Plan na dziś: wychodzimy na Pikuj. Na co? Na Pikuj. Najwyższy szczyt Bieszczad, już po ukraińskiej stronie. Wysokość 1408 m n.p.m. może nie powala na kolana, tlenu zabierać nie trzeba ale tyle nasłuchałam się o pięknie i dzikości ukraińskich gór, że nie mogłam się już doczekać tej wycieczki!
Około dziesiątej docieramy do miejscowości Husne. Przed nami mniej więcej trzy godziny marszu na szczyt. Charakterystyczny, nieco zakrzywiony czubek Pikuja towarzyszy nam prawie przez całą drogę. Dzięki temu widać jak szybko się przybliża, albo raczej jak szybko my przybliżamy się do niego.
Pogoda na razie dopisuje, jednak po niebie krążą szare deszczowe chmury.
Pierwsza przeszkoda na naszej trasie – wartki potok, nad którym przejść można po drewnianej kładce, bardzo, ale to bardzo śliskiej! Rezygnuję z kładki i przebiegam przez wodę. Do butów nie nalewa się nawet kropla! Niech żyje Decathlon ;)
Kawałek dalej przechodzimy ponownie przez ten sam potok. Zełemeny, bo tak nazywa się ten strumień wije się wzdłuż szlaku, przecinając nam drogę w kilku miejscach.
Na polanie, tuż przed linią lasu dopada nas ulewa! Rzęsisty deszcz atakuje z ogromną zajadłością. Czas nałożyć kurtki i peleryny, schować paszporty w miejsce o największej potencjalnej wodoodporności i po dokonaniu tych przeddeszczowych przygotowań maszerować dalej.
Wychodząc z Husnego zakładaliśmy, że przyjdzie nam iść nieoznakowanym szlakiem, co zapewne zmusi nas do częstego zatrzymywania się w poszukiwaniu drogi. Tymczasem nie dość, że jak na razie idziemy szerokim (dość błotnistym) leśnym traktem, to dodatkowo co kilkaset metrów właściwy kierunek potwierdzają znaki namalowane na drzewach. Bardzo miłe zaskoczenie.
Jedyna różnica jest taka, że w Polsce szlaki znakowane są dwoma paskami białymi i pomiędzy nimi paskiem kolorowym, tutaj natomiast jest na odwrót – dwa paski kolorowe przedzielone paskiem białym. Nad tym znakiem jakiś wyjątkowo znudzony turysta grał w kółko i krzyżyk. Aczkolwiek grał chyba sam ze sobą, bo korzystał tylko z kółek ;)
Deszcz nieprzyjemnie sobie z nami pogrywa. Przez chwilę mocno leje, później wychodzi słońce. Zdejmujemy kurtki, tylko po to by po dziesięciu minutach znów je zakładać. W kurtce jest jak w saunie, gorąco i duszno. Bez niej jest zimno i mokro. Kapryśna ta ukraińska pogoda.
Powoli las zmienia się w niższe zarośla. Wychodzimy na otwartą przestrzeń i wreszcie pojawiają się piękne widoki!
Tym grzbietem (widocznym na zdjęciu) również można dojść na Pikuj, trasa jest znacznie dłuższa, ale za to musi być niezwykle malownicza. Wiedzie przez Prypir, Nondag i Zełemeny odsłoniętym grzbietem – Szerokim Horbem.
Spojrzenie za siebie na znacznie niższe zalesione pasma ciągnące się aż po Stary Sambor na północy i Drohobycz na północnym wschodzie. Można by je porównać do naszych Beskidów, choć są od nich jeszcze niższe – jedynie 800-900 metrów nad poziomem morza.
Przed nami Pikuj na wyciągnięcie ręki! To ten wystający wierzchołek. Wydaje się tak blisko, ale czeka nas jeszcze podejście biegnącą lekkimi zakosami ścieżką.
