W przeciwieństwie do "Diabelskiego wschodu Słońca w bieli" którego już piąta edycja będzie w połowie lutego przyszłego roku, na tę wycieczkę nie organizuję "wielkiego pospolitego ruszenia" ;)
To w zamyśle było takie osobiste ukoronowanie roku, emocjonalne pożegnanie dwunastu miesięcy w górskim stylu. Ale jednak przecież góry to ludzie, wspaniali i przyjacielscy, to i tutaj też nie chodzę sam. Tym bardziej jeśli idą z Tobą dwa "Diabelskie wariaty" to po prostu musi być fantastycznie ;)
W tym roku ostatecznie chęć powalczenia z nadmiarowymi gramami tłuszczu nagromadzonego przez dwa dni świąt wyraziła czwórka chętnych. Ostatecznie pojechaliśmy w trzy osoby i było jak zawsze fantastycznie, choć tym razem nie mieliśmy okazji podziwiać pięknych górskich panoram, w ogóle nie mieliśmy okazji podziwiać nic poza mgłą i chmurami szczelnie otulającymi Królową Beskidów. Ale w niczym nam to nie przeszkadzało!
Wyjazd o 6:30 z Krakowa był w sam raz. Na przełęczy Bory, która jest granicą jednego z dwóch zlewisk w Polsce, którego wody spływają nie do Morza Bałtyckiego (w tym konkretnym przypadku do Morza Czarnego), zatrzymaliśmy o równej godzinie wschodu Słońca, jednak poza najbliższymi domostwami nie było widać nic więcej.
Dojazd do przysiółka Lipnicy Wielkiej zwanego Stańcowa był w miarę bezproblemowy, chociaż czym bliżej Babiej Góry tym śniegu było więcej, także na drodze, potem pojawił się nawet lód, ale sprawnie dojechaliśmy do parkingu, którego... nie było, gdyż był całkowicie przykryty białą, mokrą i ciężką pierzynką. Po pierwszym zakopaniu się w śniegu i ostatecznym wyjechaniu/wypchaniu (nie potrzebne skreślić) postanowiłem "zaparkować" wzdłuż drogi, aby wieczorem gdy wrócimy nie było problemu z wyjechaniem.
Po kilku przejazdach tam i z powrotem przebraliśmy się i po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy ku Słowacji.
Szlak był całkowicie nieprzetarty, co w połączeniu z mokrym i ciężkim śniegiem oznaczało, że będzie wesoło. Dotarcie do granicy polsko-słowackiej, tradycyjna "słitfocia"...
...i trasa lekko w dół, wzdłuż dość mocno porywistego potoku który utworzył się na drodze, "umilając" nam swoją obecnością trasę.
Tradycyjne śniadanko w wiacie której zawsze zazdrościłem Słowakom - u nich infrastruktura w masywie Babiej Góry (i nie tylko zresztą) jest po prostu zrobiona pod turystów, co u nas niestety nie jest tak dobrze rozwinięte.
Ale ponieważ święta trwały, więc nie zabrakło również i pysznego piernika ;)
Dojście do żółtego szlaku...
...i pierwszy szok - w wieży na której rok temu stała lorneta... stwierdziliśmy jej brak - cóż, chyba zbyt blisko polskiej granicy...
Oczywiście nie wiemy kto ją "zawinął", ale jej brak niestety był początkiem "minusowania" słowackiego żółtego szlaku w tym roku.
Drugi duży minus który mnie osobiście bardzo zaskoczył, to brak odbudowania zarwanego w zeszłym roku wiszącego drewnianego mostku, którym prowadził żółty szlak.
Słowacy zawsze byli znani z tego, że szybko i sprawnie naprawiają wszelką infrastrukturę turystyczną, a tutaj taki klops...
Dalsza droga była już mocno pod górę...
...i z każdym krokiem czułem coraz większy odpływ sił... Dosłownie jakby mi ktoś odjął z 90% mocy...
To było o tyle dla mnie samego dziwne, bo ostatni raz, aż tak kiepsko mi się szło cztery lata wcześniej, ale wtedy ponad 39-cio stopniowa gorączka tłumaczyła wszystko. A tutaj czułem się dobrze, ale całkiem bez mocy... Podejrzewam, że ślimak wyścigowy czy żółw tego dnia poruszałyby się szybciej ode mnie...
