Himalaje przez lata były jedynie jednym z wielu punktów na naszej podróżniczej liście marzeń. Wydawały się tak odległe i nieosiągalne, a jednak mieliśmy nadzieję, że kiedyś uda się je zobaczyć. Kupując bilety lotnicze w marcu 2015 roku nie posiadaliśmy się z radości. Niespełna miesiąc później Nepal nawiedziło trzęsienie ziemi, a my stanęliśmy przed poważną decyzją: lecieć czy odpuścić? Zew gór okazał się na tyle silny, że kilka miesięcy później rozpoczęliśmy naszą podróż do Katmandu. 

Katmandu

Lotnisko w Kathmandu pozwala nam cofnąć się w czasie o kilkadziesiąt lat. Kontrola bezpieczeństwa ma wymiar symboliczny, a nasze rzeczy przejeżdżają przez bramkę w kolorowych miskach na pranie. Wszystkie bagaże po krótkiej podróży taśmą są zrzucane na podłogę tworząc efektowną stertę. Przedzieramy się przez nią starając się wypatrzeć nasze niestety czarne i niczym niewyróżniające się plecaki.  Poszukiwania okazują się owocne i już po chwili opuszczamy lotnisko i zostajemy osaczeni przez lokalne grono lotniskowych naciągaczy, przewodników i taksówkarzy. Nie ma nawet sensu odmawiać każdej osobie, która próbuje nam coś wcisnąć - ewakuujemy się jak najszybciej do naszego hotelu w dzielnicy Thamel, będącej mekką backpackersów z całego świata.

Na kolację jemy Dal Bhat - tradycyjną potrawę z ryżu, mięsa i warzyw oraz różnych sosów. Jako, że knajpka jest z tych lokalnych, jesteśmy jedynymi cudzoziemcami. Nie ma menu, cennika, a na prośbę o sztućce obsługa reaguje uśmiechem. Za to jest nieograniczona dokładka i lekcja poruszania się po Thamelu. Zaraz obok rozkręca się impreza w irlandzkim pubie. Dołączamy do rozśpiewanego i palącego shishę grona bujając się do piosenki „Because I got high”. W końcu to urodziny Mateusza, więc świętowanie jest jak najbardziej wskazane. Jest już po 24, ale chyba nikt tutaj nie słyszał o ciszy nocnej. Hałas jest ogłuszający i zaczynamy się zastanawiać, czy w takich warunkach w ogóle da się zmrużyć oko. Nasze obawy okazują się bezpodstawne i zasypiamy natychmiast po powrocie do hotelu. 

Po krzepiącym śniadaniu postanawiamy zmierzyć się z tym chaotycznym miastem. Nasz podstawowy cel na dziś to dopełnienie wszelkich formalności związanych z trekkingiem. Jako, że będziemy poruszać się samodzielnie, potrzebujemy kart TIMS (Trekkers’ Information Management System) oraz biletów wstępu do parku narodowego. Formalności zajmują nam około 45 minut i wymagają wizyt w dwóch okienkach w Nepalskim Biurze Turystyki. Zadowoleni z faktu, że wszystko  poszło gładko, postanawiamy przeznaczyć resztę dnia na poznanie miasta.  

Zwiedzamy plac Durbar Square, który niestety w dużym stopniu ucierpiał w trzęsieniu ziemi. Po wielu zabytkach pozostał tylko gruz, a inne trzymają się na słowo honoru, podparte licznymi belkami. Za wstęp płacą tylko nieliczni cudzoziemcy, których obsługa wyławia spośród potoku mieszkańców. Największe kontrowersje na placu wzbudza w nas świątynia żywej bogini Kumari. Zamieszkuje ją kilkuletnia dziewczynka, która ma być uosobieniem bóstwa. Zamknięta w pałacu pozostaje odizolowana od ludzi czy rodziny do momentu osiągnięcia dojrzałości płciowej. Publicznie ukazuje się jedynie 7 razy w roku podczas ważnych uroczystości hinduistycznych. 

