Zapraszam na wirtualną podróż po Tatrach Zachodnich. Szlak prowadzi przez 6 szczytów: Grześ (1653), Rakoń (1879), Wołowiec (2064), Jarząbczy Wierch (2137), Kończysty Wierch (2002) oraz Trzydniowiański Wierch (1758). Dystans jaki przeszedłem to wg. programu Endomondo 32,71 km, a suma wszystkich pokonanych wzniesień: 1638 m.
Start z Siwej Polany ok. 05.00. Przygotowałem sobie na ten dzień dwa scenariusze. Plan „A”, w którym zakładałem przejście szlakiem wiodącym przez 6 wymienionych na wstępie szczytów, oraz plan „B”, w którym po wejściu na Wołowiec miałem wrócić szlakiem zielonym przez Wyżnią Chochołowską Dolinę. Siwa Polana przywitała mnie rozgwieżdżonym niebem. Najbardziej dokuczał mi brak snu. Pobudka o 03.30 i fakt, że tej nocy zasnąłem dopiero ok. 01.00 sprawił, iż na początku wyprawy bardziej prawdopodobna była realizacja wycieczki wg. planu „B”. Jednak to, co zdarzyło się kilka minut później postawiło mnie bardzo szybko do pionu.
Po przejściu ok. 300 m. od parkingu, w świetle latarki czołowej ujrzałem dwa świecące punkty. Bez wątpienia były to czyjeś oczy. Do kogo należały? Jakie było moje pierwsze skojarzenie…? :) Właściciel oczu był na tyle daleko, że mogłem dostrzec tylko dwa świecące i wpatrujące się we mnie punkty. Przystanąłem, pocieszając się w myślach, że to tylko lis. Jednak gdy zauważyłem, iż świecące punkty zaczynają się do mnie zbliżać, przyznam szczerze, poczułem lekką adrenalinę i zupełnie odeszła mi ochota na sen. Próbowałem w mroku wypatrzeć sylwetki, czy choćby jakiegoś zarysu zbliżającego się do mnie osobnika, ale nic nie mogłem zobaczyć. Zrobiłem kilka kroków wstecz. Do głowy zaczęły napływać różne myśli. Naoglądałem się filmów i poradników, co należy zrobić w przypadku spotkania z właścicielem brunatnego futra, ale rzeczywistość na ogół jest trochę inna… „Oczy” zatrzymały się i po chwili zauważyłem jak ich właściciel przebiega przez drogę.
Odetchnąłem z ulgą. Było to jakieś małe zwierzę. Podszedłem bliżej i wtedy zeszło ze mnie ciśnienie. Właścicielem tych przepięknych oczu był… Kot :) Śliczny, szary kot, który doprawił moją wyprawę, już na samym jej początku, sporą dawką pikantnych przypraw. Dalszy marsz w kierunku Polany Chochołowskiej nie był już tak bogaty w adrenalinę, choć kilka kilometrów przed dotarciem do niej, dołączył do mnie towarzysz podróży. Był to ptak, prawdopodobnie wróbel. Odfruwał, gdy się do niego zbliżałem, by kilkadziesiąt metrów dalej znowu na mnie poczekać. Może był przyzwyczajony do dokarmiania przez turystów i oczekiwał, że dostanie coś ode mnie, a może… „Dobry Duch”. Postanowiłem przyjąć drugą wersję, co znacznie poprawiło mi humor i utwierdziło w przekonaniu, że jednak uda mi się zrealizować plan „A”.
Polana Chochołowska przywitała mnie zaróżowioną świtem mgłą. Błoga cisza i budzący się w mglistej pościeli poranek, snujący się bezszelestnie po zroszonej zieleni traw to widok, którego nigdy nie zapomnę. Niestety, po krótkim odpoczynku w pobliżu schroniska musiałem opuścić to magiczne miejsce, wszak czekała mnie jeszcze długa droga.
Kolejny etap to szlak na Grzesia. Chyba najmniej widokowy odcinek całej wyprawy. Jedynym urozmaiceniem były promienie porannego słońca, przedzierające się przez korony drzew. Za to widok tuż pod szczytem Grzesia wynagrodził wszystko. Północna część nieba była pokryta efektownie wyglądającym morzem chmur. Nigdy wcześniej nie miałem okazji oglądać takiego spektaklu. Po zdobyciu Grzesia praktycznie aż do ostatniego wierzchołka, czyli Trzydniowiańskiego Wierchu rozpościerają się cudne panoramy zarówno na polską jak i słowacką część Tatr. Po Grzesiu czas na Rakoń, a potem nieco bardziej wymagające podejście na Wołowiec.
