Autor: 
Autor: 
Licencja : 
CC-BY-SA-3.0
Mapa Gruzji
Mapa Gruzji

Gruzja

Góry inne niż nasze Tatry. Tam, gdzie zmierzamy są wyższe, a jednak o zboczach porośniętych trawami. Być może świadkowie męki Prometeusza, na pewno świadkowie codziennych zmagań ludzi walczących z losem.

To podróż łącząca nasze pasje: jeździectwo, poznawanie ludzi i wielobarwności kultur oraz góry właśnie. Tym razem proponujemy pamiętnik z Kaukazu podziwianego z końskich grzbietów, który na zawsze pozostanie bliski sercu. Być może ilość wspomnień kogoś przytłoczy, ale wycinając część z nich, obraz staje się niekompletny, rozrzucony niczym stare puzzle. Wznosimy więc toast za Gruzinów i wspominamy, wspominamy, wspominamy….

Dzień pierwszy. Przylot do Tibilisi.

Pierwsza połowa lotu Warszawa-Kijów jest trudna, z dużymi turbulencjami. Lecimy po raz pierwszy i nasze reakcje są krańcowo różne. Najlepszy z Mężów (zwany dalej NzM) dochodzi do wniosku, że tak właśnie wygląda podróż samolotem i godzi się filozoficznie z dzikimi podskokami. Ja ślubuję dozgonnie chodzić tylko i wyłącznie po ziemi.

Przybywamy do hostelu Opera w nocy i od razu spotykamy czwartą uczestniczkę rajdu oraz grupę studentów świętujących zaręczyny: „On klęknął na lodowcu, ona go przyjęła, a teraz pijemy.” – mówią. Wciągają nas do wspólnej zabawy i dopiero po pewnym czasie oraz wielu szklankach wina dociera do mnie z jaką atencją i szacunkiem nas traktują. Czyżbyśmy wyglądali na rajd geriatryczny?

Dzień drugi. Wyjazd do Omalo.

Rankiem okazuje się, że słowo „maniana” jest być może hiszpańskie, ale jego korzenie sięgają Gruzji, bo samochód, który zamiast przyjechać po nas o dziewiątej, pojawi się dopiero o czternastej. W takim razie idziemy na miasto. Gośka – nasza czwarta kompanka – okazuje się wszechstronnie przygotowana. Wie, gdzie jest stacja metro, najbliższy targ, jakie zabytki trzeba koniecznie zobaczyć.

Autor: 
dscn4666.jpg
Autor: 
dscn4674.jpg

Początkowo szokuje mnie ruch samochodowy, który trochę przypomina Dziki Zachód z autami w roli koni. Kierowcy wyprzedzają z lewej i prawej, bez przerwy używają klaksonów, nie przejmują się przesadnie liniami ciągłymi. Nie trzeba się też przejmować, gdy przechodzisz ulicą nie po pasach, gdyż wszyscy robią to samo i dzięki temu jest zabawniej. Po chwili zdaję sobie sprawę, że w tym szaleństwie jest metoda: ruch samochodów – płynny, klaksony ogłaszają: „uważaj, wyprzedzam” i nie wywołują przy tym u innych kierowców międzynarodowego znaku pokoju w postaci wystawionego środkowego palca, światła informują za ile sekund będzie zmiana.

W Tibilisi, na ulicach sporo ludzi prosi o wsparcie. Spotykają się przy tym z dużą życzliwością. W wagonie metro staruszka szepce coś, czego absolutnie nie rozumiem, jednak w ręku trzyma wiele mówiące zdjęcie dwóch chłopców w mundurach. Ludzie kiwają głowami i sypią się lari.

Zwiedzamy łaźnię i z pomocą Gosi wracamy do hostelu. Terenowe Mitsubishi z kierowcą Koba i kierownicą po prawej stronie czeka. Ruszamy.

Autor: 
dscn4683.jpg
Autor: 
dscn4682.jpg
Autor: 
dscn4681.jpg

Wzdłuż przepaści miejsca jest tyle, żeby opony złapały się drogi. Przejeżdżamy strumienie i wodospady, a najwyższą cześć drogi – w chmurach. Widać mniej więcej na metr i chyba tylko „Anioł podróży”, o którego pomoc wzywali żegnający nas w Tibilisi hostelowicze, cudownie wskazuje właściwą drogę. Koba znajduje oparcie dla kół. Tak po siedmiu godzinach dojeżdżamy do Omalo. Jest noc. Co przyniesie następny dzień?

Dzień trzeci. Wyjazd do Diklo.

Do Omalo przybyliśmy nocą, więc jedyne, co zarejestrowałam to to, że mieszkamy w kamiennej wieży, w której niewielkie otwory zastępują okna. Można je zasłonić albo dopasowanym kamieniem, albo przepięknie ozdobionym kawałkiem sfilcowanej wełny. Malutka łazienka po zamknięciu drzwi zmienia się w kabinę prysznicową. (Podobne rozwiązanie zastosowaliśmy i u nas, więc czuję się jak w domu). Jedzenie pyszne, łóżka miękkie.

Autor: 
dscn4685.jpg

Wczesnym rankiem wypełzam z wieży (otwory wejściowe są tak na wysokość pięciolatka) i patrzę na zapierającą dech w piersiach panoramę skąpanych w porannym słońcu gór. Na sąsiedniej posesji ruch – okazuje się, że to cerkiew, a właśnie dziś jest wielkie święto. Siwobrody pop błogosławi wiernych, a jego pomocnik trzepie dywanik, po czym wszyscy zgodnie wchodzą do wnętrza kościoła.

Autor: 
dscn4686.jpg

Z drugiej strony wieży, w wąską uliczkę wprowadzają konie. Dla nas? Nie. Dwóch młodych Czechów jedzie w wysokie góry i pierwszy etap pokonają konno. Ich plecaki sięgają półtora metra a sami chłopcy to też nie ułomki. Pytam jak długo jeżdżą, a oni szczerzą zęby, że wcale. Trzeba trzech silnych Gruzinów, aby wsadzić ich z bagażami na koniki, po czym wszyscy ruszają pokładając się ze śmiechu. Teraz nasza kolej. Przewodnikiem ma być Themo, młodziutki chłopak. Pierwszy wsiada Heniek, a jego objuczony bagażem koń, otrzymawszy jeszcze jeźdźca na grzbiet, uznaje to za rażącą niesprawiedliwość i w ramach protestu zaczyna się cofać i cofałby się zapewne do najbliższej przepaści, gdyby nie pomocna dłoń Gruzina. (Środki przymusu bezpośredniego są niemożliwe do zastosowania, bo cały koń jest bezpiecznie osłonięty jukami.)