Durbar Square

Na koniec udajemy się do buddyjskiej stupy Swayambhunath, zwanej świątynią małp. Prowadzi do niej 365 stopni na których aż roi się od tych sympatycznych stworzonek. Ze szczytu podziwiamy wspaniałą panoramę miasta, wsłuchujemy się w melodyjną mantrę buddyjską, kręcimy młynkami modlitewnymi i fotografujemy powiewające na wietrze flagi modlitewne oraz wszechwidzące oczy Buddy spoglądające na nas ze świątyni. Z Buddą musimy się zaprzyjaźnić, ponieważ następnego dnia o 6:30 czeka nas lot nad Himalajami liniami Budda air. Nasz gospodarz Kedar wręcza nam bilety gdy tylko wracamy do hotelu wypytując przy okazji o nasz dzień. Przed snem, wierząc w zbawienną moc profilaktycznego leczenia, zażywamy kieliszek wódki i uzdatniamy wodę.  Będzie to nasz codzienny rytuał przez cały okres trekkingu. Podekscytowani czekającą nas  jutro atrakcją zasypiamy nad ranem. 

Katmandu – Besi Sahar

Budzik dzwoni po 5 minutach, a przynajmniej tak nam się wydaje. Taksówkarz już czeka, aby zawieźć nas na lotnisko. Ponieważ pan na wszystkie pytania odpowiada „yes, yes”, nie wiemy, czy będziemy mieli transport powrotny. Terminal dla lokalnych linii przypomina osiedlową świetlicę z lat 80-tych. Wszystkie kontrole, przejścia, a nawet bramki do samolotu dzielą się na te dla pań i dla panów i są oddzielone od siebie różnokolorowymi zasłonkami. Szczytem techniki okazuje się być tworzona na bieżąco w excelu tablica odlotów. Z napięciem obserwujemy pojawiające się literka po literce komunikaty. Ich sprzeczność w zależności od monitora powoduje, że zaczynamy się zastanawiać czy opóźnienie wynika z troski o nasze bezpieczeństwo (sprawdzanie prognozy pogody) czy z chęci sprzedaży biletów (sprawdzanie widoczności góry). Trochę obawiamy się lotu maleńkim samolotem na 12 pasażerów, ale nie chcemy wyjeżdżać z Nepalu bez zobaczenia Everestu.

Jak zwykle strach ma wielkie oczy, a widoki po wystartowaniu nie pozwalają nam się dłużej stresować. Podziwiamy skąpane w porannym słońcu pasmo Himalajów i nie możemy oderwać oczu od majestatycznej piramidy Everestu, zwanej w Nepalu Sagarmathą (Czoło nieba). Piloci zapraszają do kokpitu, a stewardessa chętnie udziela informacji o każdej górze. Z jednej strony Everestu widzimy Lhotse, gdzie zginął Kukuczka oraz Makalu. Z drugiej Cho Oyu, z którego Olek Ostrowski zjechał na nartach. Shisha Pangmę, Manaslu, Dhalaugiri oraz kilka wierzchołków Annapurny, gdzie właśnie znajdują się uczestnicy wyprawy Polish Annapurna IV Expedition 2015. Widzimy 8 z 14 ośmiotysięczników na naszej planecie, składających się na tzw. koronę Himalajów i Karakorum. Jesteśmy w 100% usatysfakcjonowani wycieczką i nie możemy się już doczekać rozpoczęcia naszego własnego trekkingu.

Lot nad Himalajami

Taksówkarz jednak nas odnalazł, wracamy więc na szybkie śniadanie i ruszamy w trasę. Ciężkie plecaki utrudniają wprawne pokonywanie ulic. Nie narzekamy jednak, bo będą nam one towarzyszyć przez około 160 kilometrów, które zamierzamy pokonać pieszo podczas trekkingu. Jedyny bezpośredni autobus do Besi Sahar kursuje rano, pozostaje więc nam autobus do Pokhary z przesiadką w Dumre. Całość trasy według mapy to 120 kilometrów. Będąc już nieco obeznani z infrastrukturą drogową, mamy nadzieję, że droga zajmie maksymalnie 4 godziny.

