Pieniny wiosną, kusiły nas wszechobecną zielenią. Pierwotny plan, postanowiliśmy nieco urozmaicić.
Maj to idealny czas na wycieczki w niewysokie pasma górskie. Zielone łąki i pola potrafią świetnie podkreślić uroki krajobrazu. Pieniny wiosną, wydawały się więc świetnym pomysłem. Stosunkowo mało wymagające, ale gwarantujące piękne widoki. Lubimy jednak urozmaicać swoje wędrówki, a kiedy już gdzieś jedziemy, to staramy się wykorzystywać ten czas do maksimum. Tak było i tym razem.
Na cel naszej wyprawy wybraliśmy Wysoką, ale także Rezerwat przyrody Biała Woda. Żeby było jeszcze ciekawiej, to początek i koniec naszej wędrówki miał miejsce… w Beskidzie Sądeckim. Wspomniany rezerwat, a także Przełęcz Rozdziela, stanowią granicę pomiędzy tymi pasmami. Co prawda na Wysokiej już byliśmy, ale tym razem wybraliśmy zupełnie inną trasę, która niemal w całości stanowiła dla nas nowość. Parking w okolicy Przełęczy Gromadzkiej też wybraliśmy umyślnie, bo niedaleko otwiera się świetny widok na Tatry – pamiętamy to z naszej zimowej wycieczki na Radziejową. Miało być więc zielono, z szansą na piękne widoki o zachodzie. Zabrałem nawet w tym celu statyw, ale ten miał czekać w bagażniku aż do uporania się z trasą. Sprytnie, prawda?
W naszych głowach był jeszcze jeden plan – nadążacie? Gdybyśmy się sprawnie uporali z podstawowym wariantem trasy, a nogi były w stanie nas dalej nieść, chcieliśmy się dostać także na Radziejową. I wrócić z niej oczywiście. Ambitny to pomysł, ale wszystko miała zweryfikować rzeczywistość. Gotowi by zobaczyć Pieniny wiosną? Na szlak ruszyliśmy około godziny 10. Dzień jest już dłuższy, a nasz podstawowy plan mieścił się w rozsądnych ramach czasowych. W porównaniu z poprzednim rokiem, obecnie nasze wędrówki są znacznie spokojniejsze. Niespiesznie przemierzamy trasę, robimy sporo zdjęć czy najzwyczajniej na świecie oglądamy coś więcej, niż czubki swoich butów. Początkowy fragment to ścieżka przez las. Już wtedy dało się czuć, że szykuje się piękny i gorący dzień.
Szybko schowałem zbędną garderobę do plecaka i zacząłem chłonąć otoczenie. Na widok wiosennych Pienin mieliśmy jeszcze poczekać, ale było całkiem przyjemnie. Jak to w lesie. Orzeźwiający wiatr, cień i śpiew przelatujących ptaków. Po prostu miło. Minęliśmy na tym odcinku sporo zorganizowanych grup, ale tylko my szliśmy na południe. O drodze na tym odcinku niewiele można powiedzieć. Prowadzi w zasadzie równym terenem, a po naszej lewej stronie, odsłaniały się raz na jakiś czas polany, z których można już było coś zobaczyć.
Było już naprawdę ciepło, a nad nami zbierało się z biegiem czasu coraz więcej ciężkich chmur. Prognozy zapowiadały jakieś przelotne opady, ale ogólnie miało być pogodnie. Póki co, na razie tylko uprzyjemniają one wędrówkę. Trudno byłoby zgubić szlak na tym odcinku, bo ścieżka jest bardzo wyraźna. Mimo wszystko zdarzają się momenty, w których z wysiłkiem trzeba wypatrywać kolejnych oznaczeń. Po mniej więcej godzinie, docieramy na skraj lasu. Wreszcie możemy pooglądać te wiosenne Pieniny. Póki co jeszcze z daleka, ale wkrótce ruszymy dalej.