Idziemy przez ciągnące się w nieskończoność pola borówek. Niestety na owoce jeszcze za wcześnie. Niektóre krzaczki dopiero kwitną, na innych pojawiły się już zielone owoce. W sierpniu będzie tu raj dla amatorów borówek! (Wyjaśnienie dla czytelników spoza Krakowa – po mojemu borówka, po Waszemu jagoda :) ).
Ścieżka jest tak wąska, że niesforne gałązki borowin smagają mnie po gołych łydkach. Jednak trzeba było założyć długie spodnie.
Wszystkie pasma górskie w tej okolicy biegną z północnego zachodu na południowy wschód. Taki równoległy układ pasm górskich nazywa się układem rusztowym. Podobnie jest w naszych Bieszczadach. Nic dziwnego – od granicy dzieli nas raptem 20 kilometrów.
Z południowego zachodu, zza Szerokiego Horbu nadciągają malownicze białe obłoki…
… które po drugiej stronie grzbietu przemieniają się w deszczowe chmurzyska. Miejscami widać jak woda „wylewa” się z chmury. Mamy nadzieję, że jeśli wyleje się wcześniej, do nas deszcz już nie dotrze. Naiwni :)
Po drodze nie spotykamy ani jednego turysty! Rzeczywiście ukraińskie Bieszczady są dużo bardziej puste niż nasze. Dopiero na grzbiecie pod Pikujem spotykamy grupki Ukraińców i niezbity dowód na to, że „nasi tu byli”… Pusta butelka po polskiej wodzie mineralnej ciepnięta w borówki. Scyzoryk mi się w kieszeni otwiera, gdy widzę coś takiego w górach!
Ostatnie podejście i linią grzbietu zmierzamy na szczyt. Szlak prowadzi dokładnie starą granicą Polski. Do 1772 roku, czyli do pierwszego rozbioru przebiegała tędy granica między Królestwem Polskim, a Królestwem Węgier. Z kolei od odzyskania niepodległości do końca II wojny światowej w tym miejscu biegła granica polsko-czechosłowacka. Niestety nie znajdujemy żadnych słupów granicznych z tego okresu. Co ciekawe obecnie połonina Pikuja jest również granicą – administracyjną granicą między obwodem lwowskim i zakarpackim na Ukrainie.
A Pikuj tuż tuż!
Jeszcze dziesięć kroków, pięć, dwa i… Jest!
Szczyt Pikuja zdobyty! Było nieco męcząco, ale w taki najbardziej pozytywny sposób. Ogromna przyjemność ze zdobycia szczytu, niezależnie od jego wysokości! Szczególnie, że widoki wokół nieziemskie!
Na samym szczycie obowiązkowe zdjęcia z obeliskiem postawionym tu ku czci Iwana Franko, ukraińskiego pisarza, poety i działacza politycznego.
I oczywiście panoramy! Pikuj góruje nad okolicznymi wzgórzami, widok więc jest otwarty na wszystkie strony świata.
Bieszczadzkie połoniny w pełnej okazałości! Widok podobny jak z naszych polskich połonin, tylko jakby rozleglejszy. Z przodu Szeroki Horb, a w oddali można nawet zobaczyć naszą polską Tarnicę.
Niedaleko szczytu drewniany krzyż prawosławny. Z dala od zgiełku, w spokoju pilnuje połonin. Miejsce skłania jeśli nie do modlitwy, to przynajmniej do kontemplacji.
Chociaż chyba nie dziś. Na górze gwarno – oprócz nas na szczyt dotarło sporo ukraińskich turystów. Niestety jak w każdych górach i tutaj można spotkać dziwne egzemplarze. Jedni na przykład przynieśli ze sobą radio i głośno słuchają muzyki. Ludzie! Czy wyście powariowali?!?
Sam szczyt Pikuja jest trawiasto-skalisty. Nie ma na nim za dużo miejsca, a do tego potwornie wieje. Zakładamy wszystkie warstwy, aby się trochę zagrzać i po kilku minutach schodzimy nieco niżej na zasłużony odpoczynek.
