To był sposób na kolejny szczyt z Korony Gór Polskich, zamieszkać w Gorczańskiej Chacie a potem długie godziny spaceru na Turbacz 1310 metrów ponad morze. Były jagody, żmije, i ciekawi ludzie, których imion nie spamiętaliśmy a jednak zapisali się gdzieś w pamięci. Przeżyjmy razem przygodę w gorejących górach.
– Tata, już wiem, jak będzie się nazywać ta rzeka.
– Ten potok ma już nazwę. Jamne się nazywa.
– Ale tata!
– No dobra, jak?
– To będzie „Anielska rzeka”. Anielska, bo nas uratowała. – Jasio spojrzał na nas z dumą, oślepiając jednocześnie światłem czołówki zamontowanej na jego czole. Przysłoniłem oczy dłonią.
– A ta droga to będzie „Anielska droga” – wyrwała się zaraz za nim Zuzanna. Dzielnie maszerowała, ściskając dłonie mamy i taty. Na ten czas nie było narzekań. Jednak w sercach rodziców czaiła się niepewność, bo skąd można wiedzieć, ile wytrzymają małe nóżki. Kiedy powiedzą: stop, dalej nie idę. A jak to powiedzą, to zapewne dotrzymają słowa.
Był pochmurny dzień, taki siąpiący, zamglony, jednak nie do końca bezsłoneczny, kiedy zaparkowaliśmy w przysiółku Jamne. Drewniane zabudowania mieszały się z murowanymi ścianami, które nie zabijały górskiego charakteru tego miejsca. Zabudowań nie było wiele, a parking stanowiła polana po lewej stronie wąskiej asfaltowej drogi, którą przyjechaliśmy, jakieś pięćdziesiąt metrów za wyblakłą unijną tablicą. Na pochyłym zboczu nieopodal parkingu pasła się krowa, taka łaciata, zupełnie nieciekawa naszej obecności. Pod nogami plątały się kury, szczególnie kogut zaznaczał swoją obecność, bez niego nie byłoby tu porządku, doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Obok drogi szumiał potok o tej samej nazwie co przysiółek. A może to przysiółek nosił tę samą nazwę co potok? W jego biegu prawdopodobnie miejscowi kamieniem na kamieniu spiętrzyli wodę, tworząc przegłębienie, w którym często kąpały się dzieciaki. To był początek naszego zdobywania Turbacza, najwyższego szczytu Gorców – gorejących wzgórz, jak wspominał je Jan Długosz.
„Naprzeciw Tatr, między doliną Nowatarską a Wężowatą kotliną Raby, wspięło się gniazdo dzikich Gorców. Od romantycznych Pienin odciął je wartki kamienicki potok, a od spiskiej krainy odgraniczył je falami bystry Dunajec. Samotnie stoją nad wzgórzami. A wyżej jeszcze nosi głowę ociec ich rodu, zasępiony Turbacz. Nie wiadomo, kto go ochrzcił i skąd mu to miano. Może stąd, że turbanem mgły przed deszczem owija łysą głowę albo raczej, że widywano go zawsze w turbancji wiecznej. Podle się z nim losy zaobeszły, dając mu zwykłą dumę wierchów i nadszczytów, a nie dając ich wielkości nadchmurnej”.
„W roztokach”, Władysław Orkan
Gorczańska Chata
– Żółtym szlakiem w górę, około dwudziestu minut – odczytywałem głośno tabliczkę.
– A tu mamy prawdziwe leśne maliny. – Siela zajmowała myśli. – Dwadzieścia minut ciągle pod górę!?
– Tata, a daleko jeszcze? – Zuzanna.
– Nie wiem, jestem tu pierwszy raz.
– Bo jak daleko, to ja zostaję w samochodzie.
– Będziesz mógł spać na górze.
– To mnie przekonałeś. – Jaś przyśpieszył kroku.
– Ja też chcę na górze.
– A czy ktoś ci zabrania?
– A będą tam łóżka piętrowe?
– Może tak, może nie. Nie wiem.
– Grzesiek jestem – przywitał nas na wejściu od chaty. – Na nocleg?
– Jak najbardziej. To nasz pierwszy raz w takim miejscu.
