Granaty miały być kolejną okazją do zapoznania się z Orlą Percią. Tylko jak przekonać Darka?
Granaty mieliśmy w planach już wcześniej. To znaczy ja miałem, bo Darek nie podzielał mojego zapału. Miał inny pomysł, bo chciał wejść tylko na jeden z wierzchołków – najłatwiejszy Zadni. Niestety ostatni wyjazd zakończył się umiarkowanym sukcesem. Co prawda Kozi Wierch zaliczyliśmy, ale drobna kontuzja pokrzyżowała nam wtedy szyki. Odłożyliśmy więc Granaty na inny termin. Darek jest ciekawym typem ryzykanta. Potrafi wybrać się w całodniową wycieczkę z łykiem wody, czy ustalić trasę, po której stracimy ochotę do życia. Kiedy jednak w grę wchodzą tatrzańskie szlaki, to na dźwięk słowa „łańcuch” dostaje chyba alergii. I to takiej zaawansowanej. Ja chciałem od razu machnąć wszystkie trzy wierzchołki, a Darek nie wychodził wyobraźnią poza „Zadni Granat i do domu”. Znacie to uczucie, kiedy dla świętego spokoju przyznajecie komuś rację, a i tak „wiecie lepiej”? Ostatecznie uznałem, że lepsze to niż nic i z takim zamysłem ruszyliśmy w drogę. Po cichu jednak liczyłem, że może uda się zmienić jego nastawienie.
Sam wyjazd stał pod znakiem zapytania, a winę ponoszą serwisy z prognozą pogody. Ja oczywiście uparcie i niemal na siłę pakowałem się do samochodu, a Darek kręcił głową na widok zapowiadanego zachmurzenia. Byłem jednak na tyle zdeterminowany, że pojechałbym choćby sam, jak podczas ostatniego wypadu na Lubomira. Ostatecznie się udało i ta rodząca się w bólach wycieczka mogła się rozpocząć.
Miejsce startu wybraliśmy nieco nietypowo. Do Hali Gąsienicowej miał nas doprowadzić czarny szlak z Brzezin. Tak, istnieje taki. Czemu akurat ten? Głównie dlatego, że jeszcze nigdy nie szliśmy Doliną Suchej Wody i dobrze byłoby zerknąć czy jest w niej coś ciekawego. Dodatkowo mapy pokazywały niemal 250 m przewyższeń mniej (w obie strony), niż standardowa trasa niebieskim szlakiem przez Skupniów Upłaz. Przecież to jak promocja! Przy całodziennej wycieczce wszystko się liczy, a przecież najciekawsze miało nas spotkać dopiero w okolicy Czarnego Stawu Gąsienicowego. Może i trochę z nas lenie, ale dojazd w Tatry zajmuje nam niemal 4 godziny. Doliczając drogę powrotną robi się, uwaga zagadka, osiem! Nie możemy sobie więc pozwalać na kilkunastogodzinne trasy i „tniemy” tam gdzie się da. Musimy być szybcy i skuteczni, żeby jeszcze w niezłych formach i w jednym (żywmy) kawałku wrócić do domu.
Szlak zaczyna się niemal jak każdy – leśna ścieżka i drzewa wokoło. Jest słonecznie, a w zasięgu wzroku mamy już kilka osób. Nie znajdziecie tutaj jakichś męczących podejść, bo droga wznosi się raczej delikatnie. W oczy za to rzucają nam się przede wszystkim kamienie, którymi wyłożone jest podłoże. Zapytacie zapewne: „A co w tym dziwnego? Prawie wszystkie szlaki wyłożone są kamieniami?”. O nie. Takich jak tutaj, to nie znajdziecie nigdzie indziej. Wystarczy dodać, że Darek na koniec stwierdził, że wolał już schodzić asfaltem z Morskiego Oka. Nie wyprzedzajmy jednak faktów. Było całkiem przyjemnie, zwłaszcza że pogoda dopisywała, a więc i klimat w lesie był ciekawy.
Spacerując Doliną Suchej Wody nie spodziewajcie się wybitnych, górskich widoków. Widać głównie rośliny i tak jest prawie do samego końca. Dosyć szybko rozszyfrowaliśmy nazwę tej doliny. Przepływa przez nią potok o tej samej nazwie, którego koryto w górnym biegu bywa często suche. Sam strumień wpływa też czasami w podziemia i tylko szum wody zdradza jego obecność. Mnie zafascynowały jednak kamienie, które przyjęły wyraźnie czerwony kolor. Tutaj musiałem poszukać już nieco głębiej. Internet podpowiada, że barwę tę nadają glony Trenthepolia. I w sumie informacja ta w żaden sposób nie zmieni mojego życia, ale ciekawość zaspokoiłem. Mądra ta nazwa, więc od dzisiaj możecie szpanować w towarzystwie. W dodatku po łacinie!