Dotarliśmy w okolice Przełęczy Rozdziela. Jesteśmy nieco powyżej tej umownej granicy pomiędzy Beskidem Sądeckim, a Pieninami. Można z tego miejsca ruszyć na zachód w stronę Rezerwatu Biała Woda, lub na południe dalej niebieskim szlakiem. Wybieramy ten drugi wariant, ale najpierw oczywiście postanawiamy chwilę odpocząć. Rozglądamy się, robimy zdjęcia i wypatrujemy ciekawych punktów. Wokół naprawdę czuć wiosnę, a w oddali widać już wypasające się owce. Znak to, że Pieniny są na wyciągnięcie ręki. Ruszamy więc teraz na dół, w stronę przełęczy. Pokonujemy spokojnie kolejne metry, kiedy „nasze” stadko, postanawia zmienić miejsce wypasu, przecinając nam drogę. Wiadomo przecież, że trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. To oczywiście tylko powiedzenie – nie martwcie się, nie znajdziecie tutaj żadnych ogrodzeń. Gdzie owce, tam też i psy. Te są jednak przyjazne i wyjątkowo dobrze wychowane, więc śmiało możemy iść przed siebie. Czeka nas teraz podejście w stronę lasu. Po chwili jednak odwracamy się za siebie, aby zobaczyć coś, co doskonale podsumowuje charakter tych stron. Popatrzcie:
Pieniny wiosną, mają dla nas jak widać sporo niespodzianek. Klimat wędrówki jest naprawdę świetny. Wszędzie soczysta zieleń, a wokół nas coraz więcej gór i wzniesień, które pokryte są cieniem licznych już chmur. Na nowo wchodzimy do lasu i po raz kolejny nie jest to specjalnie wymagający odcinek. Teren nieznacznie się wznosi, by po chwili lekko się obniżyć. Spaceruje się nadzwyczaj miło, ale w naszych głowach powoli zaczyna się wyczekiwanie: gdzie ta Wysoka? Myśl ta, będzie nam towarzyszyć jeszcze przez długi czas. Do pokonania jest bowiem jeszcze spory odcinek prowadzący na zachód. Początkowo występują jedynie nieliczne miejsca, z których rozciągają się jakiekolwiek widoki, ale tych jest z każdą chwilą więcej.
Lubię ten moment narastającej ciekawości. Ile jeszcze, którędy teraz, czy będą jakieś widoki – masa pytań napędza wtedy moje poczynania. Tempo marszu mamy jednak spokojne i póki co, tylko nieznacznie wyprzedzamy wskazania mapy. Z tym bywa doprawdy różnie. Czasami jakiś odcinek szlaku jest po prostu nudny. Chce się go „zmordować” jak najszybciej i mieć go za sobą. Tym razem jednak jest jakoś tak urokliwie. Nie jest wysoko, panoramy nie zachwycają, ale jest niezmiernie ładnie i klimatycznie. Po raz kolejny zaczynam żałować, że nie da się zdjęciami pokazać tego wszystkiego. Bo gdy niebo pokrywają chmury, wieje orzeźwiający wiatr, a gdzieś w oddali promienie oświetlają tylko jedną, jedyną dolinę, to oczy chłoną ten widok niemal jak gąbka.
Słońce chowa się za chmurami, a my możemy liczyć tylko na nieliczne jego przebłyski. I to nadaje wycieczce świetnego charakteru, a dodatkowo pozwala się nieco schłodzić. Jest tak miło, że zaczynam rozważać opcję położenia się wśród tych łąk i po prostu odpoczywania. Ciekawość jednak wygrywa. Nie mogę się doczekać widoków z Wysokiej, bo chociaż już tam kiedyś byliśmy, to Pieniny wiosną wyglądają zupełnie inaczej. Kolejne minuty mijają nam na wymianie spostrzeżeń, aż wkrótce docieramy do miejsca, z którego widać sylwetkę naszego pierwszego celu.
