Poranek był bardzo obiecujący. Na niebie co prawda było sporo chmur, ale między nimi przebijało się słońce. Byliśmy już mocno podekscytowani i roznosiła nas energia aby wsiąść w końcu na rowery i ruszyć. Rano zebraliśmy się dość sprawnie, spakowaliśmy, dosiedliśmy naszych dwukołowych rumaków i tak rozpoczęliśmy naszą przygodę ku nieznanemu.
Jeszcze tylko zakupy: woda i chleb w Mestii i dość przyzwoitą, betonową drogą ruszyliśmy w głąb Swenetii. Oczywiście od razu pod dość stroma górkę, która była jak by prorocza co do dalszej naszej podróży. Przy wyjeździe z Mestii przywitaliśmy się z miejscową policją, która bacznie pilnuje w tym rejonie porządku, ale jednocześnie jest bardzo miła i pomocna dla turystów. Szosa prowadziła głęboką i szeroką doliną, na zboczach której co jakiś czas z wysokich traw wystawały szare domki, z ciemnymi wysokimi wieżami. W końcu droga ostro skręciła w prawo i zaczęła wić się serpentynami ostro w górę. Był to dla nas pierwszy sprawdzian ostrego podjazdu.
Nasz trud i wysiłek zostały wynagrodzone ładnym widokiem z Przełęczy Ughviri (1923 m n.p.m.).
Po kolei wdrapywaliśmy się na przełęcz. Dookoła wysokie, ale niezbyt strome zbocza porośnięte ciemnozielonym lasem. Niestety widok trochę psuły słupy wysokiego napięcia. Akurat jak odpoczywaliśmy podjechała grupka motocyklistów. Skąd? oczywiście z Polski. Tu niestety kończy się betonowa droga i zaczyna gruntowa, rozjechana droga, wysypana mniejszymi i większymi kamieniami. Te kamienie będą nam jeszcze utrudniać jazdę wiele razy.
Ponownie krętą drogą tym razem w dół ruszyliśmy na podbój maleńkich wiosek schowanych w dolinkach. A widoki były wspaniałe. Sielskie domki porozrzucane po okolicznych zboczach, na tle wysokich szczytów. Biegające po drodze kurki i świnki. Gdzieniegdzie zza sztachet płotu wystające i przypatrujące się nam małe dziecięce główki. Niestety droga cały czas dawała nam się we znaki. Niby z górki, ale nasza prędkość nie przekraczała 5-10 km/h. Cały czas trzeba było uważać na kamienie szczególnie te ostre. Niestety na jednym ze zjazdów pierwsza guma na trasie. Szybka zmiana i dalej w drogę. Gdy tak staliśmy i naprawialiśmy koło, każdy samochód który koło nas przejeżdżał z miejscowymi, zatrzymywał się i pytał czy mogą w czymś pomóc. Na szczęście sami szybko byliśmy w stanie ogarnąć problem. Minęliśmy kilka wiosek, wyglądających na mało odwiedzane przez ludzi z zewnątrz, a na pewno jeszcze rzadziej na rowerach.
Nad nami lekko świeciło słońce, miło grzejąc nas w plecy. Mimo to co jakiś czas kropiło. Na szczęście na tyle słabo abyśmy nie musieli się zatrzymywać. Był jednak jeden wyjątek. Byliśmy na polanie gdy nagle deszcz zaczął mocno padać. W oddali zobaczyliśmy stojący samotnie pusty samochód. Stary radziecki Ułaz. Krzysiek z Szymonem szybko go dopadli i weszli do środka chowając się przed ulewą. Niestety dla reszty nie starczyło miejsca. Na szczęście za chwilę wszyscy staliśmy pod plandeką, którą wieźliśmy między innymi w tym celu. Staliśmy tak i obserwowaliśmy jak krople deszczu spływają z naszej plandeki wprost do kałuży pod naszymi nogami. Deszcz nie trwał długo i wkrótce mogliśmy jechać dalej, gdy nagle i całkowicie niespodziewanie z pobliskich krzaków wyskoczyło trzech tubylców. Domyśleliśmy się, że to właściciele samochodu, którego użyliśmy jako schronienie. Awantura wisiała w powietrzu.
Szli szybkim krokiem w nasza stronę. Rozejrzeli się po naszej grupie i spytali całkiem spokojnie i stanowczo:
– otkuda wy priechali?
– z Polski, z Polszu – ktoś szybko odpowiedział,
i wtedy padło po raz pierwszy to magiczne zdanie
– Czaczu chcą?
W pierwszej chwili byliśmy trochę oszołomieni. Co chyba było widać na naszych twarzach. Gruzini od razu się rozweselili, co i na nas się przeniosło.
Wytłumaczyli nam, że jak się spotyka Gruzin z Polakiem (tak naprawdę z każdym) to trzeba wznieść toast. Zaraz jeden z nich poszedł szybko w krzaki skąd przyniósł bańkę z gruzińskim bimbrem – słynną Czaczę.