Ładnie w tym lesie i zielono, co nie zawsze jest oczywiste. Czasami przecież trafiamy do miejsca, gdzie zamiast bujnej roślinności widać suche kikuty. Tutaj było naprawdę przyjemnie, ale trzeba być szczerym: wyczekiwaliśmy szczytów, turni, przełęczy i wszystkiego tego, co w Tatrach najlepsze. Nieśmiałe widoki pojawiły się dosłownie na chwilę, ale to głównie zasługa przerzedzonego lasu. Wejście do Doliny Gąsienicowej z niebieskiego szlaku znamy już dobrze i wygląda ono naprawdę świetnie. Byliśmy ciekawi, czy możemy liczyć na coś podobnego w przypadku czarnego szlaku z Brzezin. Otóż nie. Porzućcie nadzieję. Sami nie wiemy kiedy znaleźliśmy się pod schroniskiem „Murowaniec”. Trochę rozczarowujące było to zderzenie ze szlakową rzeczywistością, ale Czarny Staw Gąsienicowy był raptem kilkanaście minut od nas. Bez zatrzymywania się ruszyliśmy w tamtym kierunku.
Ścieżka prowadzi wygodnymi, płaskimi głazami. W sumie wszystko wydałoby się wygodniejsze od tych drobnych kamyczków na czarnym szlaku. Idziemy wśród sporej grupki ludzi, ale nie ma się co dziwić, bo to popularny cel wycieczek. Byłem tutaj już przy okazji mojego pierwszego zetknięcia z Tatrami Wysokimi – na Kościelcu. Tym bardziej byłem ciekawy tego, jakie wrażenie wywoła we mnie ten widok po niemal roku. No cóż – jest ładnie i nawet się ze mną nie kłóćcie. Wiem, nie jest to jakiś monstrualnie wysoki szczyt, ale mam do niego jakiś sentyment. Całkiem przystojna z niego góra, zwłaszcza z tej perspektywy. Szukamy więc sobie wygodnego miejsca na brzegu i wyciągamy drugie śniadanie. Królują głównie batony i inne słodkie rzeczy. Co prawda takie szybkie kalorie się w górach przydają, ale może nie bierzcie z nas przykładu na co dzień.
Granaty wydają się jeszcze odległe. Nie za bardzo nawet wiemy, którędy mielibyśmy się na nie dostać. Na mapie wszystko jest dosyć klarowne, ale patrząc na ten masyw w rzeczywistości mamy sporą zagadkę. Ciekawość szybko pcha nas więc przed siebie. Ciągle podążamy niebieskim szlakiem, który prowadzi wokół stawu. Robi się wreszcie ciekawie, zwłaszcza że nie mieliśmy okazji jeszcze nigdy znaleźć się po tej stronie tafli wody. A widoki? Coraz lepsze. Idziemy przecież mając Zawrat czy Kozi Wierch przed oczami.