– Mój też. – Uśmiechnął się. – Pierwszy raz od niemal dwóch tygodni. Jestem tu w zastępstwie. Pozwólcie, że objaśnię wam zasady chatkowe. Buty zostawiamy na ganku. Sami wiecie, by wiecznie nie sprzątać. Macie jakieś klapki? – Nie czekał na odpowiedź. – Mamy trzy, właściwie cztery pokoje wieloosobowe. Warunki, jakie są, każdy widzi. Gospodarze starają się, by takie pozostały jak najdłużej. Tutaj mamy kuchnię, jadalnię. Kawa, herbata do waszej dyspozycji, podobnie jak jedzenie pozostawione przez gości. Kawa, herbata nic nie kosztuje, nawet gdy nie jesteście mieszkańcami, taki przejaw chatkowej gościnności. Miło, jakbyście po sobie pozmywali. Nie prowadzimy kuchni, także jecie, co przyniesiecie i przyrządzicie. Woda z kranu jest tu czysta i polecam pić bez gotowania, ale tylko z tego kranu w kuchni.
Za ścianą mamy dwa skromne kibelki i prysznic. Zimną wodę macie stale, ciepłą rzadziej, ale z rana i wieczorem staram się, by była. A! I ważne: cisza nocna od szóstej rano do szesnastej – może do dwunastej, nigdy nie pamiętam, także nocą można śpiewać, grać i snuć opowieści. Zapraszam na górę, tam będziecie dzielić pokój z Agnieszką. Mam nadzieję, że wam to nie przeszkadza.
Hawiarska Koliba – obecnie Gorczańska Chata „GOCHA” – taka cała z drewna, na kamiennym fundamencie. Wygląda na zbudowaną ze wszystkiego, a najbardziej z ludzkiej pasji. Jej drewno ściemniało przez lata. Po schodkach wchodzimy na wąski oszklony ganek, gdzie zabłocone buty zamieniamy na klapki. Na korytarzyku czajnik elektryczny bulgoce gorącą wodą. Na szafce naprzeciw, właściwie komodzie takiej starej, dwa kubki, zupełnie odmienne od siebie, jeden z herbatą, drugi kawą zasypany, czekają na zalanie wrzątkiem. Prawe wejście, to obok czajnika, prowadzi do serca chaty. W tym miejscu tak naprawdę dzieje się wszystko, nie tylko wieczorami.
W rogu znajduje się kuchnia kaflowa z żeliwnymi rusztami, drewnem opalana, za naszego pobytu bez płomieni, na niej zielone czajniki stoją, każdy z logo chaty, znane mi z jakiegoś zdjęcia, nie pamiętam, gdzie widzianego. Obok zlew dwukomorowy, do którego dobra woda kapie kropla za kroplą z kranu nad nim zamontowanego. Dalej półki pełne kubków, kieliszków, talerzy. Trzy stoły z surowego drewna, każdy z ławami, dopełniają krajobraz pomieszczenia. Nie opisuję ścian, tych co są pełne różnych historii, rysunków, książek, to musicie sami zobaczyć. Naprzeciw kuchni „sala kominkowa” – pokój do spania, grania na pianinie, które tam znajdziecie. W rogu kominek, od którego pochodzi nazwa. Na wprost coś w rodzaju łóżek piętrowych, które wyglądają jak sklejone, z czego popadło. Stoją tak ściśle jedno przy drugim, że tworzą jedno wspólne posłanie, chociaż na każdym osobny materac i koce w kratkę, które zdają się nie pamiętać, co to pranie. Koce są po dwa na łóżko. Jak powiada Siela – warto mieć swoje śpiwory i prześcieradła. Pozostałe pokoje znajdują się na piętrze, jest ich trzy, jeden z nich malutki. Prowadzą do nich drewniane, wypaczone schody, skrzypiące pod każdym krokiem. Wieczorami w kuchni zbierało się coraz więcej ludzi. Ktoś przy herbacie, ktoś inny przy piwie. Nauczycielka języka polskiego zmienia tonację, dostraja gitarę i gra utwory, które kiedyś zasłyszałem w radiu. Ona gra, inni śpiewają, kiedy trafią się znajome słowa, też czasami coś zanucimy. Siela zna więcej tej muzyki. Dzieciaki zgłębiają tajemnice karciane, tu nie ma internetu. Kolejne osoby krzątają się przy dwupalnikowej kuchni, przygotowując jedzenie. Pachnie jagodami, jajecznicą, zupką chińską.