Wcześniej sprawdzamy jeszcze tylko dokąd mamy iść. W planie jest zejście do miejscowości Bilasovice. Z mapy wynikało, że nie prowadzi tam żaden szlak, ale ponownie Ukraina miło nas zaskakuje. Na miejsce w niecałe trzy godziny doprowadzą nas zielone znaki.
Robimy dłuższą przerwę na drugie śniadanie i podziwianie widoków. Hałas z góry tu nie dociera, można więc wsłuchać się w szum wiatru… Mogłabym tak spędzić resztę życia. Nie przesadzam. W takim momencie nic więcej do szczęścia mi nie trzeba. Ważne jest tu i teraz. Nic więcej. Gdzieś w dolinach toczy się życie, zupełnie bez znaczenia…
Niestety i tym razem chwila pozytywnej zadumy szybko mija. Schodzimy w dół, wąską, stromą ścieżką. Gdzieniegdzie trzeba zjeżdżać na pupie, inny sposób schodzenia grozi nieprzyjemnym upadkiem. Nie wiem czy na Ukrainie działa odpowiednik GOPR-u i chyba nie chciałabym się o tym przekonywać.
Za nami powoli chowa się obelisk na szczycie Pikuja, za to przed nami z każdym krokiem otwierają się coraz piękniejsze panoramy. Niebo się rozjaśnia i widać jeszcze więcej niż ze szczytu.
Znów prawie pod lasem dopada nas ulewa. Na szczęście nie zdążyliśmy jeszcze zdjąć kurtek po wichurze wiejącej na szczycie. Tuż obok świeci słońce, a nad naszymi głowami deszcz. Rozglądam się za tęczą, ale niestety tym razem nie mamy tyle szczęścia.
Przed nami ostatnie widoki przed wejściem w las. W dole widzimy Bilasovice, do których zmierzamy. Udaje nam się nawet wypatrzyć czekający na nas autokar – dodatkowa motywacja.
Stromą ścieżką w dół przez bukowy las. Kilka osób zalicza błotnisty poślizg. Trzeba patrzeć pod nogi. W pewnym miejscu jest tak stromo, że muszę pozbyć się kijków trekingowych, aby móc przytrzymać się gałęzi drzew.
A drzewa wokół nie byle jakie. Potężne stare buki o rozłożystych gałęziach. Niezwykle majestatyczne.
Znów potok na naszej drodze. Bardzo mokre te ukraińskie Bieszczady. Przeskakujemy jak kozice po kamieniach. A przynajmniej próbujemy ;)
Od tego miejsca szlak robi się bardzo przyjemny. Stromiznę mamy za sobą, teraz już tylko spacer szeroką drogą wśród łąk i pól.
Po drodze spotykamy dosłownie kilka osób, poza tym pusto. Myślę, że po naszej wizycie miejscowi będą mieć nowy punkt odniesienia w kalendarzu – „dwie niedziele po tym jak przechodziła ta polska wycieczka”.
Ostatni odcinek szlaku jest przepiękny! Wypogodziło się, opala nas słonko. Mogłabym tak iść i iść. Sama przyjemność!
Zapach skoszonego siana. Malownicze stogi, których u nas niestety już coraz mniej (zamiast nich na polach coraz częściej leżą paskudne białe bele). Czuję się tu znów trochę jak w czasach wakacji mojego dzieciństwa. Tak jakby czas zatrzymał się tu trzydzieści lat temu. A może naprawdę tak jest?
Zmęczeni docieramy do autokaru. Czas pożegnać się z górami… Żal… Choć krajobrazy po ukraińskiej stronie są bardzo podobne do naszych, choć to te same Bieszczady, to jednak tu jest znacznie ciszej, puściej, bardziej dziko. To moja pierwsza wizyta w ukraińskich górach, ale na pewno nie ostatnia. Teraz marzą mi się całkiem dzikie Gorgany…
Komentarze