
Na cel tegorocznej majówki obrałem Norwegię. Miałem się wstrzymać z wylotem do lata, ale psia kość, no nie wytrzymałem, jednego dnia sprawdziłem najlepsze połączenia i po 5 minutach miałem już bilety do Bergen i z powrotem. Pozostawało tylko wyczarować plan i w drogę! Przez 5 dni na zachodzie kraju udało się zrobić coś na wzór "Norway in the nutshell" dla uboższych, czyli od Bergen przez Flam, Gundvagen po Voss obskoczyć naprawdę fajne miejsca - z wyłączeniem jednak podróży promem po Aurlands - i Naeroyfjordzie. Największym jednak plusem wyjazdu było dodane jakby na doczepkę Finse, mała niepozorna wioska gdzieś pośrodku niczego, u stóp płaskowyżu Hardangervidda.
O Finse mogliście słyszeć wcześniej w dwóch przypadkach - jeśli jest inaczej to szapo ba.
Po pierwsze to najwyżej położona stacja norweskich kolei, równo 1222 metry nad poziom morza wspina się tam czerwona kolej bergeńska, łącząca Bergen ze stolicą kraju. Podróż koleją to niezwykła frajda, krajobrazy - jak już nie jedzie się jednym z wielu tuneli - oczarowują, aż chciałoby się by co chwilę można było stawać na zdjęcia. Jeszcze w przeddzień wyjazdu udało mi się kupić bilety w cenie 249 koron w jedną stronę. Prócz stacji, kilku domków, muzeum kolejnictwa oraz hotelu - nazwę zawdzięczającemu właśnie wysokości na jakiej się znajduje - we właściwym Finse nic więcej nie ma.
Niecałe 500 metrów nieopodal, tuż nad brzegiem jeziora - które podczas mojej wizyty głęboko jeszcze skryte było pod grubą warstwą śniegu i lodu - znajduje się schronisko DNT, Finsehytta. Tam też się zatrzymałem. Miejsce nadzwyczaj przyjemne, mogące się pochwalić... własnym mikrobrowarem! Tak, to dość nietypowa miejscówka na tego typu działalność, trzeba jednak przyznać, że piwa mają niezgorsze a i cenowo przyzwoite - 80 koron to jak na nasze standardy kosmos, ale w Norwegii spoko. No i mają podkładki, co wcale nie jest rzeczą tak oczywistą bo znalezienie ich w tym kraju to naprawdę nie lada wyczyn.
Ze schroniska rozpościera się zapierający dech w piersi widok na zmrożony płaskowyż, z przykrytymi śniegiem górami i lodowcami w tle. Podziwiając wydłużające się cienie na okolicznych wzgórzach doszedłem do wniosku, że nie dziwię się pewnemu reżyserowi, że to właśnie w Finse nakręcił sporo scen z filmu, który był drugim i najważniejszym powodem mojego tam przybycia.
W roku 1979 na ekrany kin wchodzi druga (*piąta) część Gwiezdnych Wojen, "Imperium Kontratakuje". Pierwsza połowa filmu w większości toczy się na zimowej planecie Hoth. Jak łatwo możecie się domyślić, to właśnie Finse George Lucas wybrał do sprortretowania tej mroźnej krainy. Nieprzebrane połacie śniegu, lodowiec Hardangerjokulen w bliskiej odległości, niewysokie ale majestatyczne góry, to wszystko idealnie wpasowało się w wizję Lucasa - gdyby nie pojedyncze hytte czy linie energetyczne naprawdę można by pomyśleć, że trafiło się na Hoth! Wspomniany lodowiec jest też chyba najłatwiej osiągalnym dla turysty tego typu miejscem w Norwegii.
W hotelu przy stacji znajduje się pomieszczenie w którym zebrano zdjęcia i artykuły z norweskiej prasy tamtego okresu. Znaleźć tam też można oryginalną czapkę Luke'a Skywalkera :-) Co ciekawe, MOC naprawdę musiała tutaj zadziałać bo drugiego dnia pobytu tam - 4 maja - zorientowałem się, że mamy światowy dzień Gwiezdnych Wojen! Przypadek? ;)
Przełom kwietnia i maja jest najlepszy do odwiedzin jeszcze z jednego prostego względu: śniegu jest jeszcze dużo i wszystko wciąż wygląda jak Hoth, ale dni są już długie i naprawdę ciepłe co sprzyja wędrówkom.
Płaskowyż wokół Finse to doskonałe miejsce dla wielbicieli sportów zimowych - narciarze, skisurferzy odnajdą się tam jak ryba w wodzie. Przejażdżki skuterami czy psimi zaprzęgami też jak zobaczyłem nie należą do rzadkości. Dziwić się nie ma co - warunki są naprawdę kapitalne, mimo wczesnego maja śniegu jeszcze sporo i tak pewnie z początkiem czerwca będzie można dopiero zacząć myśleć o przesiadce na rower. Rower, bo Finse to jeden z przystanków niezwykłej letniej drogi, "Rallarvegen" ciągnącej się przez dziesiątki kilometrów po niezwykłych okolicach. W tej całej zbieraninie narciarzy okazałem się jedynym piechurem, nikomu to nie przeszkadzało, ważne było że człowiekowi chce się ruszyć tyłek i nie ważne jak, ale pokonać te kilkanaście kilometrów do celu który sobie wytyczy.
W marszu po Finse i okolicach pomaga śnieg, jest twardy przez co idzie się pewnie i szybko. Słońce całe popołudnie jednego i przedpołudnie drugiego dnia świeciło ostro i dopiero po powrocie do Bergen można było zauważyć na twarzy charakterystyczną białą plamę po okularach ;)
Ciekawostką jest sposób znakowania szlaków, na kamieniach oczywiście odnaleźć można czerwone T Norweskiej Organizacji Turustycznej, ale tam gdzie głazów brak w śnieg wbite są cienkie gałązki, z pozoru wydawałoby się niewidoczne - bez obaw, spełniają jednak one swoją funkcję bardzo dobrze.
Będąc w Finse nie trzeba pokonywać nastu kilometrów pod lodowiec by poczuć niezwykły klimat. Wystarczy obrać kierunek i iść przed siebie, krajobrazy powoli się zmienią pozostawając przy tym niezwykłymi a duch Hoth i Gwiezdnych Wojen będzie nam towarzyszył nieustannie. Polecam każdemu, chociażby i na krótką wizytę, w drodze do Bergen czy na odwrót. Sam z pewnością wrócę w zieleńszym okresie by dojść do lodowca i ujrzeć go w pełnej krasie... i napić się ponownie Brown Ale :P
W wolnej chwili zapraszam do odwiedzenia mojego bloga https://idealbonieide.wordpress.com/ oraz fanpaga na fejsie :-)
Przeczytaj też
Czy wiesz, że...
W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem galerii, które zobaczą tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje fotografie. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Komentarze