Autor: 

Wielkimi krokami zbliżała się pora kanikuły i pierwszego dla mnie od lat urlopu. Niezwykle ochoczo wyszedłem Słońcu naprzeciw. Teraz potrzebny był tylko plan godzien tak sławnego czasu. Pomysł pojawił się obok. Według zasady co dwie głowy, to nie jedna jego autorkami zostały Renutka - moja ładniejsza połówka, która obejmuje świat jednym wielkim pragnieniem podróżowania, oraz sąsiadka - podobnie otwarta na wrodzone Ziemi piękno.

Panie postanowiły, że zabiorą najmłodszą pociechę Jadzi, siedmioletniego Wojtusia, pojadą do Szczawnicy, przemierzą szlaki Beskidu Sądeckiego i Pienin, a następnie wyruszą do Zakopanego. Moja rola miała dotyczyć tego drugiego etapu, zdecydowałem się bowiem dołączyć do zespołu właśnie w stolicy polskich Tatr.

Jakiś czas później znalazłem się w busie znanej lokalnej linii, który wiózł mnie na południe. Uprzedni przejazd z Podkarpacia do Krakowa przebiegł prędko i lekko, teraz podróż się dłużyła nieco, bo taka już jest nasza Zakopianka. Czas wykorzystałem na rozmyślanie, przybyły wspomnienia. Moje pierwsze spotkanie z Tatrami miało miejsce gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych tamtego stulecia. Wziąłem wtedy udział w wycieczce zorganizowanej przez Spółdzielnię Uczniowską czudeckiej podstawówki. To były jeszcze czasy czarno-białego filmu, a żeby go na końcu wyjąć z amatorskiego aparatu i nie naświetlić, potrzeba było ciemności, ukrycia się np. w szafie. Jedna z tamtych fotografii zajęła szczególne miejsce w moim albumie i pamięci. Stoi tu cała wycieczka, a w tle, zdaje się, schronisko nad Morskim Okiem. Ramieniem otacza mnie przewodnik Franciszek Spytek, a towarzyszy mu czworonogi Bućko. Była to słynna wówczas para ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, zostali nawet bohaterami filmu, zrealizowanego przez Telewizję Polską.

Bućko jeden… Bućko jeden… — Wówczas ten głos, przekazywany przez radio, brzmiał trochę nieziemsko. Taki pozostał w pamięci. Zachowałem w niej też, jako szczególnie cenne - postacie pana Franciszka w czerwonej kurtce i jego towarzysza - owczarka.

Usposobiony odrobinę sentymentalnie dotarłem do miejsca przeznaczenia. Miasto Chałubińskiego, Karłowicza i Sabały przywitało mnie ulewą. Jakże przydatne krople wody dla ochłody! Zresztą jestem jednym z tych, którzy po deszczu rosną. Słotna – słodka atmosfera towarzyszyła też spotkaniu z moją trójką, która przybyła wcześniej ze Szczawnicy. Nigdy wcześniej nie umawiałem się na spotkanie u podnóża najwyższych polskich wzniesień, więc chwila była naprawdę podniosła, a swoją drogą rodzinna przecież.

Pomimo, że słońce usiłowało przeniknąć przez skumulowane kłębki niepogody, to jednak spora wilgotność już nas tego popołudnia nie opuściła. Chociaż na przykład widok roztaczający się z Gubałówki był całkiem, całkiem, a pozostająca w zasięgu wzroku grań główna Tatr zdawała się obiecywać wysoce nieprzeciętne cele.

Kłopoty z aklimatyzacją i krótki pierwszy sen, lecz zaraz światło dzienne i poranny gwar dobiegający zza okna - tak dokonała się zmiana czasu, a szczególnego sensu nabrała potrzeba pójścia nad poziomy i popularne powiedzenie, że chcieć znaczy móc. Rusinowa Polana, Gęsia Szyja, Matka Boża Królowa Tatr na Wiktorówkach to jakby niedzielny posiłek, który obudził apetyt, ale też dodał energii i wiary, tej przenoszącej góry i trzymającej deszcz w ryzach, a burze prowadzającej na manowce. Wyobraźnia i zmysły poszły wyżej - szlakiem otoczonym nowym woalem dojrzałych pragnień.