Rzeczywistość okazuje się okrutna. Najpierw czekamy około godziny, aż autobus się zapełni i nie chodzi tutaj o wypełnienie miejsc siedzących, ale wypełnienie każdej wolnej przestrzeni pojazdu. Po wyruszeniu przez godzinę zbieramy kolejne osoby, które sadowią się na dachu. Aby umilić nam podróż, kierowca włącza niemiłosiernie długi bolywoodzki film., którego fabuły nie jestem w stanie przywołać. Gdy film dobiega końca, a my oddychamy z ulgą, okazuje się, że nadszedł czas na próbkę lokalnej, zapętlonej i ogłuszającej muzyki. Ścisk robi się coraz większy, a nowi pasażerowie zaczynają siadać pionowo, np na naszych kolanach. Gdy myślimy, że już absolutnie nikt się nie zmieści, współpasażerowie zaczynają wciągać na dach białą kozę. Przy odbiorze plecaków z bagażnika będącym miejscem na koło zapasowe, łypie na nas kolejna koza, tym razem czarna. W Besi Sahar oferta noclegowa jest bardzo szeroka. Pomimo panujących ciemności i zmęczenia nie dajemy się namówić na:

  • pokój bez okna o wściekle czerwonych ścianach
  • pokój w betonowej, zatęchłej piwnicy (bez okna)
  • pokój w garażu z blachy falistej

Nasza podróż autobusem trwała jednak 8 godzin. W końcu znajdujemy nocleg, wprawdzie bez ciepłej wody i działającej spłuczki, ale przynajmniej można odpocząć i jest okno.

Besi Sahar – Tal

Podróży ciąg dalszy. Zmieniamy środek transportu na bardziej przyjazny i kameralny - 6-osobowego (w teorii), solidnego i starego jeepa. Po krótkich negocjacjach cenowych na pace lądują nasze bagaże, a my wraz z trójką Czechów pakujemy się do środka. Jest dość ciasno, a kierowca informuje, że nasza 22-kilometrowa podróż do Chamje potrwa 4 godziny. Zanim zdążyliśmy się nadziwić tym rewelacjom, samochód zjeżdża z asfaltowej drogi, a nasz kierowca krzyczy „off road, off road”. Wszyscy śmiejemy się i żartujemy podskakując na wybojach. Po kilkuset metrach mija nas lokalny autobus z zapoznanymi wcześniej osobami na dachu. Szczerze im współczujemy i natychmiast doceniamy warunki podróży.

Nasza radość nie trwa jednak długo - już po chwili na naszych kolanach ląduje dziecko i jego matka udowadniając nam, że z przodu jeepa mieści się 5 osób. Pomimo przepaści, konieczności przekraczania strumieni i stromych podjazdów  humory nadal nam dopisują. Kierowca zapewnia rozrywkę zatrzymując się przy każdej godnej uwagi atrakcji. Są więc lokalne tańce i śpiewy, punkt widokowy z wodospadem, malowanie hinduskich kropek na czole. Cały czas trzymam głowę dziecka, aby nie odpadła na wybojach, w przeciwieństwie do jego matki przejmując się losem malucha. Widać jednak, że to nie pierwsza taka podróż, gdyż jej większość dziecko po prostu przesypia. Po obiecanych 4h podróży docieramy do Chamje, żegnamy się ze współpasażerami, którzy zamierzają podjechać kolejne kilkanaście kilometrów i ruszamy w podróż. Nie opuszcza nas wrażenie, że jeszcze spotkamy się na trasie.

Idziemy przez las, ocienioną stroną góry, mijając 212 metrowy wodospad, połacie kolorowych kwiatów i wiejskie chatki na zboczach. Niestety okazuje się, że wszystkie napoje wypadły z plecaków podczas jazdy w jeepie. Nie mamy nic do picia. Uzdatniając wodę ze strumienia i przymierzając się do użycia gazy jako filtra napotykamy wiejski pensjonat pośrodku niczego, który w ofercie ma - a jakże - coca-colę. Wszechobecna komercjalizacja uniemożliwiła nam zabawę w MacGyvera. Idziemy wzdłuż rzeki, aż docieramy do miejscowości Tal, będącej miejscem naszego noclegu. W samą porę, bo słońce już prawie zaszło. Nasz pokój kosztuje 1 USD, postanawiamy więc nie szczędzić na posiłkach i napojach. Kuchnia jest wyśmienita, wszystko robione na świeżo, z własnych produktów i pięknie podane. Jak okaże się później, Nepalczycy generalnie są świetnymi kucharzami. Odkryciem dnia okazuje się herbata z imbirem, trawą cytrynową i miodem, którą będziemy odtąd zamawiać codziennie.