Podążamy teraz widoczną na powyższym zdjęciu ścieżką, która trawersuje zbocze Wysokiej i łączy się ze szlakiem prowadzącym z Wąwozu Homole. Wiemy, że jest już blisko. Trochę podkręcamy tempo, a kieruje nami nie tylko ciekawość. Zrobiliśmy się po prostu głodni, a jakoś tak głupio się zatrzymywać, będąc tak blisko szczytu. Poza tym jak tu się wdrapać na górę mając żołądek wypełniony słodyczami? Do przejścia pozostało jednak jeszcze około 20 minut i to dosyć wymagającym terenem. Przy zbiegu szlaków kierujemy się stromo do góry, a następnie wyszukujemy strzałki z napisem „Wysoka”. Po chwili zgodnie z Darkiem stwierdzamy, że nie mamy zielonego pojęcia, jakim cudem udało nam się wejść tutaj zimą. Jest sporo skał, kamieni czy schodków, a nachylenie terenu jest miejscami spore.
Nie mamy teraz najmniejszych kłopotów ze szlakiem. Ot, po prostu pniemy się spoceni do góry. Ale gdy na ścieżce zalega śnieg czy lód, dalsza droga może być niebezpieczna. Zwłaszcza wtedy, gdy poruszacie się w zwykłych butach. Co spotka nas na górze? Czy Tatry będą tak dobrze widoczne jak wtedy? Szybko mieliśmy poznać odpowiedzi na te pytania. Sporo ludzi, dużo słońca i wszechobecna zieleń – tak było na platformie widokowej. A widoki? Liczyliśmy chyba na trochę więcej. Na szczycie zameldowaliśmy się jednak przed godziną 13, a powietrze nie było tego dnia specjalnie przejrzyste.
Pierwszy fragment naszej wycieczki, zrealizowaliśmy w około 2h 40min, wobec sugerowanych przez mapy trzech. Tempo mieliśmy spokojne, ale nie robiliśmy też specjalnie długich przerw. Chwila na wodę tu, chwila na wodę tam i tak aż do szczytu. Kiedy już pooglądaliśmy to, co dało się zobaczyć, postanowiliśmy zejść nieco niżej i tam poszukać wreszcie miejsca na odpoczynek. Zjedliście kiedyś całą tabliczkę czekolady w kilka minut? Ja już tak. Do tego solidna porcja mocnej kawy i byłem niemal jak nowy. Póki co, w ogóle nie odczuwaliśmy zmęczenia i ze sporym entuzjazmem wróciliśmy na szlak. Co teraz? Powrót przebytą już drogą do Przełęczy Rozdziela, a stamtąd spacer przez Rezerwat Biała Woda.
Schodzimy nieco niżej i skręcamy na „nasz” niebieski, znacznie mniej zatłoczony szlak. Mamy piękne widoki w stronę Wąwozu Homole, a przebijające promienie tylko muskają pojedyncze miejsca w otoczeniu. Pieniny wiosną póki co nas zachwycają. Do przebycia mamy jeszcze spory kawałek, ale atrakcji nie brakuje. Gdy las nieco się rozrzedził, zobaczyłem kątem oka, jak coś drobnego wyskakuje z zarośli. Uciszyłem i zatrzymałem nieco nieświadomego jeszcze Darka i szeptem zacząłem mu wszystko wyjaśniać. „Co?” i „gdzie?” powtórzyło się kilkukrotnie, ale ostatecznie skierował wzrok we wskazanym miejscu. Ja w międzyczasie wyciągnąłem i przygotowałem aparat. Naszej wędrówce postanowiła poprzyglądać się trochę ciekawska kuna!