A, że pozostała dwójka ma świetną i żelazną kondycję, to sporo musieli się na mnie naczekać przy kolejnej wiacie na Stavinach. Ale wcześniej była jeszcze druga wieża, również z lornetą, która dzięki temu, że jest dość wysoko to dalej cieszy swoją obecnością i w pełni służy turystom. Choć sama lorneta tego dnia nie była do niczego z oglądaniem widoków przydatna.
Czym wyżej tym ciężej się szło, śladów jakby było coraz mniej i z tęsknotą wracałem myślami do wycieczki sprzed trzech lat, gdy cały szlak był przez Słowaków przejechany skuterami, dzięki czemu szło się naprawdę fajnie. Rok temu również szlak był bardzo dobrze ubity, ale i śniegu było zdecydowanie mniej.
Idąc dalej w pewnym momencie zadzwonił Raffee, że ślady nie idą obok wiaty, więc ku niej zboczyli i zostawili mi strzałki na śniegu oznaczające, w którym momencie mam skręcić za nimi. Problem jednak był taki, iż w momencie tegoż telefonu byłem już dobre kilkaset (no dobra, może kilkadziesiąt..) metrów dalej od owych hieroglifów, a przy obecnej swojej kondycji, czy też "kondycji" zupełnie nie uśmiechało mi się wracać, więc ustaliliśmy, że... spotkamy się na szczycie ;)
Trzeba zaznaczyć, że żółty słowacki szlak w zimie różni się trochę od swojego standardowego niezimowego wytrasowania. Mianowicie od przed ostatniej wiaty szlak jest poprowadzony tzw. "Zimną cestą" - przy owej wiacie odbija do góry i dochodzi do granicy i naszego czerwonego szlaku w okolicach Zimnej Przełęczy. Niedługo potem minąłem szóstkę Słowaków idących od szczytu, którzy pocieszyli mnie, że jeszcze jakieś 200-300 metrów i będzie szczyt. A w tej mgle która spowijała całą Babią Górę widoków nie było żadnych. Cóż, ich ocena okazała się dość daleka od prawdy, bo miałem jeszcze dobry kilometr marszu przed sobą. Po dojściu do czerwonego szlaku szło się już lepiej, choć zlodowaciały całkowicie szlak wymagał bardzo dużej dozy czujności i ostrożności, zwłaszcza przy końcowym podejściu na szczyt Diablaka.
Dzięki temu, że poszedłem po śladach okazało się, że to (o dziwo) ja byłem pierwszy na szczycie! Kilka zdjęć i można było się rozłożyć pod murkiem.
Jak to zazwyczaj na Diablaku bywa, wiało dość konkretnie.
Raffee z Beatą mieli jednak naprawdę ciężką trasę przed sobą, całkowicie nieprzetartą, stąd nie dziwi fakt, że dotarli później na szczyt. Ale mieli za to świetny ubaw...
Gdy doszła pozostała dwójka uradziliśmy, że nie ma co za długo zabawiać na szczycie, pamiątkowe zdjęcia...
...uraczenie się jeszcze jedną porcją pysznego piernika świątecznego, po krokieciku i ruszyliśmy w kierunku zielonego szlaku do Lipnicy, który był... całkowicie nie przetarty (no myślałby kto!?).
Do ruiny po schronisku Beskidenverein dotarliśmy dość szybko...
... i potem była zabawa w ciuciubabkę z palami wskazującymi w zimie którędy jest poprowadzony szlak.
Po dotarciu do jedynej na naszym szlaku wiaty (o dziwo nie było takiego syfu jak zazwyczaj tam panuje, co dość mile nas zaskoczyło) przyszedł czas na kawę, gdyż na szczycie za bardzo wiało aby próbować uraczyć się płynną kofeiną.
Ostatnie metry wycieczki były już nawet trochę wydeptane, dzięki czemu ciut łatwiej się szło.
Koniec końców dotarliśmy z powrotem do auta i bez problemów wyjechaliśmy z naszego prowizorycznego parkingu.
I tak w gościnnych jak zawsze progach Królowej Beskidów spędziliśmy ten dzień. Wycieczka była fantastyczna, towarzystwo jak zawsze świetne - jednym słowem zakończenie sezonu turystycznego w tym roku możemy uznać za w pełni dokonane!
Z górskim pozdrowieniem.
Meteor.
Komentarze