siódmą rano na wrocławskim lotnisku i odlecieliśmy godzinę później do Shannon w zachodniej Irlandii. Lot trwa 2 godziny i 40 minut. Kiedy wyszliśmy przed lotnisko stał tam autobus do Cork, mniej więcej w planowanym przez nas kierunku. Kupiłem u kierowcy dwa bilety do Killarney. Na szczęście miejscowy Polak powiedział nam, że autobus na pewno nie jedzie do Killarney i musimy się przesiąść w Limerick. Skąd mieliśmy to wiedzieć? W cywilizowanych krajach w autobusie sprzedają bilety tylko na kurs danym autobusem. W jakieś trzy godziny od lądowania czyli koło południa (miejscowego czasu) dotarliśmy do Killarney, „irlandzkiego Zakopanego”, położonego w odległości 127km od lotniska. Dojeżdżając do celu, przy ładnej pogodzie, na horyzoncie pokazało się nam wysokie na prawie 1000 metrów pasmo górskie. Nosi ono też trudną nazwę – Macgillycuddy's Reeks, od nazwy klanu dawnych właścicieli. Domyślałem się, który to najwyższy szczyt – to ten stromo wznoszący się nad niską przełęczą.

W informacji turystycznej wszystkiego dowiedzieliśmy się od pani mówiącej klasyczną angielszczyzną, co nie jest częste w Irlandii. Dzięki jej pośrednictwu dostaliśmy pokój dwuosobowy w hostelu Neptun w centrum miasta, na dwie noce. Tuż obok miasta leży Park Narodowy Killarney, Rezerwat Biosfery UNESCO. Po południu zrobiłem mały spacer po obrzeżach parku z widokiem na góry i odwiedziłem katedrę z XIX wieku. Prognoza pogody na niedzielę pomyślna, ruszamy w góry!

Wstaliśmy o siódmej rano, było jeszcze ciemno. Pół godziny później podano hostelowe śniadanie tzw. kontynentalne, czyli bułki i dżem oraz płatki z mlekiem (nie jadam). Na szczęście mieliśmy własne zapasy z domu. Przed ósmą byliśmy gotowi do wyjścia. Było już całkiem jasno, niebo bez jednej chmurki. Główny problem – jak dotrzeć do początku drogi na szczyt bez samochodu – rozwiązała za nas informacja turystyczna, polecając jazdę taksówką.

— Może poproszę recepcję, żeby zadzwoniła po taksówkę, jak zalecała pani z informacji — spytałem Wojtka.

— Nie ma potrzeby, chodźmy na postój taksówek — odpowiedział.

I to był błąd. Musieliśmy wziąć taksówkarza, który najdłużej stał na postoju, taki tam zwyczaj. A ten postanowił jechać na licznik, a nie za ustaloną kwotę. Dzień wcześniej informacja podpowiedziała nam, że wystarczy 20 euro, a na licznik wyszło 30. Do Cronins Yard, gdzie kończy się droga, jest daleko – chyba jakieś 20 kilometrów. Jechaliśmy prawie pół godziny. Ostatnie kilkaset metrów to wąska na jeden samochód i kręta droga, ograniczona kamiennymi murkami, wznosząca się nieco pod górę. Taksówkarz pędził nią 40 km na godzinę (a może 40 mil na godzinę?), aż mi cierpła skóra. Ale nikt z naprzeciwka nie jechał. Przez drogę przeleciał przed nami królik. Na zakończenie taksiarz dał nam wizytówkę, żeby po niego zadzwonić, jak będziemy wracać. Niedoczekanie!