Jak się pewnie domyślacie, całość trwała dosłownie chwilkę, a zwierzątko postanowiło uciec w zarośla widoczne na zdjęciu. Mimo wszystko dobra passa trwa i z kolejnej wycieczki wracamy z ciekawą fotografią przedstawiciela świata zwierząt. A takiego w kolekcji jeszcze nie mamy! Droga powrotna w stronę Przełęczy Rozdziela minęła nam zaskakująco szybko. Niebo niemal w całości zakryły chmury, a przez krótką chwilę nawet kropiło. Na wszelki wypadek, schowałem więc aparat. Na całe szczęście te kilka kropel, to wszystko co kaprysy pogody miały do zaoferowania. Wycieczka przebiegała bez zakłóceń, a my znaleźliśmy się wkrótce na rozdrożu szlaków. Co teraz? Powyżej przełęczy wybraliśmy szlak żółty, który miał nas wprowadzić w Rezerwat przyrody Biała Woda. Zanim teren jednak opadł na dobre, mieliśmy okazję zachwycić się wiosennymi Pieninami raz jeszcze:
Gra świateł i cieni, wydobywała z krajobrazu wszystko to co najpiękniejsze. Nam nie pozostało już nic innego, jak iść przed siebie i chłonąć te widoki. Ścieżka opadała delikatnie w stronę doliny, a my z daleka już widzieliśmy charakterystyczne dla tego rezerwatu skały. Mijaliśmy już tego dnia stado owiec, a teraz przyszedł czas na krowy. Tak nam się przynajmniej zdawało. Kiedy przechodziliśmy przez sam środek tej beztrosko hasającej gromadki, okazało się, że nie wszystkie krowy są… krowami. Bliższe oględziny i wiedza wyniesiona z lekcji biologi pozwoliła dokonać wstrząsającego odkrycia. To samce! Zrobiło się nam trochę nieswojo, ale szybko mieliśmy ten fragment za sobą. Wreszcie spokój.
W dolinie jest nieco inaczej. Brak tutaj może rozległych widoków, ale spacer brzegiem potoku i widok formacji skalnych może się podobać. Ścieżka prowadzi niemal równym terenem, więc rezerwat ten może być świetnym miejscem na rodzinną wycieczkę. Kręta dróżka, dużo roślinności i liczne mostki ponad rzeką urozmaicają wędrówkę. My postanawiamy znaleźć jakieś zaciszne miejsce i zrobić sobie dłuższą przerwę. Siadamy na ławeczce i uzupełniamy energię. Wkrótce pożegnamy wiosenne Pieniny, wybierając czerwony szlak prowadzący w Beskid Sądecki. Kontrolujemy nasze zegarki i upewniamy się, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Mamy moment zawahania przy wyborze kierunku marszu. Co prawda są oznaczenia na drzewach, ale szlak dosyć mocno zakręca. Ostatecznie podejmujemy dobrą decyzję i rozpoczynamy podejście. Ścieżka pnie się teraz do góry i dosyć szybko nabieramy wysokości. Dzięki temu, mamy okazję rzucić okiem na miejsca, w których byliśmy jeszcze przed chwilą. W międzyczasie znowu się wypogodziło, a słońce bezlitośnie bombarduje nas fotonami. Jest gorąco i bezwietrznie, a my nie za bardzo mamy co z siebie zrzucić. Powoli pot lecący z czoła zasłania nam widok, a my myślimy już tylko o tym, by jak najszybciej wejść do lasu. Tak nas witasz Beskidzie Sądecki? Szybko jednak przypominam sobie o jednej rzeczy. Skoro się wypogadza, to jest szansa na jakieś ładne widoki o zachodzie słońca. Tak, w głowie mamy już kolejną część naszego planu. Najpierw musimy jednak uporać się jeszcze z pokaźnym kawałkiem szlaku.
Ściana lasu jest już na wyciągnięcie ręki, a my wreszcie możemy trochę odetchnąć. Rzucamy jeszcze Pieninom pożegnalne spojrzenie i nikniemy wśród drzew. Trzymamy dobre tempo, ale z drugiej strony nie pędzimy jakoś strasznie. Kalkulujemy sobie, o której godzinie będziemy na Przełęczy Gromadzkiej i czy pogoda zaspokoi nasze pragnienia na ładne widoki. Jak już wspominałem, w planach mamy też rozszerzenie naszej trasy o wyjście na Radziejową. Ale czy będzie nam się w ogóle chciało i czy wystarczy nam sił?