Hotelik w Tal

Tal - Thanchok

Po przepysznym śniadaniu (naleśnik jabłkowy oraz chleb tybetański z miodem) ruszamy w drogę. Przed nami około 7 godzin czystego marszu. Początkowo trasa nie jest zbyt urozmaicona i wiedzie głębokim kanionem wzdłuż rzeki. W każdej z mijanych miejscowości kręcimy młynkami modlitewnymi i zgodnie z tradycją okrążamy murki mani z lewej strony. Mijamy kolejne wodospady i wiszące mosty, które ku naszemu zaskoczeniu wyglądają na bardzo solidne., a poziomem bezpieczeństwa nie odbiegają od tych, po których chodziliśmy w Alpach.

Szlak wokół Annapurny

Spotykamy niewielu turystów, głównie Niemców i Francuzów. Napotykamy nawet niemieckie piekarnie i reklamy, a dzieci na ulicach proszą o słodycze lub „Geld”. Popołudnie upływa nam na marszu ocienioną stroną góry wśród łąk i pól, gdzie zaczynamy tęsknić za słońcem. W pewnym momencie nasz zespół powiększa się o białą kozę w różowe kropki. Koza - towarzysz podąża za nami przez około godzinę, ustalając szyk drużyny (musi iść w środku!). Każda próba zmiany szyku kończy się niezadowoleniem kozy i przepychaniem się do przodu. Po około godzinie materializuje się przed nami właściciel kozy, a my wstępujemy na herbatę do wiejskiej restauracji. Właściciel asystuje nam przy każdym łyku napoju, wypytując na migi o nasze plany podróży.

Przyspieszamy kroku, aby zdążyć przed zmrokiem i w ostatniej chwili docieramy do miejsca noclegu. Warunki mocno spartańskie, ale jest tak zimno i ciemno, że nie śmiemy wybrzydzać. Nie zdobywamy się na odwagę, aby skorzystać z prysznica, więc raczymy się luksusową kąpielą z nawilżanych chusteczek. Dzisiejszy trekking z Tal do Thanchok zajął nam aż 10h.

Thanchok – Upper Pisang

Dziś 11 listopada, dzień Niepodległości. Rozpoczynamy go wcześnie rano i o 7 jesteśmy na szlaku. Postanawiamy zasłużyć na śniadanie, więc wędrujemy przez 1,5h. Docierając do Tukuche spotykamy małą dziewczynkę, która wita nas lokalnym pozdrowieniem - Namaste. Na głowie ma koszyk większy od niej i  standardowo prosi o słodycze. Standardowo odmawiamy, ale w zamian wręczamy zeszyt, długopis i kredki zabrane z Polski na takie właśnie okazje. Nieopodal Mateusz demonstruje zasady działania kamery ciekawskiego nepalskiemu dziadkowi i pokazuje mu fragment nagrania, czym wywołuje szczerą radość nowo poznanego aktora.

Nawet małe dzieci ciężko pracują.

Dziś słońce towarzyszy nam przez cały dzień, a widoki zaczynają być iście wysokogórskie. Po drodze trafiamy na imprezę w pensjonacie specjalizującym się w uprawie jabłek. Plantacja jest ogromna, a sady ciągną się po horyzont. Asystujemy lokalnemu zespołowi i wraz z niewielką grupą Koreańczyków gramy na czym popadnie (cukierniczka). Wrzucamy również niewielki datek na rozwój zespołu, co zostaje okraszone rzęsistymi brawami. W dalszej części dnia droga prowadzi wąską ścieżką przez las aż do miejscowości Bratang, gdzie po raz pierwszy dostrzegamy jeden z wierzchołków Annapurny. Widok robi na nas takie wrażenie, że przez godzinę nie ruszamy się z miejsca. W końcu jednak postanawiamy ruszyć dalej i spędzić nocleg w miejscowości Upper Pisang, z której rozciąga się fantastyczny widok na okolicę.