Początek trasy przez dolinę rzeki Gaddagh

Na niewielkim placyku przed farmą Cronin's Yard wysiadamy o 8.30. Leży on na wysokości około 150 metrów nad poziomem morza, co wynika z mapy ściągniętej z internetu (nie wierzcie wskazaniom GPS-a!). Przed nami około 6-kilometrowy dystans i prawie 900 metrów różnicy wzniesień (dołożyliśmy sobie jeszcze 100). Ruszamy w pewnej odległości za trzema osobami z wielkimi plecakami. Wyraźna, nieznakowana droga, prowadzi prosto na południe, w głąb doliny, w kierunku przełęczy pod dobrze widoczną Górę. Irlandczycy nie słyszeli dotąd o znakowaniu szlaków. Cała dolina leży jeszcze w głębokim cieniu, tylko szczyt Góry jest w słońcu. Początkowo droga idzie wśród ogrodzonych pól, obramionych przez niewielkie drzewa. Mijamy jakiś kemping, na którym stoją ze dwa namioty i dwa domki – widać już jakiś ruch. Jest bardzo zimno, jesteśmy ubrani we wszystko, co mamy, więc kempingowcy mieli trudną noc (przecież to już październik). Wkrótce wychodzimy na łąki, pokryte gęsto głazami, mijamy ostatnie drzewa. Jesteśmy zaledwie na wysokości 200 metrów nad poziomem morza, a przed nami tylko łyse góry, pokryte miejscami trawą. Wysypana drobnymi kamykami droga prowadzi wzdłuż potoku Gaddagh, który dał nazwę dolinie. Nad potokiem zbudowano ostatnio dwa eleganckie mostki. Jeden z nich poświęcony jest pamięci alpinistki, która zginęła niedaleko stąd w czasie zimowej wspinaczki (dalej znajduje się tablica ku czci innego alpinisty). Patrząc do tyłu widzimy zielone łąki, a daleko w dole morze mgieł. Na stokach pasą się niepilnowane przez nikogo owce.

Teren wznosi się bardzo powoli. Utrzymujemy dystans do idącej przed nami trójki. Na starcie zauważyliśmy, że są ze trzy razy od nas młodsi. Pierwszą osobą która nas wyprzedziła był miejscowy Polak. W Irlandii mieszka i pracuje dużo Polaków. Poszedł on znakowanym szlakiem w prawo, wiodącym do wysoko zawieszonej doliny między Górą a drugim co do wysokości szczytem Irlandii – Beenkeragh (1010 m). Nawet idziemy za nim kilka metrów, nim orientujemy się, że wyraźna droga przechodzi znowu na prawy (orograficznie) brzeg potoku, tym razem bez mostka, ale z ułożonym z kamieni przejściem. Wracamy więc na właściwą drogę. Wiedzie ona dalej niewielkim grzbietem między dwoma jeziorami, których nazwy są bez znaczenia.

Widok na Carrauntoohill i Beenkeragh

Teraz dobrze widać oba najwyższe szczyty kraju, a nawet Beenkeragh wydaje mi się wyższy, ale to złudzenie – jest po prostu bliżej. Nasza Góra wygląda z naszej perspektywy bardzo efektownie – wznosi się pionowymi zerwami nad doliną i stromo nad przełęczą, na którą zmierzamy, ale wiemy z internetu, ze wejście jest łatwe. Wyżej zaczyna się błoto i lawirujemy wśród kałuż i wielkich kamieni. Kiedy docieramy do kulminacji drogi, otwiera się przed nami całościowy widok na stromy żleb wiodący na przełęcz. To najtrudniejszy odcinek klasycznej drogi wejścia – Devils' Ladder (Diabelska Drabina). Trójka przed nami zaczęła już podejście. Pani w informacji turystycznej była wczoraj trochę przerażona naszymi planami wejścia tą drogą i poleciła nam obejście tego odcinka grzbietem po lewej stronie. Mamy wprawdzie schematyczną mapkę, wydrukowaną z internetu, ale obejście to nie jest na niej zaznaczone. Z dołu widzieliśmy jakąś ścieżkę w tej okolicy, ale nie widać jej początku. Proponuję więc Wojtkowi:

— Jest doskonała pogoda i sucho, może byśmy poszli na wprost przez żleb, za tymi przed nami.

— Jakoś wolę iść za sugestiami pani z informacji.

— Ale ona zdaje się tu nigdy nie była. Oprócz tego gdzie masz ścieżkę?

— Poczekaj, zaraz znajdę.