Kolejnym przystankiem w drodze na Zadni Granat będzie Zmarzły Staw. Zanim jednak się tam dostaniemy, będziemy musieli pokonać całkiem przyjemny odcinek. Sporo tu kamiennych schodków, czasami trzeba będzie pomóc sobie rękoma, a wszystko to przy szumie strumienia płynącego do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Idzie się raczej bezproblemowo, ale mimo świetnej pogody niektóre miejsca są mokre i śliskie. Warto o tym pamiętać. Nie bez powodu Zmarzły Staw jest zmarzłym stawem. Pobliskie szczyty skutecznie ograniczają dopływ słońca w te miejsca. Aby przemieścić się z jednego stawu nad drugi, będziecie potrzebowali jakieś 50-60 minut. Niewiele, więc nawet jeśli nie planujecie zdobywać szczytów i przełęczy, to możecie rozważyć przedłużenie spaceru z „Murowańca”. Trochę ostrożności i powinno się wam spodobać. Nam ten kawałek naprawdę przypadł do gustu i tylko czekaliśmy na więcej. Wszystko układało się po naszej myśli. Piękna pogoda, umiarkowany ruch na szlakach i wysokogórski klimat. Czy może być lepiej? No i tacy zagadani szliśmy przed siebie wybierając wcześniej żółty szlak prowadzący do Koziej Dolinki. Nazwa to absolutnie nieprzypadkowa. Przed nami znajdowała się (chyba) rodzina, która nagle czymś się jakby zainteresowała. Podszedł do nas mężczyzna, po czym nieco nas uciszył (mówiłem ci Darek!) i wskazał na miejsce w którym znajdowała się ona:
No i się zaczęło. Ochy i achy słyszane zewsząd. Jedna kozica, potem druga i kilkuosobowa grupka gapiów – w tym my. Prawie jak na prawdziwej sesji zdjęciowej – kilka fotek i zmiana pozycji lub miejsca. Problemem okazało się to, że najbardziej smakowała jej trawa niemal dokładnie ze ścieżki. No a kto miałby ochotę ją przeganiać? Więc staliśmy tam jak te barany i podziwialiśmy kozice. Debiut reżyserski zaliczył wtedy Darek i nagrał dla was krótki filmik. Akcja pełna dramaturgii dostępna tutaj:
Granaty? Mogły poczekać. Konkretnie to Zadni Granat, bo to on był pierwotnym i jedynym celem wycieczki. Nie zaprzątał on nam jednak głowy, bo najzwyczajniej na świecie bawiliśmy się dobrze już niżej. Mimo wszystko fajnie byłoby zgonić tę kozicę ze szlaku i pójść dalej, ale że była przecież u siebie, to należało to zrobić w delikatny sposób. Mało to grzeczne wyrzucać gospodarza z domu. Użyłem więc telepatii. „No weźże się przesuń!”. Zawsze wiedziałem, że mam dar przekonywania – zadziałało.
Dalsza droga stanęła przed nami otworem i natychmiast z tego skorzystaliśmy. Zbliżaliśmy się do miejsca, w którym po raz kolejny należało podjąć ważną decyzję. Na Granaty prowadzi z Koziej Dolinki szlak zielony. W pewnym momencie odchodzi od niego czarny, prowadzący przez Żleb Kulczyńskiego, ale my uparcie trzymamy się zielonego odbijającego na wschód. Darek uskarżał się w Dolinie Suchej Wody, że nie jest w najlepszej formie. Na szczęście chwilowe słabości minęły i bez dłuższej przerwy ruszyliśmy do góry.
Wyczekujecie zapewne odpowiedzi na pytanie, czy jest trudno. Otóż w naszej „zielonej” opinii nie. Paradoksalnie wydaje mi się, że nieco bardziej wymagający odcinek to ten znad Czarnego Stawu Gąsienicowego do Koziej Dolinki. Dlaczego? A no głównie dlatego, że w niektórych miejscach może być ślisko, wilgotno, a czasami warto wspomóc się rękoma. Natomiast zielony szlak na Zadni Granat prowadzi głównie zakosami po umiarkowanie stromym zboczu. Niebezpieczeństwa? Przy dobrej pogodzie luźne kamienie czy pył pokrywający głazy, na którym można całkiem ładnie i z gracją podjechać. Nie pytajcie skąd wiem. „Kolega” mi mówił. W mojej opinii, a podkreślam, że moja opinia może być „skrzywiona”, jest łatwiej niż na Kozi Wierch z Doliny Pięciu Stawów Polskich, na którym nie tak dawno byliśmy. Idzie się w miarę spokojnie i sprawnie nabiera wysokości. Mowa oczywiście o samej drodze na Zadni Granat, bo wędrówka Orlą Percią na Skrajny to już inna historia. Zanim jednak stanęliśmy na wierzchołku, musieliśmy zrobić przerwę. Musieliśmy, bo widoki były hipnotyzujące.
Tempo mieliśmy tego dnia niezłe, panorama była wspaniała, więc rozsiedliśmy się na dobre jedząc jakieś smakołyki. Idąc na Granaty tym szlakiem, nie wiadomo do samego końca ile pozostało do szczytu. A skoro nie było widać wierzchołka, to nie mieliśmy ciśnienia, żeby go jak najszybciej zdobyć. I dobrze, bo ten okazał się zatłoczony, a tutaj mieliśmy swój własny kawałek Tatr.