Mój konik stoi w wąziutkiej uliczce, pomiędzy kamiennymi murkami, i dostać się na jego grzbiet mogę tylko z prawej strony. Trudno, wskakuję. Kasztanek stoi jak zaczarowany. Później przekonam się, że Gruzini wsiadają na swoje koniki z lewej, z prawej, od tyłu - bez różnicy. Siodła wyglądają topornie, ale są zaskakująco wygodne.

Autor: 
dscn4692.jpg
Autor: 
dscn4689.jpg
Autor: 
dscn4715.jpg

Pogoda nam sprzyja, a góry są niewiarygodnie piękne. Późnym popołudniem docieramy do miejsca przeznaczenia, małego skupiska kamiennych wież i domków – Diklo. W oddali, na sąsiedniej górze (w Tuszetii wszystko jest na sąsiedniej górze) widnieją ruiny kamiennej twierdzy. Tablica informuje, że jest to miejsce, w którym szesnastu wojowników przez jedenaście dni stawiało odpór stutysięcznej armii najeźdźców. Zginęli wszyscy, a główny bohater przed śmiercią zabił żonę i siostrę. Do dziś śpiewają o nich w pieśniach. (Mam nadzieję, że nie z powodu tej żony.)

Autor: 
dscn4726.jpg
Autor: 
dscn4707.jpg
Autor: 
dscn4727.jpg
Autor: 
dscn4709.jpg

Na sąsiednich grzbietach górskich biegnie granica z Dagestanem. Idziemy obejrzeć ruiny, a po drodze mijamy grób…?, kapliczkę…? ułożoną z kamieni. Na zdjęciu widać młodego chłopaka w mundurze z kałasznikowem w ręku. Jak na zawołanie, obok nas materializują się trzej młodzieńcy w moro.

— Wy odkuda?

— z Polski.

— Aha, to idźcie.

Próbuję dowiedzieć się kto zacz, ten na zdjęciu. W odpowiedzi uzyskuję tylko wzruszenie ramion: „To pogranicznik, ale z dołu”. Ciekawość mnie zżera, lecz trudno. Idziemy dalej. W drodze powrotnej popełniamy kardynalny błąd. Przy ścieżce leży kózka. „Jaka śliczna, zrobimy jej zdjęcie”. Zatrzymujemy się i w tej samej chwili z okolicznych krzaków wyłaniają się trzej ochroniarze w postaci wściekłych kaukaskich owczarków. Chcą nas przegonić, są złe i wcale nie żartują. W odróżnieniu od bohaterskich obrońców ruin zmykamy potulnie i dlatego uchodzimy z życiem. Więcej nie będziemy fatygować fotografiami żadnych kózek, owieczek, krówek. Emocji wystarcza nam do końca dnia. A nawet na dłużej.

Autor: 
dscn4734.jpg
Autor: 
dscn4729.jpg
Autor: 
dscn4736.jpg
Autor: 
dscn4741.jpg

Dzień czwarty. Dartlo.

Autor: 
dscn4754.jpg

Jedziemy do Dartlo. Widoki zapierają dech w piersiach (rozedma płuc pewna). Najpierw przeprawiamy się przez rzekę: my przez mostek, który stoi tylko dlatego, że się przyzwyczaił, konie idą przez wodę same. Themo ustawił je w kolejkę, a potem pierwszego zachęcił do przeprawy bardzo niedelikatnie – gałęzią. I one wszystkie przeszły pomiędzy ogromnymi głazami, pokonując wściekły, rwący nurt.

Autor: 
dscn4774.jpg

W ogóle konie są wspaniałe. Wspinają się jak kozice, bez wahania pokonują wąskie na szerokość jednego kopyta trawersy, prócz tego, co uskubią na popasach, nie dostają nic do jedzenia, a wciąż są pełne energii. Mój wierzchowiec nazywa się Nikora.

Autor: 
dscn4760.jpg
Autor: 
dscn4766.jpg

Droga jest piękna i tyle, a my mamy milion pytań, które chcielibyśmy postawić przewodnikowi! Niestety, Themo mówi wyłącznie po gruzińsku, natomiast my ani trochę. (Zresztą, niby dlaczego Themo miałby się uczyć innego języka, skoro początki gruzińskiego sięgają IV-IIIw p.n.e., czasów panowania króla Parnawaza I i biedne gruzińskie dzieci znacznie wcześnie zaczęły przeżywać traumę szkolną.) Próbuję dogadać się na migi, ale sukces jest mierny. Myślę, że gdyby w naszej grupie była jakaś nastolatka, rozmowa na migi stałaby się łatwiejsza. Wspaniale wzmocniłoby to koncentrację Themo. A my mamy mały problem, bo Marzena jest po bardzo poważnej kontuzji kolana odniesionej na nartach i po ponad dwóch godzinach nieustannego schodzenia w dół musi chwilę odpocząć. Dziewczyny oddelegowują mnie do przełożenia prośby naszemu przewodnikowi. Za pomocą gestów oczywiście. Nie ma sprawy, zaczynam. Niestety, kiedy gładko przechodzę do zdania: „…wtedy jej mąż powiedział, że może jechać, bo nic jej nie będzie…”, orientuję się, że Themo patrzy jakoś dziwnie i wyraźnie szuka drogi ucieczki. Nie kontynuuję tłumaczenia, bo głupio zostać w środku gór bez przewodnika.

Autor: 
dscn4806.jpg
Autor: 
dscn4757.jpg

Jedziemy dalej. Docieramy do Dartlo. Boże, jak pięknie!!! Zatrzymujemy się koło ruin kościoła, a wtedy z fasonem dogania nas czarne Mitsubishi i parkuje kilka centymetrów od naszych stóp. To nasz gospodarz – Dimitri. Młody, wesoły i odpowiednio do okoliczności podchmielony (wczoraj było święto).

Autor: 
dscn4824.jpg

Kwatery mamy świetne. Obok, na dziedzińcu, młody chłopak pracowicie układa z kamieni coś, co wygląda jak zwieńczenie komina. Pytam Dimitria:

— Co to?

— Sekret. A wy skąd?

— Sekret. — Odgryzam się i już jesteśmy kumplami.

Ordynuję mu kawę, dokładam aspirynę i obiecuję, że do wieczora będzie jak nowy.

Sami idziemy buszować po wsi, gdzie pyszni się sześć średniowiecznych wież, każda kolejna wyżej od poprzedniczki.

Autor: 
dscn4855.jpg
Autor: 
dscn4846.jpg
Autor: 
dscn4845.jpg
Autor: 
dscn4840.jpg

— Do tej ostatniej, żeby dojść, trzeba być młodym ili sportiwnym — podpada mi znowu Dimitri.