– Mama, mój kisiel się nie zrobił.
– Bo musisz dokładnie wymieszać.
– Jasio ma czekoladowy. Ja też chcę czekoladowy. Tata, nie oszukuj.
Było ich czterech w tej sali, za dnia po szlakach pędzili, przy każdej kapliczce modły odprawiali. Jeden był chudy, zabawny, żonaty. Jednego z nich nazywali biskupem, chociaż pozostali równi w randze kościelnej mu byli i żaden na biskupa jeszcze wieku kanonickiego nie osiągnął. Wieczorem siedzieli pośród nas, sączyli piwo, nie obnosili się ze swym kapłaństwem.
– Jutro zapraszam na siódmą rano na mszę – wychwyciłem w gwarze pomieszczenia słowa jednego z nich.
– Po co czekać do jutra? Już dzisiaj jesteśmy gotowi. – Nie traktowałem jego słów poważnie. Nic nie odpowiedział. Kolejne dźwięki gitary i piosenka zamknęły temat.
Obudziłem się wcześnie. Deszcz rytmicznie stukał w niedomyte szyby. W pomieszczeniu panował ponury półmrok. Dzieci, zakopane w swych śpiworach, spały snem sprawiedliwych. Z dołu dochodził ładny chóralny śpiew wychwalający Pana. Jej nie było przy mnie, była na dole i odmawiała wspólnie modlitwę.
– Ojcze nasz, któryś jest w…
Turbacz
Od „GOCHY” szliśmy żółtym szlakiem, stromo pod górę. Po drodze motyle, maliny, łąki. Polana Zaniewskie z widokiem, a na niej Kapliczka Jasińskich, która od 1999 roku tu stoi, 950 metrów n.p.m.
Przychyba jest wyżej – 1019 metrów n.p.m. Pierwszy szczyt zdobyty. Bacówka u Bucka jest 500 metrów w prawo od żółtego szlaku, który nas prowadzi. W bacówce baca, owce, kozy i sery przeróżne. Dowiesz się tu, co to bryndza, bundz, żętyca. Pieniądze wydasz i nie będziesz żałować. Nasza droga wiodła inaczej. Znowu pod górę. Coraz więcej jagód, coraz więcej słońca, palącego słońca. Odpoczynek w cieniu i jagody w cieniu, a woda w butelce. Dobrze, że jest ta woda. Natura nas oszukała. Będzie chłodno, deszczowo i pochmurnie – tak pukały krople w szyby naszych okien. Teraz ostatnie krople z trawy wyparowywały. Lekki wietrzyk pasał białe obłoczki po niebie niczym baca owce, a słońce prażyło nasze nadmiernie przyodziane ciała. Miało być zimno, jest gorąco. I co się dziwisz? W końcu lato mamy. Przychybka – 1069 metrów n.p.m. Drugi niewybitny szczyt zaliczony. Ciągle pod górę, a wysokość przybywa jakoś powoli.
W górę, w górę. Tak aż do zielonych znaków na drzewach, potem koniecznie w lewo, bo w prawo nie Turbacz, tylko Gorc. Też szczyt, też wysoki – 1228 merów nad morze wysoki, też cel wielu wycieczek. Jednak my chcemy na zachód, do większego brata. Coraz więcej ludzi, takich w klapkach, sandałach, z redbulem w ręku, nawet pies idzie.
– Daleko jeszcze?
– Stąd to już płasko, na zachód. Nie, nie daleko.
– A co to jest zachód?
– A kierunek taki. Ani dobry, ani zły, dla nas dzisiaj właściwy. Jak pójdziemy na zachód, to będziemy potem wracać na wschód.
Zielone kreski dają nam bezpieczeństwo podążania właściwą drogą. Tylko kierunek obrać i iść, więc idziemy, w lewo, na zachód. Przysłop, polana, a na niej chata, gdzie wypocząć można, nawet spać – nie do końca legalnie. Jeszcze po wojnie tu bydło pasano, w wojnę partyzanty z Niemcem walczyli.
