Relacja z lipca 2015 roku.
Kiedyś trzeba było w końcu ruszyć na tatrzańskie szlaki. Marzenia o tych górach narastały w nas im dłużej przemierzaliśmy beskidzkie ścieżki. „Kiedyś” nadarzyło się dosyć szybko. Naszą stałą dwuosobową „grupę” postanowiło tymczasowo powiększyć kolejnych dwóch „zielonych” podróżników. Nie zostało nam więc już nic innego jak spakować się i wybrać cel naszej wycieczki.
Do wyboru zostawiliśmy sobie wyłącznie szczyty Tatr Zachodnich z racji naszego nikłego doświadczenia. Tak podpowiadał rozsądek. Wybór padł na Wołowiec, który o 64 metry przebijał naszą zachciankę na spacer powyżej 2000 metrów n.p.m. Po niecałych czterech godzinach jazdy mogliśmy powoli ruszać w głąb Doliny Chochołowskiej, gdzie zaczynał się nasz szlak. Wreszcie można było rozprostować kości.
W planach na ten dzień mieliśmy wejście przez Grzesia i Rakoń na Wołowiec – chyba klasyk jeśli chodzi o wędrówki w tej części Tatr. Już szczyt Grzesia (1653 m) miał być najwyższym punktem w jakim kiedykolwiek postawiłem stopy. Zanim jednak zaczniemy wychodzić na szczyty trzeba przejść długi i płaski odcinek z Siwej Polany do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Kilka kilometrów marszu albo jazdy rowerem, bo za opłatą można fragment tej trasy przebyć na dwóch kółkach. My decydujemy się na spacer i spokojnym tempem zmierzamy w wyznaczonym kierunku. Z perspektywy czasu mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że o ile marsz w pierwszą stronę był stosunkowo przyjemny, to w drodze powrotnej dłużył się niemiłosiernie. A rowerki stały nieużywane…
Wróćmy jednak do początku opowiadania. Z entuzjazmem pokonujemy kolejne fragmenty ścieżki by po chwili znaleźć się przed tabliczką oznajmującą początek właściwego, żółtego szlaku na Grzesia. Rezygnujemy z przerwy i zaczynamy podejście, które nie jest specjalnie wymagające. Charakterem przypomina pewnie te spotykane w Beskidach. Mimo wszystko dosyć szybko nabieramy wysokości i po chwili między drzewami pojawiają się pierwsze widoki. Upał powoli zaczyna dawać się nam we znaki, dlatego też stosunkowo często przystajemy na chwilkę, by napić się wody.
Dla całej naszej czwórki taka wycieczka to nowość, dlatego też z niecierpliwością wypatrujemy szczytu. Las powoli ustępuje miejsca kosodrzewinie i staje się jasne, że od celu dzielą nas już tylko minuty. Idąc Doliną Chochołowską mieliśmy dziesiątki tematów do rozmów, ale teraz wymiana zdań pojawia się znacznie rzadziej. Trzymamy solidne tempo, by w końcu wyjść ponad linię lasu i kosodrzewiny.
Pogoda i nastroje dopisują – po chwili Grześ zdobyty. Rozsiadamy się wygodnie by spokojnie coś zjeść i nacieszyć się widokami. Rozglądamy się dookoła, a ja wzrok skupiam na Wołowcu. Dalsza część trasy robi na mnie wrażenie i ma jeden bardzo ważny dla mnie plus. Wiedzie praktycznie cały czas otwartym terenem, który pozwoli nam na podziwianie otoczenia. Jesteśmy tak bardzo pochłonięci tym wszystkim, że zamiast iść w stronę Rakonia niebieskim szlakiem, trafiamy jakimś sobie tylko znanym sposobem na szlak zielony. I tak uśmiechnięci i zadowoleni z siebie schodzimy wesoło na Słowację. Gdy zdziwienie zmazało nam już uśmiechy z twarzy stało się jasne, że to chyba jednak nie tędy. Otrzeźwienie przyszło stosunkowo szybko i po kilku minutach wracamy na Grzesia gdzie już potrafimy rozpoznać właściwy kolor szlaku – niebieski. Jak niebo. Od tego momentu, z minuty na minutę jest już coraz lepiej i ładniej. Wołowiec wydaje się bliski ale to ciągle prawie dwie godziny marszu i Rakoń po drodze.