Gosia z przewodnikiem w ręku podejmuje wyzwanie. My za nią. I wtedy spotykamy etnografa.

Przemiły człowiek, malarz, tłumacz, fotograf, rzeźbiarz i erudyta opowiada nam wszystko o Dartlo. Nic nie jest dla niego tajemnicą: ani legendy, ani historia, ani zwyczaje. To prawdziwa kopalnia wiedzy, która przekracza pojemność naszego bloga.

Wieczorem zasiadamy do uczty z naszym gospodarzem (jak nowy), etnografem i przewodnikiem górskim i gadamy, gadamy, …

Na dziedzińcu Gruzinka przy trójstrunowej gitarze pięknie śpiewa tradycyjną pieśń. Śpiewa o Tuszetii, gdzie kocha się przyjaciół, a wrogów wita zbrojnie. Etnograf wznosi toast:

— Za Jego Wysokość Przypadek, który pozwolił nam się spotkać i – choć nigdy już się nie zobaczymy – który sprawi, że będziemy o sobie pamiętać.

NzM zwrócił mi uwagę, że nie korzystam z jego zapisków. Słusznie. Poniżej one, bez zmian.

NzM:

Dartlo.

Ser, chaczapuri, barszcz, sałatka z buraczków, sałatka jarzynowa, grzyby, surówka z kapusty, chleb, szaszłyk, wino, chacha.

Kraj poznaje się przez jego kuchnię. I tyle.

Autor: 
dscn4827.jpg
Autor: 
dscn4836.jpg
Autor: 
dscn4869.jpg
Autor: 
dscn4864.jpg
Autor: 
dscn4860.jpg

Dzień piąty. Girewi.

Autor: 
dscn4893.jpg

Rankiem żegnamy etnografa i ruszamy dalej. Droga wiedzie głównie doliną, kilkakrotnie przeprawiamy się przez wodę. Pogoda dopisuje w dalszym ciągu, choć czasem, mimo bezchmurnego nieba, wiatr nagania zza sąsiednich szczytów deszcz.

Autor: 
dscn4877.jpg

Co dzień w południe jest przerwa na piknik. Niekora lubi chleb z solą, więc zbieram dla niego resztki po każdym posiłku. Kiedy odkrywam, że Themo robi to samo, zaczynam zbierać chleb przed piknikiem, co jest zupełnie logiczne i słuszne. Dzisiejszy piknik składa się z pomidorów i sera. Jemy go leniwie nad rzeką pośród stada krów. Gruzińskie krówki są nieduże, bardzo urodziwe i ciekawie umaszczone.

Autor: 
dscn4878.jpg

Po paru kilometrach Themo zwraca się do mnie na migi. To, co pokazuje brzmi mniej więcej tak: „Ja cię walnę i wylądujesz na sąsiedniej górze, a ja tu zostanę i będę miał spokój”. Ale my już wiemy (bo etnograf nam wytłumaczył), że mamy udać się na sąsiednią górę do opuszczonej wsi i ją zwiedzić. Tak też robimy.

Autor: 
dscn4897.jpg

Na ścianie mijanej stodoły pyszni się Towarzysz Stalin.

Naprzeciw nas, wąską ścieżynką galopuje Gruzin na siwej klaczy, a za nim kary źrebak.  Po jakimś czasie widzimy go jak wraca na piechotę niosąc dwie pary drzwi. Klacz postępuje za nim. Mimo obciążenia mija nas bez trudu. Jeżeli na zdjęciach widać, że kawałki ścian zastępuje blacha lub folia, to należy pamiętać o tym, że wszystko do odbudowy Tuszetii trzeba często przetransportować na własnych plecach.

Wracamy na szlak, znowu kilkakrotnie przeprawiamy się przez rzekę i lądujemy w Girewi koło Parsmy. Parsma to opuszczone wsie, wokół wszędzie wznoszą się kamienne wieże.

Autor: 
dscn4886.jpg
Autor: 
dscn4889.jpg
Autor: 
dscn4887.jpg

Dzień szósty. Alismagori.

Ten dzień jest znacznie bardziej wyczerpujący fizycznie. Wspinamy się stromym zboczem: trochę na koniach, trochę pieszo przez jakieś trzy godziny. Całe zbocze porośnięte jest rododendronami – wiosną, gdy zakwitną musi być tu przepięknie! Kiedy mam wrażenie, że góra nigdy się nie skończy, wychodzimy na szczyt. Tablica informuje, iż jesteśmy na wysokości trzech tysięcy metrów, a przecież my stoimy na skraju pięknego, porośniętego trawą płaskowyżu, który lekko opada w stronę (no, zgadnijcie…) następnej góry.

Autor: 
dscn4894.jpg

Themo znowu coś mi tłumaczy, a ja chyba domyślam się o co chodzi: podkowa na prawej tylnej Niekory niebezpiecznie się obluzowała. Themo (ku naszej zazdrości) galopuje gdzieś, a po godzinie wraca z młotkiem i próbuje podciągnąć podkowy.

Autor: 
dscn4986.jpg
Autor: 
dscn4977.jpg

Rozpoczynamy wędrówkę w dół. Podążamy wśród stad krów i koni pilnowanych przez owczarki. Nad nami kołują orłosępy.

Autor: 
dscn4979.jpg

Po trzech godzinach docieramy do Alismagori. Tu będzie nasz nocleg. Tutaj też spotykamy grupę studentów z USA oraz biologa zajmującego się tradycyjnym wykorzystaniem ziół. Mieliśmy okazję rozmawiać podczas wspólnych posiłków, w domu, w którym nocowaliśmy.

Autor: 
dscn4937.jpg

To chata obliczona na przyjmowanie turystów, ale jakże piękna! Malutka stołówka o ścianach wyplecionych z wikliny, kredens i osłona na kran z kamienia, w wolno stojącej kuchni, w małym piecyku buzuje ogień, wszędzie pełno zabytkowych naczyń i tkanin.

W Tuszetii wszyscy piją „tuszecki czaj”, czyli wywar z tutejszych ziół. Właśnie gospodyni, jej córka i matka przygotowują zielsko do suszenia. Siadam z nimi do roboty. To proste: posegregować kwiatki, zrobić zgrabny bukiecik, korzonki odciąć krzywym nożykiem. Po dwóch godzinach pracy wszystko boli mnie od siedzenia w jednej pozycji. Z radością witam fakt, że worek ziół się skończył i wtedy kobiety przynoszą następne dwa. Ratuje mnie kolacja i tu oddaję głos NzM.

NzM:

Grzyby, papryka faszerowana, rosół, sałatka z makaronem, ryż z baraniną, czyli pilaw, wino, chacha.