„Prawdziwe cuda dzieją się w ciszy…”

Autor: 
Lato w pełni

Powoli żeśmy się stawali poddanymi Królestwa Polskich Gór, wiernymi, coraz śmielszymi. Podążyliśmy do źródła. Otoczyła nas kraina w barwach nadziei – mchu i paproci, borówkowej dojrzałości, kwitnącego rdestu. Słońce zaglądało do strumyków - mknących, lecących z bardzo wysoka po prawie nagich skałach, rozświetlając je w zamian. Wyglądało to tak, jakby ktoś na ogromnych, podniebnych czołach rozpuścił włosy anielskie, najdłuższe i odnawialne bez przerwy. Lato w Dolinie Roztoki było w pełni, wpadało w źrenice, wypełniało płuca, unosiło nasze piersi i stopy jak wiele lat temu parzyste kopytka Rogasia i pięty dzieci z tamtej, noszącej bliźniaczą nazwę, krainy.

Krok po kroku zbliżaliśmy się do miejsca przeznaczenia. Jeszcze jedno wzniesienie, kolejna porcja wysiłku i naszym oczom ukazała się Wielka Siklawa. Szukałem jakiegoś słowa na przywitanie, ale byłem w siódmym niebie. Oddałem się zatem jego majestatowi i wszechobecnemu mistycznemu nastrojowi. Tutaj najwłaściwsze było milczenie. Zwłaszcza, że miliardy kropli wypływające jakby prosto z nieba, opadały po strzelistej skale, zbierały się w białe zastępy i tworzyły donośny dźwięk chóru - najwspanialszą muzykę na wodzie - do zasłuchania, zakochania, do zatracenia się.

Tego dnia mieliśmy jednak wciąż coś do zrobienia. Musieliśmy sprawdzić skąd wypływa Roztoka. Niechętnie opuściliśmy widownię tego jedynego w swoim rodzaju koncertu. Bokiem, jakby korytarzem, po schodach na piętro wspięliśmy się ponad poziom wodospadu i znaleźliśmy się w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Tu właśnie ma swój początek nasz ulubiony potok. Jakże niezwyczajny widok, spokój… Teraz mieliśmy dowód, że „prawdziwe cuda dzieją się w ciszy…”, że warto czasem zamienić codzienność na zapał poznawania ojczystych spraw. Może to i dobrze, że po południu spadł deszcz, studząc nieco ciała pełne wrażeń. Za to najbliższa przyszłość miała dostarczyć nam kolejnych przeżyć.

Autor: 
272.jpg

Kto choć raz spędził czas na łące, sam lub we dwoje; kto porą słoneczną nasycił zmysły i serce; chwilą odpoczynku, ciepła, dotyku? Tak bardzo bliski jego prawowitym mieszkańcom jest świat! Hale natomiast mają to do siebie, że pozostają w bezpośrednim otoczeniu wierchów, które chronią tę domową sielankę ścianami z granitu. Wielka Polana Małołącka… „Prawdziwe cuda…”.

Grań główna Tatr to największy pewnie zbiór szczytów w tych górach. Należą do najwyższych, a często są niestety niebezpieczne. Nieco z boku przystanął Kościelec, który zajął wyjątkowe miejsce w moich podniebnych rozważaniach; zyskał rangę szczytu spełnień.

Najpierw jednak wagon na linie zawiózł naszą czwórkę na Kasprowy Wierch. Było to okupione wcześniejszą pobudką i koniecznością zajęcia miejsca w kolejce po bilety, ale nic to wobec rosnącej ochoty na następną dawkę doznań.

Wielkie nieba!

Starałem się podejść do sprawy na spokojnie, lecz wszystko się zmieniło, kiedy pokazały się chmury igrające z wierzchołkami. Zaraz przyłączyło się słońce i silny pociąg do wspinaczki stał się faktem. W jednej chwili poczułem głód jakich mało. Pierwszy raz od dnia przyjazdu postanowiłem maszerować w pojedynkę. Nogi niosły same. Poranna mgła powoli ustępowała przestrzeni światłu przedpołudnia. Kiedy zszedłem na halę, słońce operowało już na całego. Przez Zieloną Dolinę Gąsienicową ruszyłem w kierunku Karbu. Tafle stawów polodowcowych odbijały światło. Miałem je za jedynych towarzyszy wędrowania, bo w tym zaczarowanym zakątku nie było nikogo. Zielony Staw – w zielonym kolorze, woda przejrzysta jak w dniu stworzenia, nie odbiegające czystością od tutejszej normy powietrze. Szlak wiódł coraz wyżej, oddalały się zabudowania Kasprowego, coraz mniejsze stawały się jeziorka.