Pod nami znajdował się oczywiście Czarny Staw Gąsienicowy. Na zachodzie królowała Świnica, a dalej można było podziwiać miejsca, którymi prowadzi Orla Perć. Zwłaszcza północne urwiska Koziego Wierchu zrobiły na nas wrażenie. No ale skoro już tak wysoko zawędrowaliśmy, to warto było ten wierzchołek jednak „klepnąć”. Zebraliśmy się w sobie i ruszyliśmy dalej.
Kilka, a może kilkanaście minut później byliśmy już na szczycie. Zadni Granat zdobyty. Całe 2240 m n.p.m. co czyni go najwyższym Granatem. Z trudem znaleźliśmy sobie miejsce gdzieś na skalistym szczycie i oglądaliśmy otoczenie. Przede wszystkim możecie wreszcie rzucić okiem w stronę Doliny Pięciu Stawów, a także piętrzących się w oddali wierzchołków. Co jeszcze widać? Pozostałe Granaty oczywiście. Z daleka nie wyglądało to tak źle co jeszcze bardziej rozbudziło moją wyobraźnię. Było to nasze drugie zetknięcie z Orlą Percią, a podobno fragment od Zadniego do Skrajnego Granata uchodzi za ten stosunkowo łatwy odcinek „Orlej”. Kusiło mnie okropnie, nawet nie wiecie jak bardzo. Jeszcze niedawno włóczyliśmy się wyłącznie po Beskidach, a teraz mogliśmy ruszyć tym legendarnym już szlakiem dalej. Całą drogę myślałem nad tym jak to wszystko będzie wyglądało. Czy mógłbym być bardziej gotowy? Ile szlaków trzeba przejść, żeby z czystym sumieniem powiedzieć „jestem przygotowany”?
Nieśmiało przedstawiłem Darkowi skrywany do tej pory pomysł. Opór był zdecydowany. Wiedziałem, że lubi trzymać się planu. Zrobiłem kilka kroków po ścieżce. „Podobno wcale nie jest tak znowu trudno” – mówiłem, chociaż sam miałem blade pojęcie jak tam jest. Zrobiłem kolejne dwa kroki. „Może chociaż podejdziemy kawałek i zobaczymy co i jak?” Ciągłe starałem się złamać upór Darka, ale ten zaczął przebąkiwać coś o zbliżających się ciemnych chmurach. „Ma mnie” – pomyślałem. Faktycznie robiło się jakoś tak pochmurno, ale nie rezygnowałem. „Przecież zawsze możemy zawrócić” – dodałem i zrobiłem kolejne kroki przed siebie. Po raz drugi tego dnia użyłem telepatii: „No chodź!”. Chwilę oczekiwałem na odpowiedź, ale ta nie nastąpiła. Darek ruszył za mną, a ja z uśmiechem na ustach podążyłem ścieżką dalej.
Początek jest dosyć niepozorny i raczej prosty. Obniżamy się po kamieniach i skręcamy na wyraźną ścieżkę. Szlak omija grań i prowadzi południowym zboczem Zadniego Granata. Po kamieniach dojdziemy do niewielkiej ścianki, którą trzeba będzie się wspiąć. Kilka sprawnych ruchów, trochę uwagi i po chwili znajdziemy się w okolicach Pośredniej Sieczkowej Przełączki. Stąd już bezproblemowa droga na Pośredni Granat. Tam sytuacja wygląda trochę inaczej.
Zejście z Pośredniego Granata do Skrajnej Sieczkowej Przełączki to już większe wyzwanie. Zdjęcie wygląda może nieco „dramatycznie”, ale przy suchej skale nie jest źle. Warto wyjąć ręce z kieszeni (tak serio to mam nadzieję, że nikt tak nie robi), bo przydadzą nam się dłonie. W trudnych miejscach najłatwiej po prostu odwrócić się twarzą do skały i schodzić jak po drabinie. Powoli, spokojnie i bez pochopnych ruchów. To chyba najbardziej problematyczny fragment tego szlaku, więc warto zachować koncentrację. Po chwili znajdziemy się w równie ciekawym terenie.
W oddali będzie widać już jedyny łańcuch w okolicy. Dlaczego rozwieszono go akurat tam? A no pewnie dlatego, że znajduje się tam słynna szczelinka i „przepaść” pod nią. Ciekawe to przeżycie, chociaż chyba mocno demonizowane. Trzeba postawić naprawdę długi krok i będziemy po drugiej stronie. Jeśli nie chcecie zmierzyć się z tą przeszkodą, to po prostu można ją obejść ścieżką poniżej. Na Skrajny Granat prowadzi już raczej prosta trasa, bo nie przypominam sobie żadnych skomplikowanych momentów.
