Pod koniec września 2016 roku wybrałem się na samotny trekking z plecakiem i namiotem na słowackie Bieszczady. Wystartowałem w Wetlinie, a o tym, co się wydarzyło później, przeczytacie poniżej.
Cały przemoczony schodziłem z grani dzielącej Polskę od Słowacji. Mijałem pomnik ku czci radzieckich żołnierzy walczących o oswobodzenie przełęczy od Niemców. Deszcz ściekał mi po twarzy, ale ja byłem iście zadowolony z podjętej przygody. Ścieżka tematyczna prowadziła starym szlakiem z Węgier do Halic czyli Polski. Przez wieki wędrowali nią kupcy, rabusie oraz poselstwa.
W opuszczonej bojkowskiej wsi o nazwie „Pod Ruskem” rozbiłem się na noc pod niebem pełnym gwiazd z widokiem na drogę mleczną.
Drugiego dnia wędrówkę rozpocząłem od spaceru wzdłuż zachodniego brzegu zalewu Starina doprowadzającego wodę do dalekiej Bratysławy.
Po dojściu do drogi podjechałem autostopem do miejscowości Snina. Tam rozpocząłem wejście na masyw górski Vihorlat, będący fragmentem wielkiego kompleksu wulkanicznego. Długo pod górę, asfaltową drogą, później górskimi szlakami docierając tuż przed zmrokiem do Sninskiego Kamena.
Z tej formacji skalnej górującej nad okolicznymi bukowymi lasami rozpościerają się niesamowite widoki – ogromna przestrzeń, a przy dopisującej pogodzie można porównać wyraźny teren z mapą. U podnóża gór, na północy leży słowackie miasto Snina, a za nim Łuk Karpat, granica z Polską, Bieszczady – Bukowe Berdo, Ukraina na wschodzie, a gdzieś na zachodzie, przy wypalającym się słońcu jak Orodruina majaczą Tatry.
Po zmroku, łamiąc zakaz biwakowania na skale rozbiłem namiot i przy świetle lampki czołowej zawinięty w ciepły śpiwór zaczytałem się w biblię miłośników spędzania czasu w naturze autorstwa Henri’ego Thoreau’a – „Walden, or life in woods”.
Dnia trzeciego zbiegłem z tej części gór, wspiąłem się na szczyt Vihorlat na którym urządziłem przerwę na bujanie w obłokach i podziwianie Wielkiej Niziny Węgierskiej. Chmury odbijały się w wielkim jeziorze Zemplinska Sirava, a jakieś 40 km na południowy-wschód zaczynała się Ukraina i jej pierwsze miasto – Użhorod.
Przyrządziłem sobie obiad mistrza kuchni czyli mielonkę z kuskusem zagryzaną chlebem orkiszowym z kabanosami. W oddali nieustannie słychać było strzały i wybuchy, gdyż pobliskie lasy – zachodnia część gór Vihorlat stanowią teren poligonu wojskowego.
Po kilku godzinach schodzenia lasami których stan drastycznie się zmniejszał w skutek wycinki, przed zmrokiem dotarłem do pierwszej wsi po południowej stronie gór – Remetske Hamre. Pomimo ciemności i ogromnego zmęczenia postanowiłem wycisnąć z siebie jeszcze 2,5h ostatnich sił i dotrzeć tego wieczoru do jeziora Morske Oko, celem rozbicia namiotu nad jego brzegiem. Tego dnia przeszedłem 30 km!
Spędziłem kolejny spokojny nocleg nad pięknym jeziorem w towarzystwie liska który nic nie robił sobie z młodego Polaka rozbitego nad wodą.
Czwarty dzień rozpocząłem od wygrzewania się na słońcu, czytania National Geographic, spacerowania wokół przybierającego jesienne barwy jeziora.
Przed południem okrężną drogą wróciłem na Sninsky Kamen, na którego południowej części urządziłem sobie sesję zdjęciową.