Autor: 
dscn4935.jpg
Autor: 
dscn4942.jpg
Autor: 
dscn4915.jpg

Dzień siódmy. U Tiny.

Noce w górach są chłodne, więc rankiem gromadzimy się wokół gorącego piecyka z kubkiem kawy w ręku. Gadamy z przewodnikiem prowadzących amerykańskich studentów, a gospodyni szykuje śniadanie.

Święta Nino, patronko Gruzji! Jeśli zjem choćby część z tego, co jest na stole, to nie ruszy mnie z miejsca nawet ciągnik Zetor z przednim napędem, nie mówiąc o koniu!

NzM:

Śniadanie: chleb, masło, dżem z pigwy, naleśniki, jajecznica z pomidorami i papryką, smażone kanie, ser, pomidory.

***

Teraz będzie mały panegiryk na temat naszych wierzchowców. Na wstępie posłużę się opinią nieocenionego Maryana hrabiego Czapskiego. Otóż pisze on:

„Leniwych koni w stadach (…) zupełnie nie ma; konie te są silne, rącze, pełne ognia, śmiałe, ostrożne, nóg pewnych (…). (…) są posłuszne, łatwo do jeźdźca przywykają i starają się prędko jego pojąć zwyczaje, nie są kapryśne, heroicznie znoszą niedostatek nie tracąc ani ognia, ani wesołości.” [i]

I to jest święta prawda, a Niekora jest nawet lepszy!

Dziś wędrujemy wzdłuż rzeki, potem mamy do pokonania długie, strome podejście w górę (jakżeby inaczej). Można je porównać do wspinania się schodami na szczyt Empire State Bulding po zamachu bombowym, kiedy część schodów zniknęła, a reszta pokryta jest błotem. Oczywiście, nie ma mowy o poręczach. Wspinaczka trwa około trzech godzin, a konie ani razu się nie zawahały! Czasem przystają na chwilę, aby wyrównać oddech, a wtedy Niekora łapie jakiś liść lub kwiat ostu i zjada.

Autor: 
dscn5011.jpg

Ten obrazek przypomina mi metodę selekcji koni wyścigowych stosowanych przez trenera Franciszka Holczaka. Otóż, wypędzał on przywiezione roczniaki na łąkę położoną na skłonie wysokiej góry. Te, które dobiegły na szczyt i tam natychmiast zaczynały się paść, zostawały w treningu.

Autor: 
dscn5033.jpg

Wędrujemy wyjątkowo długo, a naszym celem jest pasterska chata, gdzie spędzimy dwa dni i zaznamy pasterskiego życia.

Kiedy posuwamy się wąską, kamienistą ścieżką obliczoną na mniej więcej połowę konia, na kasztanku dogania nas Gruzin. Mijając nas woła: „Selam alejkum!” „Alejkum selam!” – odpowiadam grzecznie, co wywołuje lawinę słów ze strony niewątpliwie podchmielonego jeźdźca. Łapie mnie za rękę i ciągnie w swoją stronę, potem łapie Marzenę. Ponieważ obydwie kurczowo trzymamy się swoich koni, zwraca się do Henia i coś zawile mu tłumaczy. (Zaznaczam, że wszystko wciąż dzieje się na ścieżce, na której może zmieścić się najwyżej pół konia.) W końcu odjeżdża zrezygnowany. O co mu chodziło, do dziś pozostaje nierozstrzygnięte. Ja twierdzę, że zamglone alkoholem oczy zobaczyły w nas trzy hurysy z raju Proroka, a Heniu, że chciał więcej chachy.

Autor: 
dscn5054.jpg

Dojeżdżamy do pasterskiej chaty przytulonej do skalistego zbocza i zbudowanej jak wszystkie tutejsze schronienia – z kamienia. Tylko przybudówka, w której będziemy spać jest blaszana.

Mieszka tutaj sześć osób, a gospodynią jest Tina. Wraz z dziećmi w górach przebywa przez krótkie kaukaskie lato, gdzie wypasa dwadzieścia trzy krowy i dwadzieścia koni. Jej mąż, który akurat przybył, opiekuje się stadem około stu owiec na dalej położonych pastwiskach.

Autor: 
dscn5055.jpg

Tina szybko nas kwateruje i biegnie do swojej roboty. A ma co robić, bo właśnie schodzą krowy na wieczorne dojenie. Oczywiście, doi się ręcznie. NzM zabiera się do pomocy i udowadnia, że potrafi doić tak samo szybko jak Gruzini. Potem mleko trzeba przecedzić i rozpocząć proces produkcji serów. Rozmawiamy z Tiną o serach, a ona pokazuje nam całą spiżarnię zapełnioną serami zaszytymi w płóciennych workach. Wymiana doświadczeń napotyka na nieoczekiwaną trudność (mimo że i Tina i jej mąż mówią po rosyjsku), bo obie nie znamy właściwego tłumaczenia, a spróbujcie gestami pokazać słowo „podpuszczka”.

Kolacja jest wspaniała, przy świetle naftowej lampy, z owocami na deser. Wtedy jeszcze nie wiemy, iż arbuzy są z ogródka Tiny w Alwani oraz, że przywiezienie ich to dzień drogi konno w jedną stronę.

W nocy przychodzi gwałtowna burza. Biada temu, kto musi w taką pogodę, przy świetle naftowej lampy, udać się do toalety mieszczącej się na końcu śliskiej, biegnącej granią ścieżki.

Autor: 
dscn5047.jpg
Autor: 
dscn5025.jpg
Autor: 
dscn5024.jpg

W nocy wiatr zrywa plandekę mającą chronić siodła i rano wszystkie są mokre. Jedynie Marzena przezornie zabrała swoją poduszkę do środka. Ale Themo i tak wrzucił ją na inne siodło. Jakież to ma znaczenie, skoro i tak jedziemy konno na ryby?

Autor: 
dscn5031.jpg

Dzień ósmy. Na rybach.

Całe poprzednie popołudnie Themo i syn Tiny – Grigorij – naprawiali sieci.

— Łowić będziecie bliziutko, o, zaraz za ta górą — pokazuje Tina.

Rzeczywiście, blisko.

Autor: 
dscn5057.jpg

Ruszamy wąską pasterską ścieżką. Oczywiście, pod górę. Jedziemy tak parę godzin, wokół przepiękny Kaukaz, w górze gorące słońce. O tym, że jesteśmy coraz wyżej świadczy zmieniająca się roślinność i rzeka, która coraz węższą wstążeczką połyskuje na dnie wąwozu. W najbardziej stromych miejscach zbocze opada pionowo w dół.