Z rozmyślań wyrwał nas widok znajomych już stron. Dotarliśmy na przełęcz w dobrym czasie i pora było się zastanowić, co dalej. Niestety Tatry skryte były za gęstą warstwą chmur. Było jednak jeszcze wcześnie, a do zachodu pozostało sporo czasu. Liczyliśmy więc naiwnie, że może aura okaże się łaskawa. Postanowiliśmy podejść do samochodu, chwilę odpocząć i pomyśleć co dalej: czy czekamy tutaj na zachód, czy ruszamy na Radziejową. Do tej pory, nasza pętelka wynosiła około 24,5 km i 1200 m przewyższeń. Mimo umiarkowanego tempa, udało nam się ją pokonać w 7h i 15 minut, zamiast prognozowanych 8. Nie zatrzymywaliśmy się jednak zbyt często. W zależności od kondycji i upodobań, możecie odjąć lub dodać trochę czasu. To naprawdę piękna trasa i warto ją uwzględnić w swoich planach.
A my? Zbędne rzeczy zostawiamy ostatecznie w samochodzie. Darek zabiera butelkę wody, a ja statyw. Tak – idziemy na Radziejową. Przed nami spory kawałek do przejścia, ale motywujemy się szansą na piękne widoki o zachodzie. Zastanawiamy się jeszcze, czy ten nasz spontaniczny „atak szczytowy” nie załamie się gdzieś po drodze, ale myśli milkną w odgłosach stawianych kroków. Rzucamy okiem w stronę Tatr i prognozy nie są najlepsze. Niewiele widać. Skoro jednak zdecydowaliśmy, to idziemy. Odbijamy na północ, wybierając niebieski szlak prowadzący na Wielkiego Rogacza. Droga mija nam szybko, chociaż podejście jest trochę drażniące – luźne kamienie nie są najlepszym podłożem do marszu. My z kolei mamy już sporo kilometrów w nogach i nie mogę powiedzieć, żebyśmy pokonywali ten odcinek ze śpiewam na ustach. I może lepiej dla okolicznej zwierzyny. Idziemy bo idziemy. Gdy tylko jest okazja, rozglądamy się. Tatr ciągle nie widać i widać chyba nie będzie. Jest bezwietrznie, a chmury zdają się stać w miejscu. Moja motywacja gwałtownie opada, a tymczasem znajdujemy się na ostatnim podejściu przed szczytem Radziejowej.
Stromo. Niewiele myśli znajdowało się wtedy w mojej głowie. No może „stromo i męcząco”. Nasz „atak szczytowy” na najwyższą górę Beskidu Sądeckiego przeżywał kryzys. Minęła godzina odkąd opuściliśmy „obóz szturmowy”. Do szczytu pozostało jeszcze sporo, a nasze siły szybko uciekały. Byłem zły. Pchamy się na tę górę, a i tak niewiele będzie widać. Z drugiej strony być tak blisko i nie wejść na Radziejową? Odczuwałbym na pewno niedosyt. Wpatrzony więc w czubki swoich butów szedłem do góry. Każda stromizna kiedyś się jednak kończy i to był ten moment. Jeszcze parę metrów po płaskim i jesteśmy w na górze.
Przysiadamy na ławce, wyciągamy butelkę z wodą i się zaczyna. „Wieżo na Radziejowej – nienawidzę cię”. Tak w łagodnej formie brzmiały moje słowa. Byliśmy mniej więcej na 29 kilometrze naszej wędrówki. Tak, odczuwaliśmy zmęczenie, ale nie to był problem. Kłopot tkwił w kiepskiej przejrzystości powietrza. Chcieliśmy pooglądać trochę świata, a zaliczenie Radziejowej dla samego zaliczenia, to raczej drugorzędny plan. Kiedy jednak ugasiliśmy pragnienie i zjedliśmy ostatnie zapasy słodyczy, postanowiliśmy się ostatecznie rozprawić z wieżą. Byliśmy tutaj w zimie, gdy pokrywał ją śnieg i lód. Doprawdy traumatyczne przeżycie. Tym razem, poszło nadspodziewanie gładko. Na górze było tak jak się spodziewaliśmy – bez szału. Co prawda słońce już ciekawie oświetlało otoczenie, ale o dobrych widokach mogliśmy zapomnieć. Darek szykował się już do zejścia, a ja postanowiłem zrobić jeszcze jedno zdjęcie.
