Zapraszam na wiosenny spacer po górach, pagórkach, polach i torfowiskach w belgijskich Ardenach. Nie bójcie się, nie zmęczycie się. Najwyżej trochę się pogubimy w ardeńskich lasach, ale co to za trekking bez choć symbolicznego pobłądzenia. Gotowi?
Informacje bardziej praktyczne dotyczące organizacji wyjazdu, zakwaterowania itd. zawarłam w poprzednim wpisie – Wiosenna ofensywa w Ardenach – informacje (nie)praktyczne.
ZOBACZ krótkie filmowe podsumowanie naszego mozołu:
Dzień 1 – Eupen
Tutaj zaczynamy nasz mozół – przyjeżdżamy w czwartek koło południa (pociągiem z Brukseli, około 2 godzin) i mamy czas, żeby rozejrzeć się po mieście. Eupen jest stolicą Wspólnoty niemieckojęzycznej Belgii, tak więc mówili do nas po niemiecku, co nigdy nie nastraja mnie optymistycznie. Tak naprawdę na ulicy usłyszeć tu można kilka języków, bo miasto położone jest około 15 kilometrów od granicy z Niemcami i Holandią, tak więc niemiecki przeplata się z francuskim, niderlandzkim i flamandzkim (których nie jestem w stanie odróżnić).
W Eupen znajdziemy wiele 18 i 19-wiecznych zabytkowych budowli. Region ten słynie również z rozmaitych kulinarnych specjałów, takich jak np. Eupener Platz (taki słodki chlebek), przeróżne wędliny i kiełbasy (o, przepraszam – wursty oczywiście) i piwo.
Dzień 2: Eupen – Ovifat (27 km)
Zjadamy nasze wspaniałe śniadanie (o tym, jak dbali, żebyśmy dobrze się odżywiały, pisałam we wcześniejszym wpisie), odbieramy prowiant na drogę i ruszamy przed siebie! Z pomocą dobrych ludzi mówiących po niemiecku (są tacy!) znajdujemy nasz szlak GR573, który prowadzi początkowo leśną drogą wzdłuż rzeczki la Helle. Przy okazji – kilka słów o dobrych ludziach (nie tylko tych niemieckojęzycznych). Nie wiem, czy wyglądałyśmy na aż tak zagubione, ale zdarzało się, że ludzie sami nas zaczepiali pytając, czy mogą pomóc. W trakcie całej naszej wędrówki spotykałyśmy ludzi niezwykle życzliwych, pomocnych i otwartych – nieważne, czy szukałyśmy kościoła, szlaku czy przystanku autobusowego.
Przechodzimy przez most Guerrier, cztery kilometry później mijamy zaporę de la Helle. Gdzieś po drodze zaliczamy pierwsze zgubienie szlaku (jeszcze mniej więcej kontrolowane) i nawiązujemy znajomość z dwoma Belgami, którzy planują przejść trasę podobną do naszej.
Po przejściu kolejnych 7 kilometrów dochodzimy do miejsca, w którym musimy wybrać wariant, bo przejście głównym szlakiem jest niemożliwe ze względu na podmokły teren. W sumie byłam bardzo ciekawa, co to znaczy, że „przejście jest niemożliwe” – to wszak pojęcie względne. Postanowiłyśmy jednak zaufać Pani z agencji turystycznej wschodniej Belgii, która kilkakrotnie zaznaczała, że mamy tam nie iść.
Nasz szlak wiedzie częściowo przez lasy, potem długo przez torfowiska, a potem to już nie wiadomo gdzie, bo go gubimy chwilę po tym, jak wypowiadam znamienne słowa: Jest dużo lepiej niż sądziłam pod względem gubienia się. Postanawiamy jednak nie wracać się do miejsca, w którym ostatni raz widziałyśmy nasze oznakowanie i przemy dalej do przodu – zwiedzamy okoliczne wioseczki, wszyscy dziwnie na nas patrzą, a my jesteśmy przeszczęśliwe, bo świeci słońce, nie wiemy do końca gdzie jesteśmy i jesteśmy umozolone. Jest pięknie!
Szczęśliwie, trochę po 17.00 docieramy jednak do Ovifat, gdzie czeka na nas niespodzianka – pani pracująca w schronisku (Belgijka) mówi trochę po polsku! Wymieniamy więc grzecznościowe dzień dobry, dziękuję i tym podobne, zjadamy pyszną kolację, pijemy belgijskie piwo i idziemy spać, bo mozolne 27 km. zrobiło swoje. Jutro atak szczytowy na najwyższy szczyt Belgii, trzeba wypocząć!
Dzień 3: Ovifat – Malmedy (24 km)
Jesteśmy w pełni świadome powagi chwili. Za chwilę rozpocznie się mozolne podejście na dach Belgii, Signal de Botrange, całe 694 m.n.p.m.! Co prawda krajobraz dookoła jest zupełnie płaski i trochę musimy same siebie przekonywać, że jednak jesteśmy w górach, no ale przecież takie są fakty! Idziemy zdobyć szczyt należący do Korony Europy!