Autor: 
dscn5120.jpg

— Oni na pewno idą na lodowiec. Tam będziemy rąbać lód i szukać śladów prehistorycznych ryb — jęczę, bo nie lubię ani ryb, ani ich łowienia. Najchętniej zostałabym z Tiną i zgłębiała metody przerabiania wełny na filc, ale zostałam przegłosowana.

Themo i Grigorij odkrywają ślady jakiegoś zwierzęcia, które zryło spory kawałek ziemi. Nauczona doświadczeniem wyniesionym z naszego gospodarstwa pytam (z pokazywaniem oczywiście):

— Czy to dziki?

 A oni konają ze śmiechu i pokazują, że niedźwiedź.

Autor: 
dscn5058.jpg

Jedziemy dalej, wchodzimy na wąską grań i nagle otaczają nas chmury. Wiatr szarpie kurtki, nogi ślizgają się po skałach, wokół nieprzenikniona, gęsta mgła, w której od czasu do czasu majaczy ogon poprzedzającego mnie konia. Wtedy wiem, w którą stronę iść. Miły i przyjemny krajobraz zmienił się w jednej chwili.

Kiedy wrócimy do Polski okaże się, że w pobliżu miejsc naszych wędrówek zgubiło się czterech turystów. Jeden nie przeżył. Góry Kaukazu mogą wydawać się niezbyt trudne, ale bez przewodnika naprawdę łatwo się zgubić.

W końcu zaczynamy schodzić w dół. Zatrzymujemy się w zakolu przepięknej, rwącej w dół, pełnej głazów górskiej rzeki.

Autor: 
dscn5108.jpg

Od pewnego czasu towarzyszy nam ogromny owczarek kaukaski. Kiedy jadę konno, sięga mi do połowy łydki, kiedy stoję, a on w zabawie opiera łapy na moich ramionach, jest wyższy o głowę ode mnie. Wołamy go „Misiu”.

Themo i Grigorij zdejmują juki z koni i puszczają je luzem. Z worka na śniadanie wyciągają butelkę chachy i częstują każdego. Sami też wypijają po kieliszku. Po raz pierwszy widzę jak Themo pije alkohol!

Będzie ostro. Idziemy parę kilometrów w górę rzeki. Chłopcy wchodzą do wody nie bacząc na jej temperaturę i zarzucają sieci. Im więcej kamieni wyciągają, tym zacieklej machają siecią. Faceci chyba tak mają. Dać im do ręki jakieś narzędzie mordu jak wędka, sieć lub packa na muchy i spokojny, pokojowo nastawiony człowiek zmienia się w bezlitosnego łowcę.

Autor: 
dscn5099.jpg
Autor: 
dscn5086.jpg

Chłopcy mniej więcej godzinę brodzą zanurzeni po pas w lodowatej wodzie i dumnie wyciągają na brzeg swój połów. Taaakie ryby złowili!

Autor: 
dscn5098.jpg

W tym czasie Misiu wraca w miejsce, gdzie leżą juki i dokładnie je penetruje. Metodycznie odsuwa na bok pomidory, z obrzydzeniem obwąchuje chleb, chwilę zastanawia się nad serem. No, ewentualnie… Zjada dwa plasterki. Butelka po chachy też nie wzbudza jego zainteresowania. Nikt nie ma jakoś ochoty wdawać się z nim w dyskusję. Mordkę ma sympatyczną, ale wielkość dobrze odchowanego cielaka.

Syci wędkarskiej chwały wracamy do domu, a tam już czeka Tina z farszem i ciastem. Bo dziś wieczór mamy uczyć się gotowania chinkali. Moi współrajdowicze dematerializują się błyskawicznie. A ja zostaję i nie żałuję. Już po raz trzeci robiłam te pierożki i wyszły całkiem niezłe. Mają sporą przewagę nad naszymi kołdunami: są duże i je się je szybko, nie trzeba do nich gotować rosołu – jest w środku chinkali. Klejąc, gadamy z Tiną, która chce się dowiedzieć jak najwięcej o pasterstwie w Polsce, ja rzecz jasna wypytuję o życie w Gruzji.

Wszyscy jesteśmy ciekawi autentycznego życia w odwiedzanych krajach, ba, chcemy jak najwięcej tej autentyczności zakosztować. Mam jednak wrażenie, iż pragniemy bardziej naszego wyobrażenia od rzeczywistości. W naszej wersji często nie mieszczą się niesmakujące potrawy lub brak toalety. Tina zdaje sobie z tego sprawę i wypytuje mnie, co by tu jeszcze usprawnić, aby turystom było przyjemniej. Themo i Grigorij siedzą przy piecu i pozornie nie biorą udziału w rozmowie. Nagle stwierdzają:

— W przyszłym roku będziemy uczyć się angielskiego, żeby dogadać się z turystami.

O!

Tina zerka na mnie porozumiewawczo, bo poruszałyśmy ten temat.

— Moje dzieci nie będą chodzić za stadami. Wolą łatwiejsze życie — mówiła.

Ale jeżeli pasterze odejdą z gór, to górskie łąki zarosną i - paradoksalnie – my turyści, tak zachwyceni pięknem Kaukazu, pośrednio przyczynimy się do jego niszczenia.

W nocy znowu szaleje burza, jednak ranek wstaje pogodny. Żegnamy Tinę, która obdarowuje nas wydzierganymi z wełny kwiatami. Tak bardzo chcielibyśmy jej coś ofiarować, ale w jukach nie było miejsca na prezenty. Robimy zrzutkę i wciskając Tinie pieniądze, z zawstydzeniem tłumaczymy, że to od nas, żeby kupiła sobie coś, co jej będzie o nas przypominać, coś zupełnie niepotrzebnego, ale miłego. Wzruszona kobieta myśli przez chwilę i oświadcza:

— Za te pieniądze każę wypisać wasze imiona na tym miedzianym dzbanie, na wieczną pamiątkę.

I tak przeszliśmy do historii.

Autor: 
dscn5064.jpg

Dzień dziewiąty. Strolta, och Strolta!

Wyruszamy z pasterskiej chaty i wędrujemy ścieżkami (w górę oczywiście). Dróżki wiją po zboczu, a w oddali, na sąsiedniej górze dostrzegamy karawanę jucznych koni niosących transport serów. Doniosą swój ciężar do miejsca, gdzie może dojechać samochód, a potem całe stado luzem wróci na górskie łąki.

Autor: 
dscn5129.jpg

Kiedy wychodzimy na szczyt, mamy okazję podziwiać krążące nad przepaścią orłosępy. Kręcą beczki i pętle na wysokości naszych twarzy i robią wrażenie rozpiętością swoich skrzydeł.