I nagle zrobiło się jakoś inaczej. Flaga, którą ktoś tutaj zostawił, miło komponowała się z bezkresem wzgórz i dolin. Złość mi minęła i przypomniałem sobie po co pcham się w te góry. Bo w Polsce bywa pięknie, bo nie jest tak daleko, bo to wcale nie jakiś duży koszt, bo mogę świetnie spędzić czas, bo mogę zobaczyć coś nowego i mogę wreszcie przełamać monotonię życia. A to zysk największy. I ruszyłem za Darkiem nieco uspokojony i pogodzony, że nie zawsze przecież wszystko się układa. Że w górach trochę jak w życiu, czasami wieje, pada czy jest nieco bardziej pochmurno. Ostateczny bilans potrafi jednak wyjść na plus.
Droga powrotna jak zwykle minęła nam ekspresowo. Zejście było strome i musieliśmy uważać na luźne kamienie, ale wkrótce znaleźliśmy się w okolicach Wielkiego Rogacza. Do zachodu pozostało jeszcze trochę czasu i przekonałem Darka, żebyśmy tu trochę poczekali. Po pierwsze dlatego że było po prostu ładnie, a po drugie liczyłem jednak na jakieś ładne widoki. I nie zawiedliśmy się. Trzy Korony o zachodzie słońca prezentowały się po prostu magicznie!
Widok naprawdę piękny i w pełni wynagradzający czekanie. Kiedy tak siedzieliśmy gdzieś przy szlaku, zaczęliśmy powoli podsumowywać wycieczkę i opinie były w zasadzie jedynie pozytywne. Zapomnieliśmy niemal natychmiast o tych skrytych za chmurami Tatrami. Swoją drogą, to też był ciekawy widok.
Cóż było robić. Zgodnie uznaliśmy, że pora wracać. Wrażeń mieliśmy dość, a przed nami był jeszcze powrót samochodem do domu. Postanowiliśmy więc nie tracić czasu i dosyć sprawnie pokonywaliśmy szlak. Miła była świadomość, że już wkrótce będziemy mogli usiąść i na spokojnie wymienić wrażenia tego naprawdę długiego, ale pięknego dnia. Gdy zbliżaliśmy się do Przełęczy Gromadzkiej, słońce chowało się już za horyzontem. Podbiegłem jeszcze na polanę, skąd zazwyczaj roztacza się piękny widok na nasze najwyższe góry. I chociaż Tatry skrywały się za chmurami, to ich widok o zachodzie w otoczeniu całej tej zieleni, był świetnym podsumowaniem wycieczki.
Koniec. Dotarliśmy na parking, a ja zrzuciłem szybko plecak i usiadłem. 33 km trasy, ponad 1650 m przewyższeń i niemal 10 godzin na szlaku. Dzień wypełniony różnorodnymi wrażeniami. Pieniny wiosną szybko nas zachwyciły. Wszechobecna zieleń, cudowny klimat i błękitne niebo spełniły wszystkie nasze zachcianki. Nie forsowaliśmy tempa, co pozwoliło nam naprawdę miło spędzić ten czas. Radziejowa była fajnym dodatkiem, bo okazało się, że z naszą kondycją nie jest tak źle. Co ważniejsze, świat w popołudniowych barwach jest naprawdę piękny, a promienie zachodzącego słońca szybko pozwalają zapomnieć o zmęczeniu. Warto naprawdę wybrać się w te strony i zaplanować sobie wycieczkę biorąc pod uwagę swoje możliwości. Kontakt z naturą to coś, co potrafi naładować pozytywną energią na długi czas.
Podobało się? "Polajkuj" nas na facebooku żeby być na bieżąco! :)
https://www.facebook.com/zieloniwpodrozypl
http://zieloniwpodrozy.pl/powrotem-wysoka-radziejowa/
Komentarze