Trasa do tego momentu jest naprawdę bardzo przyjemna i to pomimo prażącego Słońca. Na szczęście liczne chmury na niebie przynoszą momentami krótkotrwałą ulgę. Spokojnie przemierzamy kolejny odcinek szlaku – Długi Upłaz. To właśnie ten porośnięty trawą i kosodrzewiną fragment grani pomiędzy Rakoniem, a Grzesiem, który przez cały niemal czas gwarantuje przyjemne dla oka widoki. Czas szybko mija, a my już wkrótce możemy sobie pozwolić na krótki odpoczynek na szczycie Rakonia – 1879 metrów. Nie jest to szczyt specjalnie wybitny, ale panorama jaka się z niego roztacza jest naprawdę świetna. To jeszcze bardziej rozpala naszą wyobraźnię przed wejściem na Wołowiec. Słońce zaczyna przypiekać i dzisiaj mogę się już pochwalić opalenizną „na zebrę”. Tu gdzie odkryte spalone, tam gdzie zakryte białe.
Krótka przerwa i wszyscy jesteśmy gotowi by ruszać dalej. Obniżamy się nieznacznie na rozdzielającą Wołowiec od Rakonia przełęcz Zawracie, by po chwili ostro ruszyć do góry. Cały ten czas idziemy szlakiem granicznym, dlatego też w uproszczeniu wszystko co po naszej prawej leży na Słowacji, a to co po lewej w Polsce. Szczególnie efektownie wyglądają słowackie Rohacze, a ich postrzępione wierzchołki przypominają raczej szczyty Tatr Wysokich. My skupiamy się już na rytmicznym stawianiu kroków, by jak najszybciej znaleźć się na szczycie naszego pierwszego dwutysięcznika.
Co chwilę zerkam jednak za siebie by zobaczyć przebieg naszej dotychczasowej trasy. Tak cieszący przed chwilą Grześ, wygląda teraz jak niewielki pagórek. W oddali malują się beskidzkie wzniesienia z Babią Górą na czele.
Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i trochę usuwających się spod nóg kamieni i… jesteśmy na szczycie! Widoki są niesamowite i naprawdę ciężko opisać je słowami. Sunące po niebie chmury malują swoimi cieniami fantastyczne krajobrazy. Szukamy trawiastego miejsca i rozsiadamy się wygodnie.
Przed nami widok na resztę wzniesień Tatr Zachodnich, zza których wybijają się najwyższe szczyty Tatr Wysokich. Tuż przed naszymi oczami mamy strzeliste Rohacze, a w dolinie Jamnickie Stawy. Jest pięknie.
Pozwalamy sobie na dłuższą chwilę relaksu. Nie spieszy nam się na dół, a pogoda dopisuje. Korzystamy więc z każdej chwili na szczycie. Po wzmocnieniu się słodyczami, obchodzę rozległy szczyt Wołowca podziwiając okoliczne góry i doliny. Nawet ja nie spodziewałem się, że będzie tutaj tak pięknie. W środku cieszę się jak dziecko z prezentu na gwiazdkę. Na zewnątrz jednak trzymam przed chłopakami fason pytając retorycznie co chwilę: „Ładnie, nie?”
Żarty żartami ale nie ukrywam, że moglibyśmy na tym szczycie siedzieć i siedzieć. Czas jest jednak nieubłagany i po chwili musimy zacząć schodzić. Przed nami perspektywa długiego zejścia i uporania się po raz kolejny z całą Doliną Chochołowską. Pakujemy się i spokojnym tempem ruszamy cały czas ciesząc się tym udanym jak do tej pory dniem. Wracamy na przełęcz Zawracie, skąd zielonym szlakiem zmierzamy w stronę Polany Chochołowskiej.
Droga wzdłuż ścieżki jest długa i monotonna. Odwracamy się co jakiś czas by rzucić jeszcze okiem na szczyt, który sprawił nam tyle frajdy. Wkrótce schodzimy niżej i niżej, by zniknąć po chwili w lesie. Na nowo rozbrzmiewają dyskusje i wymiana wrażeń. U niektórych z nas pojawia się ból stóp co zaczyna ograniczać nasze tempo.
Do pokonania mamy jeszcze kilka kilometrów po płaskim terenie ale dłuży się to okropnie. Powoli jednak schodzimy do Siwej Polany gdzie zaparkowaliśmy rano samochód. Zmęczeni, opaleni ale co najważniejsze zadowoleni kończymy powoli naszą wycieczkę na Wołowiec.
Całość trasy zajmuje wg map około 9 godzin. W takim też tempie udało nam się ten szlak przejść, pomimo tego, że trochę na trasie odpoczywaliśmy. W zależności od kondycji, należy trochę dodać, lub odjąć. Mniej wytrwali mogą zakończyć wycieczkę na Grzesiu - widoki też piękne.
Znajdźcie nas na Facebooku :)
Komentarze