No i w końcu jest! Jak wygląda dach Belgii? No cóż, przede wszystkim, to w ogóle nie jest góra. To punkt kulminacyjny, na którym wybudowano kilka schodków, żeby to przynajmniej jakoś wyglądało… O właśnie tak:
Mus mozołu przyglądał się jednak temu atakowi szczytowemu z pobłażliwym uśmiechem.
Wkrótce emocje opadły, a my ruszyłyśmy dalej przez torfowiska ku Malmedy. Szlak częściowo poprowadzony jest drewnianymi mostkami. Krajobraz jest, jakby to rzec – dość monotonny, ale można tu znaleźć to, czego zawsze poszukuję w górach (i pagórkach) – najzwyklejszy święty spokój.
Po drodze zahaczamy o ermitaż w miasteczku Bévercé. Pustelnia istniała tutaj od 1446 roku, a obecny budynek powstał w 18 wieku. W środku znajduje się kapliczka, do której można zajrzeć. Gdyby ktoś z was chciał zostać pustelnikiem, śmiało polecam tę kwaterę – nikt się nie plącze pod oknem, dookoła cisza, nawet trochę gór gdzieniegdzie. Boję się tylko, że może nie być internetu.
Zanim zeszłyśmy do Malmedy, zrobiłyśmy jeszcze górską pętelkę dookoła miasta. To był moment, w którym najbardziej czułam, że jestem w górach, w swojskich Beskidach. Samo Malmedy, określane jako Brama do Hautes Fagnes to bardzo miła mieścina, wydaje się, że to dobra baza na dłuższy pobyt w tych rejonach. Miasto było areną walk w czasie ardeńskiej ofensywy z przełomu lat 1944 i 45. Dokonano tu m.in. masakry alianckich jeńców wojennych.
Dzień 4: Malmedy – Butgenbach (24 km)
Dzień tradycyjnie rozpoczynamy od wypasionego śniadania, a następnie z pomocą miejscowych znajdujemy nasz szlak. Spacerujemy sobie idąc nawet trochę pod górę. Mijamy stacje drogi krzyżowej umieszczone na wzniesieniu, a następnie szlak prowadzi przez wieś i pola. Po około 10 km mozołu dochodzimy do zapory w Robertville. Teraz pozostaje nam iść cały czas wzdłuż brzegu jeziora – bułka z masłem.
Nad jeziorem Robertville oczywiście gubimy się i zamiast iść wzdłuż jeziora, zaczynamy iść wzdłuż strumyku (widzę te kpiące uśmiechy). Na szczęście dość szybo się orientujemy, że coś jest nie tak. Końcową część trasy pokonujemy ścieżką rowerową RAVel – to świetnie przygotowana droga dla rowerów, ale także turystów. Oj, przydałby się rower, bo jesteśmy już porządnie wymęczone (do tego stopnia, że szłam i liczyłam kroki, żeby tylko się czymś zająć).
Wieczorem docieramy w końcu do miasteczka Butgenbach, gdzie znów mówią do nas po niemiecku i gdzie zjadamy nieprzyzwoicie dobry, pięciodaniowy obiad (o którym pisałam we wcześniejszym wpisie
Następnego dnia wracamy już do domu, choć chętnie pomozoliłybyśmy się jeszcze trochę… To był bardzo przyjemny wypad, w sam raz na rozruszanie kości po zimie. W pamięci zostanie mi na pewno niespotykana życzliwość ludzi, których spotykałyśmy po drodze, świetna organizacja naszej wyprawy przez agencję turystyczną wschodniej Belgii oraz swojskie, sielskie krajobrazy Ardenów. Chwilami czułam się tam jak w domu – na beskidzkich pagórkach lub na mazowieckiej wsi. Nie będę was na pewno przekonywać, że to była przygoda życia. Nie musicie rzucać wszystkiego i jechać w Ardeny. Ale jeśli przypadkiem kiedyś zdarzy się tak, że zamieszkacie w okolicy, to wpadajcie śmiało, nie będziecie żałować.
PRZECZYTAJ TEŻ: Wiosenna ofensywa w Ardenach – informacje (nie)praktyczne
OCENA W SKALI MOZOŁU: 2/10
W trakcie tego wyjazdu mozół nie miał za dużo do roboty. Jedyną trudnością mogły być odległości, jakie pokonywałyśmy – w ciągu 3 dni zrobiłyśmy prawie 80 kilometrów, ale suma przewyższeń jest zawstydzająca. Trochę błota i kilkukrotnie zgubiony szlak (ale nie spektakularnie!) pozwalają przyznać skromne 2 punkty w skali mozołu. Idealna, wiosenna pogoda oraz nieprzyzwoicie smaczne i obfite posiłki uniemożliwiają przyznanie wyższej noty. No i nie było kabanosów na szlaku!
- PASMO: Ardeny
- SZCZYT: m.in. Signal de Botrange
- WYSOKOŚĆ: 694 m.n.p.m.
- ATAK SZCZYTOWY: 25.03.2017 r.
- POCZĄTEK SZLAKU: Eupen
- KONIEC SZLAKU: Butgenbach
Komentarze