Trudy wspinaczki wynagradza nam zachód słońca nad ośnieżonymi Himalajami, który podziwiamy z tarasu naszego drewnianego pensjonatu. To najlepszy tego typu przybytek, w którym mieliśmy okazję spać - nowy, drewniany, z przestronnym tarasem i kominkiem w centralnej części jadalni. Oprócz nas nocuje tutaj jeszcze 4 Niemców, spędzamy więc wspólny wieczór przy kominku i kolacji. Nasz cel został osiągnięty i w dwa dni pokonaliśmy 3-dniową trasę. W kolejnych dniach będziemy więc mogli pozwolić sobie na trochę odpoczynku, tak potrzebnego w procesie aklimatyzacji. 

Upper Pisang – Manang

Kolejnego dnia nie jesteśmy pewni ile zajmie nam droga, ponieważ decydujemy się na inny wariant, niż opisany w przewodniku. Naszym celem jest Braga. Trasa jest niezwykle malownicza, robimy dużo zdjęć i postojów na podziwianie widoków i kolejnych ukazujących się nam szczytów. Niestety sielanka kończy się wraz ze stromym, godzinnym podejściem. Plecaki ciążą, nogi bolą, a drogi ubywa mniej niż byśmy sobie tego życzyli. Humory trochę się psują, ale widoki i pyszna herbata na szczycie rekompensują trudy podróży.

Herbata z cytryną, imbirem i miodem.

Napotykamy pierwsze stada jaków i podziwiamy szybujące orły. Na szlaku spotykamy dziś więcej ludzi - wszyscy z maleńkimi plecakami oraz tragarzami u boku. Łączymy się w bólu z jedynymi dwoma parami, które podobnie jak my podróżują bez przewodników czy tragarzy. 

Szlak wokół Annapurny

Mijamy dwa punkty widokowe oznaczone kolorowymi flagami modlitewnymi i kolejne miasteczka. Braga niezwykle nas rozczarowuje, okazując się być miejscowością przypominającą dawny PGR lub Prypec. Czym prędzej kierujemy się do oddalonego o 30 minut wędrówki Manangu. Ostatkiem sił docieramy do miasta. Obłożenie hoteli jest spore, ponieważ większość osób zatrzymuje się tutaj na dłużej, a ponadto nocują tutaj zawodnicy wyścigu Yak Attack, którzy pokonują taką samą trasę jak my tylko na rowerach. Doganiamy Czechów, z którymi wynajmowaliśmy jeepa oraz poznajemy parę z Niemiec podróżującą z 22-miesięcznym dzieckiem. Nasze tempo jest zdecydowanie wyższe od przeciętnego, jeśli doganiamy ludzi, którzy mieli nad nami kilkanaście kilometrów przewagi. Zajmujemy wygodny pokój i cieszymy się ciepłym prysznicem i miejscem przy kominku. Jesteśmy już na wysokości 3500 metrów nad poziome morza, ale na razie nie odczuwamy żadnych niepokojących objawów.

Szlak wokół Annapurny

Manang

Zaraz po przebudzeniu wita nas niesamowity widok z okna na ośnieżone i skąpane w słońcu wierzchołki Annapurny. Dziś dzień bez plecaków i postanawiamy na lekko wspiąć się na wysokość 3945 m.n.p.m. do Praken Gompa. Najpierw jednak Mateusz wspina się na wyżyny męskości goląc się na dworze w zimnej wodzie. W takich samych warunkach przeprowadzamy drobne pranie. Z góry rozciąga się widok na majestatyczne szczyty, jezioro i okoliczne wioski. Choć droga pnie się zakosami ostro pod górę, brak plecaków sprawia, że marsz jest niezwykle przyjemny. Na górze jesteśmy sami, panuje absolutna cisza, przerywana tylko rykiem jaka oraz szumem orlich skrzydeł. Spędzamy tam sporo czasu opalając się i kontemplując widoki. Niestety nie spotykamy mnicha Deshi Lama, który niegdyś zamieszkiwał to miejsce. Według przewodnika w 2011 roku miał ponad 90 lat, więc prawdopodobnie odszedł już z tego świata.  Mamy nadzieję, że ta wycieczka poprawiła nasze zdolności aklimatyzacyjne.