Dawno, dawno temu puszcza stała w tym miejscu. W wielu miejscach stała tam, gdzie dzisiaj nie stoi. Potem gorała, płonęła, ale nie od razu, nie cała. Wołosi, tak ich zwano, a może sami tak siebie zwali, chodzili w te góry, owce i kozy pasali, bo to pasterskie plemię było, a żeby wypasać, polany ogniem w puszczy ówczesnej wypalali. Nie łatwo było wypalać tak, by cała puszcza nie spłonęła. Teraz już wiecie, czemu Gorce są Gorcami? Dlaczego polanami i halami te góry stoją?
Szlak wiódł nas w dół i w górę, znowu w dół i znowu w górę, tak nieznacznie wysokości całą drogę zmieniał. Prowadził wśród drzew – tych cień dających i tych obumarłych. Cień daje wytchnienie, bezcień – wycieńczenie. Małe nóżki narzekają niewiele, bo jagody je pochłonęły, nigdy wcześniej z taką ilością borówek się nie spotkały. Przy jednym krzaczku zasiąść można i owocami dorodnymi się raczyć. A krzaki nie takie malutkie, niskie przy ziemi, tylko wybujałe dorodne krzaczyska, które niczym trawa całe połacie zakrywają. W krzakach tych czają się traszki kolorowe, zwinki, a nawet i żmije szukają tam schronienia przed palącym słońcem. Dlatego też ci pasający, pomimo upałów, głównie w gumowych butach chodzą.
Nie wiem, kiedy nastał ścisły rezerwat, czy tam, gdzie spotkaliśmy żmiję, czy jeszcze znacznie wcześniej. Górne bory świerkowe stały się borami suchych, połamanych drzew. Kornik drukarz do spółki z okresami suszy i silnymi wiatrami skutecznie wyręczają człowieka w dziele zniszczenia. Małe owady wyżerają drzewa, które swym zapachem obronić się przed nimi nie potrafią. Niszczą swoje środowisko aż do wykończania swojej populacji. Czy kogoś wam to przypomina? Dlatego dzisiaj już nie ma cienia w tym krajobrazie, który dawałby wytchnienie.
Bulandowa kapliczka
Ugościła nas Jaworzyna Kamienicka, gdzie najstarszy zabytek sakralny w gorczańskim parku poznaliśmy. Byliśmy na polanie i drugim co do wielkości szczycie Gorców. Mama Siela mówiła niewiele, skwar doskwierał jej najbardziej. Nie urzekały jej widoki na Beskid Sądecki i Beskid Wyspowy. Nie dostrzegła, gdzie Kudłoń, gdzie Gorc, nikt z nas nie dostrzegał, o pięknie polany przeczytałem jej później z przewodnika. Jednego jednak nie sposób było przeoczyć. Prostokątna, bielona, z charakterystycznym gontem krytym daszkiem, zwieńczonym cebulową kopułą z krzyżem na szczycie. Oszklone drzwiczki chronią jej zawartość. Rzeźba Matki Boskiej, obraz, liczne obrazki, różaniec, listy, prośby i modlitwy spisane na kartkach, karteczkach, karteluniach. Zdjęcia ludzi, którzy już odeszli, takie małe, paszportowe często.
Bulandowa Kapliczka pamięta owce przez Tomasza Chlipełę (Bulandę) wypasane na długo, zanim to miejsce stało się turystyczne. Grubo ponad sto lat ludzie swoje prośby, modlitwy przynoszą. Spróbuj, może i Twoja zostanie wysłuchana. Mówi się, że baca drzemał kiedyś przy trzodzie swojej, której wiele posiadał. Podczas spania tego, bo trzeba Wam wiedzieć, że sen często inne światy otwiera, baca ujrzał grzeszne dusze w ogromnej ilości, które błądząc po górach, nie miały gdzie kolan ugiąć, by przyklęknąć pod poświęconym miejscem. Psy ujadaniem ze snu go wyrwały i baca już wiedział, że w tym miejscu kapliczka stanąć musi. Stanęła w 1904 roku i tak do dzisiaj stoi trzy kilometry od szczytu najwyższego.