Granaty zdobyte w komplecie. Trochę pokręciliśmy się po wierzchołku, zrobiliśmy kilka zdjęć, ale nie zamierzaliśmy się rozsiadać na zbyt długo. Wszystko za sprawą rosnącego zachmurzenia. Trochę niepokoił nas ten widok, bo schodzenie po mokrych skałach nie jest ani miłe, ani bezpieczne. Obstawiałem wariant powrotu żółtym szlakiem. Byłaby to logiczna kontynuacja wycieczki. Darek jednak bardzo zdecydowanie zaprotestował. Podobno krucho, trudno i w ogóle głupi pomysł. Jaki był jego plan? Powrót przez Granaty do zielonego szlaku. Zgodził się ze mną przejść trzy wierzchołki, więc tym razem postanowiłem ustąpić. Poza tym bawiliśmy się świetnie i chcieliśmy po raz kolejny zmierzyć się z trudnościami – tym razem w drugą stronę.
Pierwsze co nas uderzyło, to widok na Pośredni Granat. Z tej perspektywy wydawał się groźnym przeciwnikiem. Może i lepiej, że w pierwszą stronę nie widzieliśmy tej ścianki? Na szczęście pozory mylą i skoro udało nam się bez problemów zejść, to nie powinniśmy też mieć kłopotów z drogą powrotną. Tak właśnie było, a pokonywanie trudności do góry zazwyczaj bywa łatwiejsze. Szczelinkę w pierwszą stronę pokonywaliśmy tradycyjnie, bo w końcu był to jeden z bardziej rozpoznawalnych odcinków na szlaku. W drugą pozwoliliśmy sobie już na szybkie obejście.
W pogodną sobotę na szlaku było sporo osób. Czasami trzeba było chwilkę odstać w kolejce w jakimś kluczowym miejscu, ale generalnie nie narzekaliśmy. Podejście na Pośredni Granat minęło w zasadzie bez historii. Teren może i wznosi się stromo, ale pełno tam miejsca na chwyty czy nogi. Po prostu nie panikujcie i spokojnie róbcie swoje. Czas leciał nam naprawdę szybko i wkrótce mogliśmy podziwiać miejsce, od którego wszystko się zaczęło – Zadni Granat.
Nawet na powyższym zdjęciu widać, że droga jest już raczej bezproblemowa. Szlak prowadzi po południowej stronie grani, w okolicach tego trawiastego zbocza. Na zdjęciu jest to lewa strona. Kusząco może wyglądać wydeptana ścieżka omijająca wierzchołek po prawej, ale zdecydowanie lepiej trzymać się oznaczeń. Te zaprowadzą was na pewno do celu. Jedynym trudniejszym i ciekawszym momentem będzie pokonanie ponownie tej małej ścianki. Z góry wygląda to tak:
Co później? Lekko pod górę na wierzchołek, a tam spotykamy znajome, zielone oznaczenia. Granaty i przygoda z Orlą Percią już za nami, a my bez przystanku rozpoczynamy zejście. Zrobiło się już mocno pochmurno, a jak wiadomo, ze zdobytego szczytu można cieszyć się dopiero na dole. Szlak jest raczej bezproblemowy. Jak zwykle musi być jednak „ale”. Sporo na nim luźnych kamieni, które mogą zagrozić wam (poślizgnięcie), ale i postronnym jeśli któryś niechcący kopniecie w dół.
Ostrożność jak zwykle wskazana, ale Kozia Dolinka z każdym krokiem wydaje się coraz bliższa. Po raz kolejny przyglądamy się imponującym ścianom Koziego Wierchu i dominującej nad okolicą Świnicy. Kościelec wygląda raczej jak ich młodszy, bardzo niepozorny kuzyn. Zawsze mi trochę smutno z tego powodu. Przecież tak pięknie prezentuje się z okolic Hali Gąsienicowej!
Nim się zorientowaliśmy, znaleźliśmy się na nowo w okolicach Zmarzłego Stawu, a potem niebieskim szlakiem podążyliśmy dalej w dół. Otoczenie wygląda zupełnie inaczej niż jeszcze parę godzin wcześniej. Jakoś tak ponuro, ale dziwnie klimatycznie i cicho. Czyżby w drodze powrotnej nikt już nie miał sił rozmawiać?