Do popołudnia zszedłem do Sniny, skąd autostopem wróciłem do Stakcina i uzupełniłem zapasy w pobliskim sklepie. Złapałem autobus do ostatniej wsi na Słowacji - Nova Siedlica, tuż przy granicy z Ukrainą, w malowniczych, dzikich górach które z powrotem należały do pasma Karpat. Piękny wieczór sponsorowało ognisko rozpalone przed namiotem, na skraju Parku Narodowego Połonin, przy którym wypiłem piwko zwycięstwa. Syczące drewno w ognisku przed moimi stopami, wyraźnie widoczna droga mleczna i wielka dzika przyroda wokół mnie. Ja gdzieś w Karpatach na granicy Słowacji z Ukrainą, niedaleko Polski. Ogrzewałem się w tą piękną noc przy ognisku, które już rozpalam bez żadnych trudności w 5 minut. Niczym izraelski żołnierz, albo lepiej, mój przyjaciel Andrzej który mnie nauczył tej umiejętności w mroźne dni poprzedniej zimy w lasach parczewskich. Po raz kolejny spałem wyśmienicie w ciszy lasu, z daleka od cywilizacji.
Piątego dnia odbyłem pięciogodzinny trekking przez bukowy las rodem z baśni Andersena. Odpowiednio trawersując ostro w górę i ostro w dół, bez jakichkolwiek śladów człowieka. Szedłem lasem wielkich, starych buków, przez które przenikają promienie jesiennego słońca. Mijając ciemne uroczyska, w których nagromadziły się konary upadłych drzew, wielkie kamienie, ściółka leśna. Idąc wzdłuż zalesionych gór z których wypływają potoki. Obok gęstych zagajników, w których niedźwiedzie tworzą sobie gawry (jak informowały tabliczki wcześniej). Pomimo słonecznego przedpołudnia pięć godzin wędrówki przez ten tajemniczy las przypominało spacer Fangornem.
Lekki strach opadł dopiero przy żółto-niebiesko-białym słupku wyznaczającym dojście do granicy z Ukrainą. Potem, przy znaku markującym górę Krzemieniec/Kremenaros pojawili się pierwsi turyści. Polscy studenci, uczniowie w adidasach i z plecaczkami. No i ja z kijem, brudny, spocony z wielkim plecakiem. W porównaniu z słowacką stroną, polskie Bieszczady są wyjątkowo zatłoczone.
Na Wielkiej Rawce odpocząłem od trudnego trekkingu po słowackiej stronie. Podziwiałem Bukowe Berdo i Połoninę Caryńską. Jedne z najpiękniejszych pasm w polskich górach.
Na Małej Rawce poznałem Fabiana, z którym spędziłem resztę dnia. Razem zeszliśmy z gór do Wetliny, rozmawialiśmy ponad 5 h. Takie rzeczy dzieją się często w górach, gdy spotykasz kogoś przypadkiem a rozmowa o pierdołach zamienia się w kilkugodzinny dyskurs o sprawach egzystencjalnych, zaś wspólne pokonywane kilometry po połoninach stają się miłym towarzyskim wspomnieniem.
Szóstego dnia pożegnałem znajomych w Wetlinie, państwo Alinę i Andrzeja Piłasiewiczów, którzy prowadzą uroczy pensjonat Dworek Wadera. Serwują w nim pyszną zupę i śniadania domowe z najlepszą szynką na świecie. Spakowałem plecak i zabierając autostopowiczów autem wróciłem do domu.
W ciągu sześciu dni pokonałem ponad 100 km, spędzając 5 nocy samotnie pod namiotem po słowackiej stronie Bieszczad.
Inspiracją do podjęcia wędrówki przez te góry był wpis Łukasza Supergana, zaś informacje merytoryczne uzupełniłem posiłkując się blogiem „W dobrym kierunku”. Mapy, które zabrałem ze sobą to: „126 – Vihorlatské vrchy, Zemplínska Šírava” 1:50 000, kupione na polskim allegro, wydanie słowackie oraz polskie wydanie pogranicza polsko-słowackiego z częścią ukraińskiego Użańskiego Parku Narodowego. Obszernych informacji o szlakach na Słowacji udzielił mi słowacki kolega Lionel.
Komentarze