Dotarłem do Karbu, odetchnąłem, posiliłem się i zamieniłem dwa słowa z przygodnymi turystami. Teraz miałem przed sobą najtrudniejszy odcinek wspinaczki – około godziny po półkach, rynnach. Kilka głębszych oddechów i nogi poniosły mnie dalej, wyżej.  Krok za krokiem, każdy równie ważny, każdy wierny. Podobnie z oddechem. Jakże łatwo czasami docenić to, co bezcenne – wolną wolę, zdrowie! Szedłem zakosami, uważnie patrząc pod nogi, rozglądając się jednocześnie za czarnym znakiem szlaku. Tam, gdzie zbliżał się on do wschodniej stromizny dostrzegłem daleko w dole największy ze stawów Hali Gąsienicowej.

— Wielkie nieba — westchnąłem z wrażenia! — wspinająca się obok para uśmiechnęła się wspaniałomyślnie. Zamieniliśmy kilka słów, bo tu każde miało wartość. I znowu byłem sam.

Blisko szczytu wyrosła przede mną pionowa ścianka. Teraz musiałem się podciągnąć. Potrzebny był większy wysiłek rąk i półka skalna jako podnóżek. Odnalazłem ją, chwyciłem mocno i zadanie wykonane. Mocne i trwałe okazały się mineralne więzy. Orogeneza alpejska górą! Jeszcze kilka razy napotkałem podobne trudności; o dziwo mogłem się teraz przekonać, jaką przyjemność daje dotyk granitowego, kamiennego płaszcza. Góry w jednym uścisku dłoni… Ostatnie kroki, jeszcze jedno pewne uchwycenie się skały, a potem cały i szczęśliwy stanąłem na szczycie.

— Wielkie nieba! — powiedziałem wspaniałomyślnie. Siedzący na grani młody mężczyzna uśmiechnął się. Wielkie góry, a doliny tak odległe. I człowiek jak mrówka, która szukała radości z dala od innych. Blisko stąd do Świnicy, do Orlej Perci. Widoczne jak na dłoni. Tutaj dwa lata temu poniósł śmierć profesor Józef Szaniawski. Czytałem jego artykuły. Ostatnie myśli i przekonania zostawił w tym miejscu, nienaruszalne.

Autor: 
383.jpg

Pocieszyłem oczy krajobrazem - jedynym w swoim rodzaju widokiem obu Dolin Gąsienicowych jednocześnie. Później ugasiłem pragnienie i rozpocząłem etap schodzenia ze szczytu Kościelca. Teraz miałem kompana w osobie piechura pochodzącego z Wrześni. Zgraliśmy nasze tempa, rozmawialiśmy i droga ku dolinom przebiegła szybko. Spodziewałem się, że zejście do niezwykłego Czarnego Stawu sprawi jakąś trudność, ale nie było tak źle. Chwilę odpoczęliśmy w schronisku Murowaniec i przez Dolinę Jaworzynki ruszyliśmy do Kuźnic. Tymczasem znajomy podzielił się ze mną swoimi taterniczymi doświadczeniami. Wspomniał też o planach i oczekiwaniach wobec siebie.

— Jeśli nie pokonam kiedyś Orlej Perci, to moje życie będzie niepełne — słowa zabrzmiały jak wyznanie człowieka gór. Przywiodły mi na myśl postać Adama Uznańskiego, związanego z rodzinnym Czudcem – człowieka wielu pasji, zadeklarowanego wędrowca, zdobywcę szczytów, taternika, alpinistę. Swoje zainteresowania pogłębiał przez wiele lat, już po wojnie, jako mieszkaniec Wrocławia i członek tamtejszych kręgów. Może jeszcze we wczesnej młodości ciągnęło go z Pogórza bardziej na południe, może z tą samą wolą wejścia wysoko, jaka i nam przypadła w udziale? A następnie zejścia, by powrócić – jak Bóg da, jeżeli los pozwoli.

Czas przebywania w Tatrach był nam druhem. Sprzyjała również pogoda. Nawet kiedy zagrzmiało to z daleka, a deszcze chadzały obrzeżami. Wieczorami były Krupówki – tłumne, rozświetlone, konsumpcyjne, ale też grające muzykę skrzypiec, a nawet trąbki. Ulica z zakopiańskiej bajki. Jak każda i ta również dobiegła końca i nadszedł czas powrotu do codzienności.

Ktoś powie, że czyszczenie butów, to normalny, szary obowiązek. Niespodziewanie może się jednak okazać, że kurz pokrywający obuwie turysty przypomni wielką przygodę i pozostanie jeszcze obietnicą przyszłych zdarzeń. Bo w życiu trzeba mieć szczęście.

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...