Autor: 
dscn5133.jpg

Na południowych stokach rozciągają się łąki pełne stad bydła, koni, zdarzają się osiołki. Przyglądam się mijanym zwierzętom i spostrzegam byka o bardzo dziwnych rogach: dużych jak u longhornów, ale, podczas gdy jeden dumnie sterczy do przodu, prawy smętnie zwisa w dół. „Jakiś destrukt” – myślę. Coś jednak przykuwa wzrok w tym stadzie. Patrzę jeszcze raz i już wiem! Cała młodzież i starsze byki – wszyscy mają dokładnie takie same rogi! Zerkam powtórnie na patriarchę stada i przysięgam, że widzę w oczach byka błysk kpiny.

Autor: 
dscn5134.jpg
Autor: 
dscn5137.jpg

Po południu dojeżdżamy do Strolty. Na spotkanie wybiega nam gospodyni – Lamira  o wesołych oczach, ujmującym uśmiechu i włosach przyprószonych siwizną.

— Witajcie! — woła. — Wy od Tomka?

Szybko, przy pomocy Themo, lokuje konie na podwórku. Themo stosuje nepotyzm, bo najczęściej po przywiązaniu wszystkich wierzchowców (za przednią nogę), swojego puszcza luzem. No to ja też długo grzebię się z rozsiodłaniem żeby móc Niekorę zostawić wolno.

Lamira zagania nas do stołu, przynosi gorącą herbatę oraz - ku uciesze Themo i Henia - podaje ciasto. I jeszcze chachę, ale jaką! W życiu takiej nie piłam! Wspaniała!!! Tu z pewnością przeniosę się w czasie.

Poprosiliśmy Lamirę o adres, gdzie można taką chachę nabyć, a dwa dni później, na trasie Omalo – Tibilisi poprosiliśmy kierowcę o krótki przystanek pod sklepem. NzM pognał do sklepiku, gdzie sprzedawała piękna Gruzinka. (Nawiasem mówiąc to był jedyny minus tych wakacji: NzM wciąż wgapiał się w Gruzinki, które naprawdę są pięknościami. Wolałabym jednak, żeby okazywał mniej entuzjazmu.) W sklepie, po protekcji Lamiry mieliśmy kupić wspaniałą chachę. Dziewczyna wyjęła kieliszek i kilka butelek celem degustacji, a kiedy NzM wrócił do samochodu był już całkiem innym człowiekiem. Spróbujcie poprosić o degustację w naszym supermarkecie… Niestety, chacha którą kupił, była całkiem inna, co kładę na karb czynników rozpraszających jego uwagę.

Wróćmy jednak do Strolty.

Lamira serwuje wspaniałą kolację: rosół, chinkali, chaczapuri, miód, konfitury, ser, owoce i ową niezapomnianą chachę. Siedzimy w kuchni, gadamy i śmiejemy się.

To już trzeci raz, kiedy Lamira rozpoczyna swoją przygodę z turystami. Poprzednim razem bomby, które spadły na Omalo skutecznie wypłoszyły gości. Jej hotelik położony jest w cudownym miejscu, jedzenie wspaniałe, a jak mówi sama gospodyni:

— Łóżka są najmiększe i najczyściejsze w całej okolicy.

Mimo to trudno wyżyć z turystyki, a perspektywy wcale nie są zachęcające. Widziałam w Omalo rozpoczętą budowę nowego hotelu. Potężne gmaszysko z betonu, w ponurym miejscu na skrzyżowaniu dróg. Ale będzie tam spa, parking i strażnik. Mam jednak wrażenie, że nie Gruzini na nim zarobią. Okoliczni mieszkańcy sprzedają regionalne wyroby, jednak cena skupu jest po prostu śmieszna. Te same produkty widziałam w Tibilisi dwudziestokrotnie droższe.

Autor: 
dscn5144.jpg
Autor: 
dscn5203.jpg

Gdybym miała kiedyś czas i pieniądze, pojechałabym właśnie do Lamiry i pozwoliłabym się rozpieszczać wspaniałym jedzeniem, miękkimi łóżkami i cudownymi widokami.

W Strolcie spędzamy noc. Po śniadaniu ruszamy w dalszą drogę. Wędrujemy przez góry i wjeżdżamy w przedziwny las pełen ogromnych, powalonych drzew – wygląda zupełnie jak las czarownic rodem z Makbeta.

— I trzech wiedźm nie brakuje — jak przytomnie zauważa Gośka.

W pewnym momencie Themo zrzuca swoje juki i rusza galopem. Patrzymy na siebie z Marzeną:

— To co?

— No to lecimy!

Pierwsza rusza Marzena, ja a nią:

— Naprzód Niekora!

I Niekora rusza. Nie dziwi mnie ani szybkość, ani start. Miałam szczęście i zaszczyt jeździć na koniach szybkich i mających zryw niczym odrzutowiec. To, co mnie zdumiało, to płynność galopu. Niekora pędził w dół po skłonie góry, parę metrów po skalistej grani, przez strumień, znowu granią i pod górę. Nawet nie odczułam zmiany podłoża. Długo będę pamiętać ten galop.

Tak docieramy nad polodowcowe jeziorko. Schodzimy z koni i nagle Themo wskakuje na Niekorę.

Autor: 
dscn5185.jpg

— Themo, oddawaj mojego konia! — wrzeszczę, ale on tylko się śmieje, objeżdża jezioro, zatrzymuje się i namawia Niekorę do stawania dęba. Zaraz potem wraca do nas galopem – bardzo dumny.

— Ale się popisuje — śmieją się dziewczyny. Ja jednak kładę uszy po sobie. Cóż bowiem innego robiłam przed chwilą?

Z powrotem wjeżdżamy w las czarownic, na błotnistą ścieżkę w dół zbocza i długi stęp główną drogą do Omalo.

Zatrzymujemy się w centrum, gdzie otaczają nas koledzy Themo.

— Ara! — odsuwam pomocne ręce Gruzinów. Ostatni raz rozsiodłam Niekorę też sama. Głaszczę konia po pysku i klepnięciem odsyłam go na trawę.

— Charoszaja łoszad? — pytają.

— Da, charoszaja!

Nocujemy w Omalo, a rano, przed wyjazdem do Tibilisi, zgodnie z sugestią etnografa, idziemy do tutejszego muzeum, które mieści się (jakby inaczej) na samej górze, w wieży.

Mąż naszej gospodyni pokazuje zgromadzone eksponaty i robi wykład o najwcześniejszym tuszeckim postrzeganiu porządku we wszechświecie. Mówiąc w skrócie: pierwiastek żeński musi równoważyć męski. Ale kobiety i tak mają mieszkać na samym dole wieży, ot co!