Turbacz
Zbójowali zbójniki w tych górach ogniem gorejących. Mówiono o nich, że to niezwyczajne rabusie. Zbójnik miał siłę, śmiałość i używał ich, aby równać świat. Zbójowali zbójniki, własny zamek mieli na szczycie Turbacza, gdzie bezpiecznie się czuli. Zamek ponoć był jednak w 1533 już go nie było – za sprawą rycerstwa zniknął.
Józef Kuraś też zbójował w tych górach, znał je dobrze, więc w partyzantce wojował. Nie mnie oceniać, jak przez życie błądził, kiedy żonę i dzieci przez wojnę, przez gestapo stracił. Ilu ludzi skrzywdził, ilu uratował? Dla jednych bohater, dla innych bandyta, dla mnie po prostu gorczański zbój prawdziwy.
Dzisiaj zbójów już nie ma na Turbaczu. Jest krzyż, kamienny obelisk na szczycie i coraz mniej drzew, przez co coraz więcej z niego widać. Może znów przez lunetę da się Kraków dostrzec?
Zdobyliśmy kolejny szczyt Korony Gór Polskich – 1310 metrów n.p.m. smażyliśmy się w słońcu. Ponad jedenaście kilometrów zrobiły te małe nóżki i te większe. Te większe miały większą frajdę, te mniejsze zjadły więcej jagód. Było zdjęcie, a potem… powrót. Pod Turbaczem schronisko jest największe w Gorcach, nie pierwsze w tym miejscu. Poprzednie spłonęło w czasie wojny za sprawą Niemców czy też partyzantów, różne są wersje. Kilka minut drogi od szczytu je dzieli. Na wysokości 1283 metrów nad morzem się wznosi. Okazały kamienny budynek z arkadowym wejściem i strzelistym dachem. Obiad zjesz na piętrze, kawą i lodami na parterze w kawiarni się uraczysz. W schronisku 110 osób się zmieści w mniejszych i większych pokojach za 60, 80 złotych. Przed nim możesz namioty ustawiać, co 20 złotych kosztuje.
Powrót
W górach nie tyle zdobywanie, ile powrót do domu jest trudny. Odprężeni sukcesem, zmęczeni wysiłkiem łatwo popełniamy błędy. Na hali długiej, zaraz pod schroniskiem wypasały się setki owiec, było też kóz kilka i może dwa konie. Baca pociągał coś z butelki, pomiędzy zwierzyną w gumowcach wędrował i wykrzykiwał do psów, które stado trzymały w ryzach. Słońce powoli, powoli do snu się chyliło. Nam przyszło tymi nóżkami małymi, większymi, dużymi jedenaście kilometrów wracać. Powrotne kilometry były lepsze, bo nie tak upalne. Były też gorsze, bo ciemnością coraz większą zakryte. Ciemność nie była jeszcze zupełna, wiec nie zakryła zielonych znaków, które doprowadziły nas do żółtych.
– Teraz to mama jesteśmy już niemal w domu. Te żółte kreski prosto do Gorczańskiej Chaty nas doprowadzą. – Odetchnąłem z ulgą na myśl o finiszu. Jeszcze jasności słońca trochę było, jednak sama kula schowała się za drzewami, za horyzontem.
– Tata, daleko jeszcze?
– Zuzia, ja stąd wszystko pamiętam – stwierdził Jaś z satysfakcją. Naprawdę rozpoznawał drogę. – Teraz to już blisko.
– Jeszcze z górki, pod górkę i z górki stromo.
– To dobrze, bo się ciemno robi, coraz mniej widać.
– Mama! Już jest ciemno.
– I dlatego zawsze powtarzam, że czołówka jest niezbędna. Czołówka i koc termiczny. – Staram się przekazywać swoje doświadczenie najmłodszym. – Wyciągniesz moją?
– A gdzie masz?
– Tam, gdzie włożyłaś.
– Twojej nie brałam, wzięłam tylko swoją.
– Aha.
– Ja mam – wtrącił się Jaś.
– Moja krew – pochwaliłem syna.