Po drodze zrobiłem jeszcze jedno ciekawe zdjęcie. Kadr, w którym ptaki układają się w kształt serca. Czyżby miłość do Tatr została odwzajemniona? Wejście na szczyt technicznie, szczególnie przy dobrych warunkach, bez żadnych problemów. Na Wołowcu trochę dłuższy odpoczynek i czas na fizyczną i duchową strawę. Było kilka minut po 11, więc ostatecznie podjąłem decyzję o kontynuowaniu mojej wędrówki w stronę Jarząbczego Wierchu. Część szlaku pomiędzy Wołowcem a Jarząbczym Wierchem to bez wątpienia najpiękniejszy widowiskowo, ale chyba też najtrudniejszy etap. Cudna sceneria i towarzyszące błogie uczucie lekkości, gdy idzie się granią, na zawsze pozostaną schowane pod powiekami.
Dochodząc do zbocza Łopaty zauważyłem unoszącego się nade mną Orła… Piękno Tatr, przestrzeń, chmury na wyciągnięcie rąk, cisza… Czy może być piękniej…? Niestety musiałem spaść na ziemię, na szczęście tylko w przenośni. Gdybym jednak tego nie zrobił, spaść można już całkiem na poważnie. Odcinek nie jest trudny technicznie, ale wpatrywanie się w niebo podczas marszu granią, nie jest najlepszym pomysłem. :) Przed samym podejściem na kolejny, czwarty już szczyt, warto chwilę odsapnąć. Po kamiennych stopniach, krok po kroku, sapiąc przy tym dość głośno, udaje mi się w końcu dotrzeć na wierzchołek Jarząbczego Wierchu.
Duma i ogarniające zmęczone ciało szczęście, bo wokół znowu nieziemskie widoki. Oczy nasycić widokiem, duszę nakarmić szczęściem, dać ciału odpowiednią porcję kalorii i trzeba ruszać dalej. Początkowo zejście dość strome i dodatkowo dużo luźnych kamieni, trzeba więc uważać, bo łatwo tu o poślizg. Dalej bez większych problemów. Zaczynam odczuwać lekkie zmęczenie, a tu kolejne podejście, na szczęście już ostatnie. Piąty szczyt (Kończysty Wierch) tego dnia i trzeci, którego wysokość przekracza 2000 m. zaliczony. Kilka zdjęć, chwila odpoczynku i czas na marsz w kierunku ostatniego wierzchołka. Trzydniowiański Wierch jest ostatnim etapem mojej wycieczki. Wiem, że czeka mnie jeszcze mozolne zejście w dół no i na sam koniec monotonny marsz Doliną Chochołowską, więc po krótkim odpoczynku czas na ostatni etap wędrówki.
Każdy zakątek Tatr ma zapewne swój niepowtarzalny urok, klimat. Jednak to, co zafascynowało mnie w tej części Tatr to przede wszystkim cisza i zdecydowanie mniejszy ruch. Dla porównania Świnica i tłum osób, z których większość próbuje znaleźć odpowiednie miejsce na zrobienie fotki i niestety spory hałas, który mnie osobiście utrudnia kontakt z Naturą. Wołowiec, Jarząbczy Wierch – na szczycie zaledwie kilka osób zapatrzonych w ciszę horyzontu i uczucie, o którym pisałem wcześniej. Piękno Tatr, przestrzeń, chmury na wyciągnięcie rąk i przede wszystkim cisza… Zapewniam, że warto tu zabłądzić, aby przeżyć magiczne chwile. No może bez spotkań oczu w świetle latarki… :)
PS - Gdyby ktoś spotkał w pobliżu parkingu na Siwej Polanie sympatycznego, szarego kotka, to bardzo proszę (jeżeli będzie miał na to ochotę) pogłaskać go ode mnie… :) To po części dzięki niemu udało mi się zrealizować plan "A"
Przeczytaj też
Czy wiesz, że...
W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem galerii, które zobaczą tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje fotografie. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Komentarze