Oczywiście nie zabrakło zagryzki w postaci gruzińskiego słonego sera, chleba i pomidorów. Brak szklanek szybko został rozwiązany przez jednego z nich. Obciął dno butelki plastikowej i mieliśmy puchar przechodni. Towarzystwo szybko się rozluźniło. Mimo namów Gruzinów i wzniosłych toastów za Polskę, Gruzje i wszelkie inne okazje, musieliśmy ograniczyć się do kilku łyków bo czekała nas dalsza droga na rowerach. Chociaż Gruzini śmiali się, że tu nam po pijaku nic nie grozi bo policja tu nie zagląda. Dla własnego bezpieczeństwa woleliśmy tego nie sprawdzać. Te proste i podane w jakże pierwotnej formie danie, było dla nas po wysiłku wielkim lokalnym rarytasem. A Czacza – jak to Czacza, mocna. Niestety czas jechać dalej. Na pożegnanie jeszcze kilka fotek z naszymi gospodarzami i pedałujemy dalej. Po deszczu druga stała się grząska. Przestaliśmy już zważać na mniejsze kałuże. I tak rowery i nasze nogi były brudne od błota.
Mała wioska Kala, gdzie rzeka robi zawijas, a na wysokiej prawie pionowej ścianie nad wodą stoi kilka rozpadających się domów, przywitała nas piękną tęczą rozpiętą nad naszą drogą. Jak by na nasze powitanie. Na końcu wioski wysoko na ścianie ponad drogą zobaczyliśmy obrys dużej kaplicy z XI w poświęconej Św. Kwirykowi – lokalnemu patronowi.
Niestety mimo, że wydawała się na wyciągnięcie ręki, nie podjęliśmy się wspinaczki na górę. Kolejny podjazd pod strome zbocze, wijącą się serpentyną. Duże zmęczenie rekompensuje nam widok nas wspinających się drogą niczym małych paciorków nanizanych jak koraliki na sznurze naszyjnika.
Robi się późno, zmęczenie daje nam się we znaki. Zaczynamy coraz częściej myśleć o końcu dzisiejszej trasy. Już po wjechaniu na szczyt serpentyny mieliśmy nadzieję zobaczyć domy Ushguli. Agnieszka, która wjechała jako pierwsza, ku naszej radości zawołała "już widać dachy". Niestety, to były dachy jednego opuszczonego domu. Przed nami szeroka dolina ciągnąca się na wschód. Minęło nas stado krów, kilku jeźdźców na koniach, a wsi jak nie widać, tak nie widać. Słońce zaczęło już nabierać pomarańczowego koloru. Gdy nagle zza pagórka jadący na czele Michał zauważył piękny widok domostw. Za chwilę kolejne zagrody z słynnymi charakterystycznymi wieżami. Szybko rozeszła się wieść o celu podróży. Nagle wszyscy dostali dodatkowej energii i po chwili staliśmy na zakręcie drogi, z otwartymi ustami z wrażenia podziwialiśmy widok.
Przed nami rozcierał się piękny widok na jak to mówią Gruzini najwyżej położoną stale zamieszkałą osadę w Europie – Ushguli (gruz. უშგული, pol. Uszguli). Jednak pamiętajmy, że tak naprawdę to Gruzja nie leży w Europie.
Widok jak z obrazka, na pierwszym planie na oświetlonej słońce łące pasły się stada krów i koni. U wejścia do doliny szaro-brązowe wieże i otaczające domostwa mury z kamieni, wyraźnie wskazywały obronny charakter tych budowli. Dalej ciemne zbocza gór Sweneckich i za nimi ośnieżone, surowe szczyty Kaukazu. Cała wioska jest objęta ochroną światowego dziedzictwa UNESCO. Ze względu na trudny dostęp do tych terenów, zachowało się bardzo dużo wież, które w przeszłości stanowiły magazyny domowe, a w sytuacjach zagrożenia jako schronienie dla rodzin, je zamieszkujących. Te zagrożenia pojawiały się dość często szczególnie na gruncie lokalnym, z powodu rozliczeń między rodzinami.
Tego dnia mimo, że odległość nie była duża dała nam się we znaki wysokość. Łącznie 1325 m w pionie w górę, po trudnej kamienistej drodze. Byliśmy zmęczeni i brudni. Przy stromym podjeździe, zaraz za mostkiem na rzece znaleźliśmy pole namiotowe. Nasze pierwsze rozbijanie obozu poszło dość sprawnie. Dłużej poszło nam z kąpielą, gdyż jedyna łazienka była na zapleczu kuchni i musieliśmy czekać w kolejce jeden za drugim. Wieczorem zostało już nam tylko posiedzieć przy ciepłym gruzińskim jedzonku i piwku z pięknym widokiem na zachodzące słońce za szczyty pobliskich cztero- i pięciotysięczników z najwyższym szczytem Gruzji – Shkhara (5203 m n.p.m.) w tle. U podnóża których cicho zapadł mrok na wiosce wraz ze stojącym na uboczu klasztorem.
Komentarze