– Tata! Ale przecież ty nie masz – skwitowała najmłodsza.
– Coś długo idziemy w dół. Zbyt długo – skutecznie zmieniłem temat.
– Nie, tata, tędy szliśmy, pamiętam – stwierdził Jaś.
– Ja też pamiętam – wtórowała mama Siela.
Wszystkim pasowało schodzenie, tym dużym i tym małym. Droga była szeroka, nierówna i stromo w dół schodziła. Zbyt szybko było tak strome zejście. Droga przecięta wyrwą po całej długości też nie przypominała porannej trasy. Ciemność nas zwiodła, zejście nie zbliżało nas do chaty.
– Trzeba będzie podejść i odszukać znaki – oświadczyłem, patrząc w górę. Nikłe światło czołówki nie mogło się przebić przez ciemność, którą dopiero co zostawiliśmy za sobą.
– O nie, ja już nie podchodzę – stwierdziły głosy zgodnie, zdeterminowane głosy, które nie zmieniają zdania.
Wąskie strumienie czołówek oświetlały drogę bladym, niknącym światłem. Mocniejsze zostało z tyłu, by tym wszystkim na przedzie dawać blade pojęcie o kształcie terenu. Wyciągnąłem pożyczoną w chacie mapę. Czarne kreski, kreski przerywane, poziomice zlewały się w nieczytelny obraz.
– Tutaj powinniśmy być. – Pokazałem żółte kreski. – Ale na pewno tu nie jesteśmy. Gdzieś blisko, ale na pewno nie na żółtym szlaku. Pozostaje wrócić i znaleźć szlak…
– Ja nie podchodzę. Nie ma mowy.
– Ja też nie.
– Albo możemy zejść do rzeki, którą tam gdzieś słychać. – Pokazałem niebieską kreskę na mapie.
Schodziliśmy do rzeki. Dzieci zapomniały o narzekaniu. Stały się odpowiedzialne. Znajdowaliśmy się na którejś z czarnych kresek z mapy, które przecinały pod kątem prostym poziomice. Szliśmy w dół, do szumu, który z każdym krokiem nieznacznie się nasilał. Mama Siela myślała, jak pomieścić dzieci pod jedną folią NRC, na wypadek noclegu, tak, żeby nie zmarzły. Zuzia mocno trzymała moją rękę.
– O, jaki kamień – mówiliśmy. – Jaki trudny krok zrobiliśmy. Rzeka coraz bliżej, bo i szum głośniejszy.
Nie pamiętam, kiedy stanęliśmy na asfaltowej drodze, która potokowi towarzyszyła. Jednak doskonale pamiętam chwilę ulgi, kiedy to się stało.
– Tata, już wiem, jak będzie się nazywać ta rzeka.
– Ten potok ma już nazwę. Jamne się nazywa.
– Ale tata!
– No dobra, jak?
– To będzie „Anielska rzeka”. Anielska, bo nas uratowała. – Jasio spojrzał na nas z dumą, oślepiając jednocześnie światłem czołówki zamontowanej na jego czole. Przysłoniłem oczy dłonią.
– A ta droga to będzie „Anielska droga” – wyrwała się zaraz za nim Zuzanna. Dzielnie maszerowała, ściskając dłonie mamy i taty. Na ten czas nie było narzekań. Jednak w sercach rodziców czaiła się niepewność, bo skąd można wiedzieć, ile wytrzymają małe nóżki. Kiedy powiedzą: stop dalej nie idę. A jak to powiedzą, to zapewne dotrzymają słowa.
W przysiółku Jamne, obok „Anielskiego potoku” i „Anielskiej drogi”, wróciliśmy na żółty szlak. Strome podejście zaprowadziło nas do chaty. Nikłe światła świetlików wyznaczały kierunek.
W Gorczańskiej Chacie płonęło ognisko. Kiełbaski skwierczały na ruszcie, a goście opowiadali swoje historie. Czasami ktoś zaśpiewał. Jaś w kuchni uczył się pić herbatę, bardzo słodką herbatę.
– Muszę się docukrzyć – powiedział.
Zuzanna nie potrafiła opuścić ogniskowej imprezy.
Komentarze