Rok po fantastycznym i cudownym "Diabelskim wschodzie Słońca w bieli" czyli spełnieniu marzeń na najcudowniejszej w moim życiu wycieczce górskiej (http://goryiludzie.pl/2015/12/diabelski-wschod-slonca-w-bieli), Diablak "wezwał" nas tym razem do dwukrotnej próby podejścia ku jej skalnym pięknościom szczytowym.
Za pierwszym razem szczytu nie zdobyliśmy (iście "diabelska pogoda i kontuzja jednego z uczestników nas zawróciły z drogi ku niemu), ale za drugim razem znów zawitaliśmy na gościnną miejscówkę na szczycie Babiej Góry "Pod Murkiem".
Jak było - zapraszam do lektury i oglądania!
Sobotni poranek (29 marca) przywitał ciepełkiem i słoneczkiem za oknem, co juz napawało sporym optymizmem, że zamówiona pogoda będzie dokładnie taka jak trza. Jednak pojawiły się "lekkie" niedogodności z innej strony... 38,2 i samopoczucie jak po ostrym lądowaniu awaryjnym jak imć Boeing bez podwozia w stolycy onegdaj... I nawet ta straszna i okropna (choć większość zapewne uzna, że... mądra) myśl, żeby odpuścić i odchorować swoje... szybko jednak przegnana przez typowe myślenie większości Polaków - co, ja nie dam rady!? (raz już przez takie głupie myślenie napytałem sobie biedy, ale.. było minęło i przeszło co najważniejsze (Raffee naprawdę przeszło samo!) ;-)).
A więc wmuszone niczym ludzie w 139 jadący do centrum o poranku śniadanie i w drogę! Sama trasa przebiegała spokojnie, Słonko schowało się za chmurki co tym bardziej napawało optymizmem co do pogody. Bobrov czyli już Słowacja i pierwszy widok Królowej Beskidów i... od razu ożyłem, co zostało unaocznione przez współpasażerów ;-) Żeby nie było za różowo w Oravskiej Polhorze... pobłądziłem, ale koniec końców znaleźliśmy odbicie do "Slanej Vody" i można było wybebeszyć się z auta.
Jako, że czasu mieliśmy spooooro, praktycznie i faktycznie cały dzień - uraczyliśmy swoją obecnością schronisko w którym szok wywołują... ceny!!! Tak, ceny, gdyż piwo za 5 zł czy prażony syr za 13 zeta (zestaw rodem niemal ze.. Spontiusza) - u nas w schroniskach (czy też "schroniskach") takich cen nie uświadczysz.
No ale hitem była Kofola - sam próbowałem tego specyfiku pierwszy raz w życiu i z pewną taką nieśmiałością do niej podszedłem, ale fakt, specyficzny smak nie imiejący się do niczego innego i zapadający w pamięci oraz kubkach smakowych - już zrozumiałem czemu niektórzy są od niej uzależnieni. Kolejną osobliwością schroniska są... tak, dobrze zgadujecie - zwierzaki! U nas przeważnie są to koty bądź kociska lub spasione zwierzaki kotami kiedyś będące. W Slanej Vodzie owszem jest jeden nawet dość ładny i nawet niezbyt spasiony kot, ale jest on zdecydowanie na trzecim planie. Na drugim planie są dwa przeurocze jamniki ;-)
Zatem skoro jest kot i są psy to myślicie sobie - co może być innego na pierwszym miejscu (chyba, że Meteor w widmie gorączki jeszcze bredzi :-D). Zaspokajając Waszą ciekawość powiem, że są to uroczo merdające i uśmiechające się w czasie kiedy nie podskubją trawki... Kabaniosiki... to jest Knurki... znaczy się małe cudne warchlaczki ;-) Małe dziki merdające ogonkami na Twój widok - super uczucie (od razu mi przeszło prze myśl, że będę z nich...hmmm.. wesołe szynki kiedyś :roll: , ale ja nic nie mówiłem).
Kofola, zwierzaki, ale czas ruszyć na Diablak przez Cyl! Trasa wedle oznaczeń do Cyla 3h.
Po pierwszych kilku km asfaltem kolejne już tego dnia kryzysowe myśli czy dać jednak za wygraną czy nie... ale wtedy złota myśl nasze Złotej Justysi mi pomogła - albo padnę/je*nę (nie potrzebne skreślić) albo dojdę! No i wsparcie współtowarzyszy wycieczki tez było ogromne, tak, że jakoś z mozołem i tempem ślimaka bojowego z haubicą zamontowaną na muszli szedłem... człapałem, ale posuwałem się generalnie do przodu czy lepiej rzec - przed siebie.
Na Cyl dotarliśmy po 5h co mówi samo za siebie. Śniegu nie było prawie wcale, dopiero w górnej warstwie lasu dało się iść po tym białym czymś co z zimy zostało jeszcze (a wszak tą wycieczką żegnaliśmy zimę).
Nie wspomnę o odpoczynkach co kwadrans, (a raczej o czekaniu na ślamazarnie wlokącego się mnie), ale nikt nas nie gonił, dzień mieliśmy cały dla siebie. A myśl która mi wtedy przeszła jest zaiste prawdziwa - z odpowiednimi ludźmi czyli z taką świetną ekipą nie ważne jak idziesz - zawsze dojdziesz i nikt nie będzie miał jakichś chorych pretensji, bo idziemy razem - z taką ekipą można iść zawsze i wszędzie ;-)
Po drodze Darek żeby nie było mu za lekko... nazbierał "trochę" drewna na ognisko. To trochę musicie zobaczyć na zdjęciach.