Nad Czarnym Stawem Gąsienicowym organizujemy sobie już ostatnią przerwę. Pozostanie nam w zasadzie już tylko zejście Doliną Suchej Wody. Wreszcie pozwalamy sobie na rozluźnienie i wymianę wrażeń. Kto z nas, pomyślałby jeszcze rano, że te Granaty tak bezproblemowo przejdziemy? Nie przytrafił nam się ani jeden moment zawahania czy zwątpienia. Pewnie, bezproblemowo i niemal z zaraźliwym uśmiechem na ustach. No frajdę mieliśmy niesamowitą! Dla jednych ten szlak będzie łatwy, dla innych trudny, ale ja myślę, że recepta jest gdzie indziej.
Nie rzucaliśmy się nigdy w Tatrach na głęboką wodę. Stopniowo pokonywaliśmy ciekawsze i trudniejsze miejsca. Prawda jest taka, że dla przeciętnie sprawnej osoby Granaty nie będą wielkim wyzwaniem. Jednak obycie z wysokością, ekspozycją i jakaś odporność psychiczna się przydają. Łatwiej to zyskać stopniując sobie trudności. Pewnie, można od razu atakować ekstremalne miejsca i nie mieć żadnych kłopotów. Sami jednak byliśmy świadkami, jak w oddali pewna kobieta krzyczała na swojego partnera „nie zostawiaj mnie!”, kiedy nie mogła sobie poradzić z półką skalną. Lepiej mierzyć więc siły na zamiary, żeby wycieczka była przyjemnością, a nie smutnym obowiązkiem dojścia w dolinę.
Kiedy minęliśmy już schronisko, zejście zaczęło nam się dłużyć. Naprawdę dłużyć. Sami zastanawialiśmy się nawet, czy tak bardzo spadło nasze tempo, czy może ten szlak rzeczywiście jest tak długi. Marszu nie ułatwiały kamienie na trasie, więc nie mieliśmy nawet jak przyspieszyć. Po prostu jakoś musieliśmy na ten parking dojść. Po godzinie wędrówki rzuciłem okiem na zegarek – minęło 5 minut. Kręciłem już głową z niedowierzaniem, ale uświadomiłem sobie, że oto zamieniam się w małe, marudne dziecko. Zebrałem w sobie resztki cierpliwości i z godnością ruszyłem za Darkiem.
W końcu się udało. Wycieczka dobiegła końca, Granaty zdobyte, a my nabraliśmy trochę więcej górskiego doświadczenia. No a ile przeżyć! Wiem, wiem – ktoś pewnie pomyśli, że to przecież tylko Granaty i dzieci tamtędy chodzą. Może i tak, ale ciągle jesteśmy jeszcze mocno „zieloni” jeśli chodzi o góry. Kiedy zaczynaliśmy się włóczyć po Beskidach nie sądziłem, że przyjdzie ten dzień, kiedy będę mógł bez obaw przespacerować się Orlą Percią. Bez obaw, bo czuliśmy się naprawdę bardzo pewnie. Oczywiście nie było mowy o żadnej brawurze, ale raczej o spokoju ruchów. Nawet Darka szybko pochłonął ten szlak i zapomniał bez żalu o pierwotnym planie. Nic nas nie zaskoczyło, nie wystraszyło, a doznania mamy tylko pozytywne. Wiedzieliśmy też, czego mniej więcej się po sobie spodziewać i na ile możemy sobie pozwolić. Myślę, że to właściwa ścieżka jeżeli jesteście początkującymi górołazami. Szczyty nie uciekną, a zaczynając od tych łatwiejszych minimalizujecie ryzyko. Głupio przecież utknąć na jakiejś półce, ze strachem w oczach, nie wiedząc co robić. Takie szlaki to przecież miejsce, w którym błędy mogą kosztować zdrowie lub nawet życie. Trudności? Ciężko określić, ale raczej umiarkowane. Wypada mieć trochę sprawności i obycia z górami. Co do ekspozycji to się nie wypowiem, bo my nadmiernej nie zauważyliśmy i nic nas nie paraliżowało. Pamiętajcie jednak, że każdy reaguje indywidualnie. To co dla jednych normą, dla innych może być wyzwaniem. Dlatego jeszcze raz zachęcamy do spokojnego poznawania gór oraz siebie. W końcu po to tam chodzimy, prawda? Podsumowując? Było świetnie!
Teraz konkrety! W galerii czeka na was 80 zdjęć z tego wyjazdu, a w tajemnicy zdradzę wam, że są i kozice. Znajdziecie nas również na Facebooku. Pozdrawiamy!
Komentarze