Zaczynamy podejście, ścieżka niewyraźna

I istotnie, idąc za śladami ludzi, odbitymi w błocie, zaczyna podchodzić (właściwie bez ścieżki) w lewo, mocno do tyłu, takim niewielkim obniżeniem. No to idę za nim. Droga prowadzi trawą, mijamy blisko owce, oznaczone różnymi kolorami przez właścicieli. Trawiaste zbocze nie jest strome, można by nawet iść na wprost. Po pewnym czasie pojawia się wyraźna ścieżka i rozpoczyna zakosami wznosić się stromo na grzbiet. Idziemy nadal w cieniu, tylko sam wierzchołek grzbietu Cnoc na Toinne (Hill of the Wave), na który zmierzamy, jest oświetlony słońcem. Po chwili Wojtek zarządza pierwszy odpoczynek tego dnia, po prawie dwóch godzinach marszu. Naprzeciw nas wyrasta Góra, a nad nią jeszcze widać księżyc w pełni. Po odpoczynku robimy jeszcze dwa-trzy zakosy i długi trawers doprowadza nas na szczyt Cnoc na Toinne (745m n. p. m.), skąd musimy obniżyć się o ponad 100 metrów na przełęcz. Stoimy w pełnym słońcu, ale na szczęście schodzimy tyłem do niego (jestem bardzo wrażliwy na słońce w górach). Zejście po trawiastym grzbiecie wydaje się łatwe. Ale zaczyna się błoto – co kilka metrów darń jest wydarta do samej ziemi. Leżą w tym błocie na szczęście kamienie, przez kogoś ułożone. W pewnym momencie daję w dół krok na kamień, mocno ubłocony, i za chwilę lecę do przodu na ręce, bo but ześliznął mi się z kamienia, a półtoralitrowa butelka wody w plecaku uderza mnie w tył głowy. Po diabła kupowałem takie drogie buty bezpoślizgowe?! Mam lekko zadrapaną rękę, a nogi ochroniły grube dżinsy, które mam na sobie. No ale dorobiłem się wielkiej plamy błotnej na kolanie.

— Zdobycie szczytu bez upadku się nie liczy — zawiadamiam Wojtka — Ostatnio na prawie każdej większej wycieczce leżałem. A w Rumunii to nawet siedem razy (ale tam cały czas lało).

— Tobie by się nie liczyło. Mnie się liczy.

Widok z przełęczy na przeciwną stronę

Na przełęcz docieramy około godziny 11.30, a więc po czterech godzinach. Tempo mamy słabe, ale pogoda nadal wspaniała – nie ma po co się spieszyć. Tu robimy dłuższy postój na jedzenie i picie. Po co wziąłem tyle picia, wcale mi się nie chciało pić, bo było zimno. Zaglądam do żlebu od góry. Z dołu podchodzą osobno dwaj ludzie. Z jednym z nich wymieniamy uwagi. Poza Polakiem to dopiero pierwsi napotkani turyści. Z przełęczy wyraźnie widać łatwą drogę na szczyt, niewielkie zakosy przez zasypany kamieniami grzbiet. Jesteśmy 350 metrów poniżej szczytu. Widok na okolicę wspaniały, dolina Gaddagh już prawie cała w słońcu.

Widok drogi na Carrauntoohill

Teraz mozolnie pod górę, ciężko dysząc. Nagle i niespodziewanie wyłania się wielki krzyż na szczycie. To już! Góra zdobyta! Ponieważ Irlandia to katolicki kraj na szczycie Góry wznosi się 5-metrowy stalowy krzyż. Na szczyt (1039 m, w innych źródłach 1040-1041 m) docieram około 12:20, po prawie 4,5 godzinach marszu. Rozpoczynam sesję fotograficzną na wszystkie strony. W oddali, na północnym wschodzie widać Killarney za wielkim jeziorem. Na północy górzysty półwysep Dingle (najdalej na zachód wysunięta część Irlandii), wrzyna się w ocean. Na zachód góry poprzetykane jeziorami. Obok wyraźnie niższy Beenkeragh. Widać dokładnie całą naszą dzisiejszą drogę. Po chwili na szczyt wchodzi Wojtek i robi mi kolejne zdjęcia.

Na najwyższym punkcie

Obok krzyża stoi zbudowane z kamieni schronienie od wiatru. Wychodzę na niego, jako najwyższy punkt Góry. Na szczycie jest coraz więcej ludzi, następni idą z dołu. Rozmawiamy chwilę z miejscowym Polakiem, który wszedł trudną drogą przez Beenkeragh. Jest niedziela, piękna pogoda – stąd na szczycie znajduje się kilkanaście osób. Na Babiej Górze byłoby kilkaset.

Widok ze szczytu w stronę oceanu

Po pół godzinie rozpoczynamy zejście tą samą drogą. Nad naszymi głowami lata dwóch ludzi na paralotniach. Spotykamy kolejnych Polaków – jeśli idzie facet z dziewczyną to Polacy. Irlandczycy idą zwykle w męskim towarzystwie, albo w większej grupie. Na przełęczy jeszcze chwilę zastanawiam się nad zejściem żlebem, ale w dół to dużo trudniejsze – nie ma sensu. Spokojnie wracamy tą samą drogą. Nawet bez bólu podchodzimy na szczyt Cnoc na Toinne, a stamtąd w dół zakosami.