Autor: 
dscn5213.jpg

Dzień dziesiąty. W stronę Tibilisi.

Niestety, nie da się tego zatrzymać. Wracamy…

Autor: 
dscn5221.jpg

Rankiem przybywa Chwicze, ładuje nas do samochodu i ruszamy do Tibilisi - tym razem w blasku dnia. W nocy była burza i teraz lawina kamieni zagradza nam drogę. Chwicze wyprowadza turystów z samochodu, kręci się chwile po skalnym rumowisku, umieszcza dwóch kolegów (jadących z nami) w roli balastu i rusza. Wolno, wolniutko pokonuje górę kamieni pod jakimś niewiarygodnym kątem i… przejeżdża! Podczas dalszej drogi ostrzegamy spotkanych kierowców o przeszkodach. A to wszystko spokojnie bez zdenerwowania czy pośpiechu.

Autor: 
dscn5246.jpg
Autor: 
dscn5247.jpg
Autor: 
dscn5252.jpg

Przed wjazdem do Tbilisi ogromne sztuczne jezioro i równie ogromne osiedle jednakowych domków, różniących się tylko kolorem dachów.

— Co to? — pytam.

— Osiedle uchodźców z Armenii — pada odpowiedź.

Chwicze bierze nas na obiad. W pięknej restauracji na stole w ogromnej ilości lądują przystawki, sałatki i chaczapuri. Kiedy już absolutnie nie możemy nic zjeść i podejmujemy niezdarne próby wstania od stołu, Chwicze zatrzymuje nas królewskim gestem i jednym słowem:

— Chinkali.

I oto są, wspaniałe gruzińskie pierogi na półmisku przypominającym wielką balię. Jak nie zjeść po raz ostatni? Ale jak zjeść? Nasze wytrenowane wędrówką po górach ciała dają radę temu wyzwaniu. Potem wczołgujemy się do auta.

Autor: 
dscn5233.jpg

Prosimy kierowcę o zboczenie z trasy i idziemy obejrzeć kompleks monastyrów Dawid Garedża. Dojeżdżamy tam przez niekończące się puste, rude wzgórza. Wśród nich opuszczone osiedle. Okolica wygląda jak wymarłe miasto na Dzikim Zachodzie. Pytamy, co to, a kierowca odpowiada, że osiedla Greków, którzy musieli opuścić Gruzję.

Zwiedzamy monastyr i ruszamy dalej do Tibilisi i znanego już hostelu Opera.

Ledwie zdążyliśmy otrzepać się z kurzu, a już obsługa hostelu zagania nas z powrotem do auta.

— Gdzie jedziemy? — pytamy.

— Do restauracji!!!

Zupełnie zapomnieliśmy o obiecanym przez Organizatora wieczorze tańców gruzińskich.

W naszych pięknych, aczkolwiek lekko zakurzonych strojach i trekkingowych butach lądujemy w eleganckiej restauracji, gdzie wino leje się strumieniami, stoły uginają się pod pełnymi przysmaków półmiskami, a przystojni Gruzini tańczą taniec z szablami aż lecą skry.

Jest stół ukraiński, gruziński i polski. Wszyscy wznoszą toasty – my za przyjaciół Gruzinów, oni za Polaków, wszyscy razem za Ukraińców. Niestety długość i barwność toastów ginie w usprawiedliwionym mroku mej niepamięci.

Tak się jakoś stało, że wychodząc nie zauważyliśmy kierowcy z hostelu czekającego pod restauracją. (Koba! Wybacz!). Bierzemy taksówkę i od tej pory będziemy pod opieką nowego taksówkarza. Jutro zabierze nas do Gori, do kamiennego miasta, muzeum Stalina i monastyrów położonych wzdłuż winnego szlaku.

Dzień jedenasty. Śladami pewnej księżniczki.

Kiedy byłam całkiem nieletnia odkryłam w bibliotece babci cykl książek Pani Lidii Czarskiej „dla dorastających panienek” o księżniczce Dżawacha i jej przypadkach. Powieść była nieznośnie sentymentalna, bohaterowie niezwykle szlachetni i dzielni, a sama akcja pełna niewiarygodnych zwrotów. W porównaniu z naszą młodzieżową literaturą opowieść jawiła się niczym barwny rajski ptak, no i wiele pisało się tam o koniach. Przeczytałam ją z zapartym tchem i do dziś stanowi jedno z cieplejszych wspomnień mojego dzieciństwa.

Autor: 
dscn5304.jpg
Autor: 
dscn5286.jpg
Autor: 
dscn5257.jpg

Tłem historycznym jest okres po powstaniu Szamila - przywódcy górali kaukaskich, który przez pół wieku powstrzymywał Imperium Rosyjskie przed zajęciem Czeczenii i Dagestanu. Ciekawostką jest, że osobistą gwardię słynącego z odwagi Szamila stanowiła grupa polskich kawalerzystów. Zabawne jest też to, iż ta sentymentalna powieść dla pensjonarek była zakazana w ZSRR i PRL.

Kiedy nasza grupa w ramach wolnego dnia zdecydowałam się odwiedzić Gori, ja postanowiłam rozejrzeć się za śladami księżniczek Dżawacha.

Nie ma już dawnego Gori, ale:

  • rzeka Kura rzecz owczywista jest,
  • kwitnące mimo późnej pory roku róże w ogrodach - są,
  • jawory - są,
  • skalne miasto Upliscyche (უფლისციხე) - jest,
  • miejsce prawdopodobnego wypadku Niny bek Izrael, przybranej księżniczki - jest,
  • nieziemsko odważny i przystojny rozbójnik Kerim Samit bek Dżemał - niestety nieobecny.

Zwiedzamy Gori, górującą nad miastem twierdzę i Upliscyche. W pewnym momencie przewodniczka pokazuje sklepienie w teatrze skalnego miasta i mówi:

— Wzór wykuty tutaj został przywieziony przez Aleksandra Macedońskiego.

To stawia wszystko we właściwej perspektywie. Zastanawiam się, czy rzemieślnicy rzeźbiąc ozdobne kasetony myśleli, że ich dzieło przetrwa Imperium Rzymskie i Rosyjskie, czy tylko robili, co do nich należy narzekając na skwar i kiepskie narzędzia. 

Z widowni teatru, patrząc przez wstęgę Kury, widać górę nazwaną Widzę Cię, a na niej wieżę. Stanowi ona część systemu bezpieczeństwa. Kolejne wieże budowane były w zasięgu wzroku wartowników nadających w razie zagrożenia sygnały dymem (za dnia) lub ogniem (w nocy). Pamiętacie scenę z trylogii Władcy Pierścieni, kiedy Hobbit zapala stos, a kolejne miasta odpowiadają na wezwanie? Tak to się właśnie odbywało. W ciągu dwóch godzin cała Gruzja była ostrzeżona o zbliżających się wojskach. Trochę słabo na tym tle wpada nasz telefon 112.