Na Cylu chwila zastanowienia czy tu czekamy na zachód Słońca czy gonimy je na podejściu z Brony na Diablak.
Wygrała opcja, że gonimy (w moim stanie nie było szans dogonić na szczycie Babiej, co w normalnych warunkach było jak najbardziej możliwe).
Zachód Słońca był bardzo ładny, (choć nie tak spektakularny jak miesiąc wcześniej podczas pierwszej próby zdobycia Diablaka zimą tego roku). Podejście na szczyt z Cyla zajęło nam jakieś 2h, więc można by rzec, że już szło mi się ciut lepiej, choć wcale nie szybciej ;-)
Na szczycie innych wariatów chcących spać pod murkiem nie zastaliśmy, więc mogliśmy sobie wybrać najlepsze miejscówki, co skrzętnie i niezwłocznie uczyniliśmy. Była opcja rezerwowa zejścia do "naszej" wiaty, ale w moim stanie graniczyło to niemal z pewnością, że nie dowlokę się na wschód Słońca rano... więc mając to na uwadze dziarsko (kto mógł rzecz jasna, bo moje tempo było niczym żółwia uciekającego z talerza...) rozłożyliśmy się pod murkiem. Rozłożywszy się w psiworach pod rozgwieżdżonym niebem przez które latały jakieś meteory (ale nie wiem czy to był akurat jakiś rój czy "wolne strzelce", kontemplowaliśmy przecudne okoliczności przyrody, pogody i wszystkiego dookoła ;) Z ciepłym posiłkiem postanowiliśmy poczekać na Piotrka i Agatę, ale... sytuacja była taka, że Darek coś mówi do mnie a ja... śpię już jak zabity. Można by rzec - sorry, taki..ego mamy padniętego Meteora!
Potem doszły jeszcze jakieś dwie pary, więc jednak nie nocowaliśmy sami, aczkolwiek Ci co położyli się po stronie północnej, mieli w nocy już lekki wiaterek ;-)
A na wschód Słońca zeszło się już kilkudziesięciu luda, tłoczno niemal jak na Krupówkach...
Ale wschód Słońca i kolorki przed nim - cud, miód, orzeszki! Zresztą zdjęcia powiedzą wszystko, co się będę (sic!) rozpisywał.
Jakieś pół godzinki po wschodzie z pyszczkami wystawionymi na dobroczynne działanie ciepełka pochodzącego od gwiazdy która już nam towarzyszyła do końca dnia, można było się zdrzemnąć ponownie. O tym jak cudnie się tak drzemie pod murkiem bez grama wiatru i ze Słonkiem walącym prosto w pysk pisać chyba nie trzeba, już na samą myśl się cieplej robi na serduchu ;-)
Koło 10-ej jednak zaczęło nas budzić... gorąco które zaczynało być cuś ala sauna (tu Piotr jako fachowiec od sauningu musiałby to fachowo nazwać ;-)). Wylazłszy ze śpiworów już na nim w krótkim rękawku można było drzemać dalej. Tutaj bardzo przydatny okazał się krem do opalania który wziął niezawodny Darek. A jako, że go nie za bardzo wszyscy chcieli słuchać a Słonko robiło cały czas swoje, to schodząc na dół mianowaliśmy się "Bandą buraków z Diablaka" i nie było w tym krzty przesadyzmu. A potem południowa kulminacja czyli robienie wszyyyystkim dookoła na szczycie smaka (heh, mało powiedziane :P ), wybałuszonych oczu i innych atrybutów totalnego rozdziawienia paszczy - czyli jajecznica zrobiona przez Darka - palce lizać to mało powiedziane - aż dziw, że lisek do nas nie przylazł, on wszak na takie rarytasy jest jak pies na baby ;)
Potem jeszcze chwila leżenia i można było zacząć schodzić na dół żółtym słowackim szlakiem.
Jako, że schodzenie w dół mi szło teoretycznie lepiej niż w górę czy po płaskim, a i czułem się już ciut lepiej, to nie przegięliśmy z czasem tak jak dzień wcześniej, ale przecież czasu mieliśmy multum a i ludzie odpowiednie, więc - idziemy tak jak chcemy, delektując się iście wiosenną pogodą i przyrodą również wiosenną ;)
Schodząc natrafiliśmy na... bonus o którym nawet nie pomyślałem przez chwilę (rok temu było to widmo Brockenu ;-)) - piękne i spore połacie krokusów przy szlaku!!
Na koniec wycieczki jeszcze zimne słowackie piwko (Ci co mogli ;-) ) i prażony syr uczyniły coś niemal nierealnego - stały punkt programu przy powrocie do Krakowa z gór czyli Spontiusz wypadł z planu!
Reasumując - cudowna wycieczka ze świetną ekipą, pogoda jak marzenie i tylko mi jakoś tak troszkę żal, że nie porobiłem nocnych zdjęć, no ale naprawdę nie byłem rzeczywiście w stanie... choć ma to też swoje plusy - muszę iść next raz na Babią żeby była taka widoczność i było bezwietrznie na noc pod murkiem ;)
Z górskim pozdrowieniem!
Meteor.
Więcej zdjęć z tej wyprawy:
https://plus.google.com/photos/113243261540883264277/albums/5997359086123924273
Komentarze