Na zejściu do doliny Gaddagh

Początek zejścia z grzbietu dobrze oznakowany kopcem kamieni. Jeszcze spotykamy ludzi idących do góry. Przez dolinę idziemy bardzo powoli, co chwilę odpoczywając, bo Wojtka rozbolały plecy. Szybki marsz utrudniają kamienie, które jakoś tak nam nie przeszkadzały w drodze do góry. Naczytałem się w internecie o trudnościach (ktoś atakował szczyt aż trzy razy), a nam poszło tak łatwo. Kluczem do sukcesu była dobra pogoda. Podobno latem w tym roku było wyjątkowo pięknie i sucho. Ktoś z naszej rodziny dwa lata pracował w Dublinie i w każdy weekend czekał na pogodę, żeby wybrać się w góry. I nie doczekał się. Pocieszyliśmy go, że nic straconego – z Dublina jest ponad 300 km (bez autostrady), więc jechałby minimum 5 godzin, to szybciej i taniej doleci samolotem z Polski.

W dolinie Gaddagh

Do Cronins Yard docieramy z powrotem około 17, a więc 9 godzin po przyjeździe. Przy farmie można pogłaskać osła. Wojtek idzie na kawę do kawiarni, umieszczonej w oficynie farmy. Po chwili zaczynamy łapanie okazji – dwa auta zatrzymują się po wyjeździe z parkingu, ale mogą zabrać tylko jedną osobę, więc dziękujemy. Po chwili zastój – wszyscy odjechali, ale na parkingu stoi jeszcze 12 aut. Nagle widzę, że z góry idzie para młodych ludzi – to podchodzę do nich, kiedy są już przy aucie. Wtedy nie mogą odmówić. Zgadzają się zabrać nas do Killarney. Facet jedzie powoli i ostrożnie, nie tak jak taksówkarz. Może najlepiej byłoby pożyczyć auto, ale jednak boję się ruchu lewostronnego, jaki obowiązuje w Irlandii. W Killarney utykamy w korku weekeendowym to znaczy samochód utyka, bo my wtedy wysiadamy – mamy już blisko do hostelu. Po drodze wstępujemy do sklepu monopolowego z polską obsługą.

— Sukces trzeba uczcić — powiedział Wojtek.

Kupiłem skromnie piwo butelkowe. Widząc, że Wojtek kupuje dużą butelkę szkockiej whisky, wyraziłem wątpliwość:

— Wypijemy ją całą? Bo przecież nie można jej zabrać do samolotu.

— Damy radę — usłyszałem w odpowiedzi.

Po toaście Wojtek wyszedł z pokoju na podwórko, żeby zadzwonić do dzieci. Kiedy wrócił, powiedział:

— Coś ci powiem, ale usiądź. - Usiadłem.

— Wczoraj Polska wygrała z Niemcami 2:0! (w eliminacjach piłkarskich Mistrzostw Europy)

— To chyba niemożliwe! Jeszcze nigdy dotąd z Niemcami nie wygraliśmy! Ja obstawiałem wynik 1:6!

— Kiedyś musiał być ten pierwszy raz.

Znowu wznieśliśmy toasty. I daliśmy radę. W jeden wieczór (choć bardzo się oszczędzałem).

Następnego dnia, w poniedziałek, udaliśmy się na dworzec autobusowy, skąd odjechaliśmy na północ, na słynne Klify Moher, przez Limerick i obok lotniska Shannon. Ale to już inna historia. Dwa dni później odlecieliśmy z Shannon o 16.30 do mojego miasta – Krakowa. W dniu odlotu pogoda była już typowo irlandzka – całkowite zachmurzenie, silny wiatr, mżawka. W Irlandii nie ma więcej gór, więc jakby nie ma już nic ciekawego. Na Górę wystarczyłby nam więc weekend z ogonkiem (czyli z poniedziałkiem). Dodatkowe dwa dni były tak na wszelki wypadek, a klify są bardzo piękne. Był to tak mój jak i Wojtka pierwszy pobyt w Irlandii. A może nie ostatni?

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...