Autor: 
dscn5337.jpg

Pod opieką taksówkarza zwiedzamy Gori. W planie Muzeum Stalina – i tu jakby niewypał. Wchodzimy do przedsionka: kolumny, czerwone dywany, a naprzeciw batiuszka jak żywy. I ta duszna atmosfera nieżyczliwości jaka panowała w budynkach komitetów partyjnych, a która do dzisiaj przetrwała w niektórych urzędach. Momentalnie tracimy ochotę na zwiedzanie i niezmiernie urażamy tym kasjerkę:

— Jak to nie chcecie?! Właśnie zwiedza grupa rosyjska, wszystko wam wytłumaczą!

Ponieważ idziemy w zaparte, że my obejrzymy tylko słynną salonkę, stanowczo kieruje nas do wyjścia. W drzwiach zatrzymuje nas okrzyk:

— Wy z Polski?!

Jak się okazuje, to sympatyczny Gruzin w randze wysokiego urzędnika ministerstwa, który niedawno odwiedził Wrocław i chce o tym pogadać. Szukamy wspólnych znajomych, otacza nas spory tłumek i każdy dorzuca trzy grosze. Zabawa w najlepsze, a tymczasem kasjerka z nasrożoną miną krąży wokół czujna jak dwa psy, zdecydowana doprowadzić nas do salonki. Zwiedzamy ją i szybciutko wracamy do taksówki.

Autor: 
dscn5352.jpg
Autor: 
dscn5351.jpg

- O takim człowieku nie warto wspominać! O nim najlepiej zapomnieć, a nie budować muzeum! – wybucha kierowca. Ale chyba nie wszyscy podzielają jego zdanie, bo właśnie jedziemy Stalin Avenue.

Sympatyczny kierowca wiedzie nas winnym szlakiem, wprowadza do monastyrów, gdzie musimy odziać się w odpowiednie stroje i gdzie ciche siostrzyczki wcale nie są proste, a wręcz toczą dysputy z rodzaju polityczno-ekonomicznych, do tego robią to biegle w kilku obcych językach; wchodzimy do pięknych klasztornych ogrodów, a na koniec zwiedzamy daczę Ministra Spraw Wewnętrznych, gdzie gospodyni częstuje nas kawą i najlepszymi w świecie pomidorami.

— Jedzcie, bo ją obrazicie — ucisza nasze protesty taksówkarz.

Dacza stanowi przykład urzędniczego rozpasania (i dlatego została skonfiskowana w/w ministrowi), ale w porównaniu z posiadłościami niektórych naszych polityków jest zupełnie zwyczajna, tyle, że położona w Parku Narodowym.

Ostatnim przystankiem jest restauracja, gdzie wspólnie z naszym kierowcą jemy obiad. On wybiera dania, uczy nas, jak powinno się je jeść oraz jak wygłaszać toasty.

Toasty gruzińskie to długie piękne przemowy, czasem całe historie, często zaczynają się od słów: „Za Ojczyznę”, co w Polsce brzmi trochę sztucznie i pompatycznie, ale w Gruzji jest całkiem na miejscu. Nie ukrywam, że za każdym razem, gdy słyszałam „Za Rodinu”, jakiś chochlik podpowiadał mi resztę, w postaci pijackiej, studenckiej przyśpiewki: „Za Stalinu, na boj, na boj, na boj…”.

Autor: 
dscn5256.jpg
Autor: 
dscn5332.jpg

Dzień dwunasty. W stronę domu. 

Wracamy do hotelu, pakujemy się i mamy czas do czwartej nad ranem. O tej porze taksówkarz zabierze nas na lotnisko. Zamierzamy się położyć, ale ze spania nici. O drugiej nad ranem przybywa organizator – Adam - który pojedzie z następnym rajdem. Ledwie biedak przyłożył głowę do poduszki, a już budzi nas obsługa. Przybył taksówkarz. Tylko dlaczego godzinę wcześniej?!

Heniek – rycerski jak zwykle – schodzi na dół.

— Możecie jeszcze godzinę pospać i nie denerwować się. Ja już jestem i czuwam — oświadcza kierowca.

Po półgodzinie komórka Marzeny zaczyna dzwonić i nie daje się wyłączyć. Życie organizatorów rajdu jest ciężkie! Adam poddaje się, wyciąga Metaxę i wychodzi z nami na korytarz. Przerzucamy się informacjami i wrażeniami. Marzena nie chce pić alkoholu, co budzi oburzenie Adama:

— Nie przygotowałaś się do rajdu — oświadcza.

Ja wprost przeciwnie: piję, bo boję się lotu.

— Gdzie następnym razem? — pytamy.

— Armenia???

Jesteśmy w samolocie i choć ukraiński pilot figlarnie macha skrzydłami, rzucam spod kurczowo zaciśniętych powiek ostatnie spojrzenie na ginący w dole słoneczny kraj:

— Żegnaj Gruzjo!

Autor: 
dscn5333.jpg

W Warszawie z lotniska odbiera nas mąż Marzeny. Czas sprawił, że nasze drogi rozeszły się, a poglądy mamy diametralnie różne. Już zaczynam się naburmuszać, ale z tyłu głowy słyszę głos Lamiry: „A czym różnimy się między sobą (z Rosjanami)?” i słowa etnografa: „Jakże cieszę się, że moi Rodacy nie stali się rusofobami po tych wszystkich przejściach”.

No właśnie: różnimy się? To świetnie! Będzie o czym pogadać. Więc jednak czegoś się w tej Gruzji nauczyłam.

Autor: 
dscn4738.jpg

Całość, tekst i zdjęcia (wszystkie) znajdziecie Państwo na https://sabatowka.wordpress.com/sabatowka-trawel/gruzja-2013/​.

"Gruzja. Kraj, w którym zakochałam się po lekturze Imperium Ryszarda Kapuścińskiego. Od tamtej pory tli się we mnie chęć odwiedzenia tego kraju, poznania ludzi, którzy wznoszą toasty za swój kraj, za powodzenie, za przyszłe szczęśliwe chwile..." całość znajdziecie po kliknięciu w ten link https://sabatowka.wordpress.com/sabatowka-trawel/toast-za-gruzje/.


[i] M. hr. Czapski; Historya powszechna konia; Poznań 1874; T. 3.; str. 86-87. 

Kategorie: 
Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...