Wysokogórkie widoki

Wracając wstępujemy nad jezioro Gangapurna. Znów jesteśmy sami, a cisza i turkusowa barwa jeziora działają kojąco. Mimo, że wycieczka zajęła nam większość dnia, czujemy się wypoczęci i zrelaksowani.

Jezioro Gangapurna

Na deser podziwiamy najpiękniejszy zachód słońca podczas naszego trekkingu. Niebo jest pomarańczowo-różowe, a słońce wolno znika za Himalajami. Jutro czeka nas wspinaczka na ponad 4 tysiące metrów. Nie możemy się doczekać.

Zachód słońca w Manang

Manang – Yak Kharka

Choć nic tego nie zapowiadało, w nocy czujemy się chorzy, męczą nas przeziębienie i nudności. Łykamy zawartość apteczki. Z braku innych trunków (trzeba było zabrać więcej wódki), popijamy krople żołądkowe z cukrem. Nad ranem jest lepiej, więc zwlekamy się z łóżek i w obawie o żołądki ruszamy w trasę bez śniadania. Droga jest stosunkowo monotonna, idziemy w tumanach kurzu i pokrywamy się kolejnymi warstwami brudu. Zniknęła ostatnia roślinność i krajobraz zrobił się pustynny i marsowy. Dziś tylko 4 godziny trekkingu, co jest zbawienne dla naszego zdrowia. Śpimy w malowniczo położonym hotelu w miejscowości Yak Kharka (Pastwisko jaków) jako jedyni goście. Standard jest fantastyczny, niestety brakuje ciepłej wody i miejsca do ogrzania. W dzień dogrzewamy się więc zupą, a w nocy widokiem gór i gwiaździstego nieba. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy drogi mlecznej tak wyraźnie. Widok ten zawdzięczamy absolutnym ciemnościom oraz przejrzystemu powietrzu. Na żołądek pomaga sprawdzona babcina metoda - butelka coca-coli. 

Jak na tle Himalajów

Yak Kharka – Thorung Phedi

Śpimy 12h, co tylko utwierdza nas w przekonaniu, że nasza aklimatyzacja przebiega dobrze. Ze względu na bajeczne widoki postanawiamy zjeść śniadanie na słonecznym tarasie, gdzie temperatura jest o połowę wyższa niż wewnątrz budynku. Dziś kolejny krótki trekking, idziemy zaledwie 3h i docieramy na wysokość 4450 m.n.p.m, pokonując 400 metrów przewyższenia. Na miejsce docieramy około południa. Warunki standardowe, ale cieszy nas kominek pośrodku wspólnej sali. Widzimy kilka osób zmierzających w górę w celu poprawy aklimatyzacji, ale nasze lenistwo bierze górę i postanawiamy popracować nad opalenizną i nadrobić zaległości czytelnicze.

Thorung Phedi

Dawno już minęliśmy granicę śniegu. Wokół nas jest biało, ale my siedzimy w krótkich rękawkach. Panorama rozciągająca się z Thorung Phedi zapiera dech w piersiach. Ośnieżone szczyty wydawałoby się na wyciągnięcie ręki, flagi modlitewne i posępna czaszka jaka nastrajają nas melancholijnie.. Sielankę przerywa dawno niesłyszane, swojskie i dźwięczne polskie przekleństwo. Nie ma to jak spotkać rodaków w takim miejscu.

Gdy słońce przestaje nas rozpieszczać swymi ciepłymi promieniami, przenosimy się do wspólnej sali. Jest przyjemnie, gra muzyka, a właścicielem okazuje się nasz znajomy z poprzedniego hotelu. Jego żona i córki mieszkają w Kathmandu, a on ciężko pracuje na edukację swoich dzieci, z którymi widzi się tylko 2 razy w roku. Na tej wysokości nie ma już stałych osad, właściciele hoteli przebywają tutaj tylko w okresie turystycznym. Jutro atakujemy przełęcz, postanawiamy więc na początek przyłączyć się do większej grupy, aby nie zgubić drogi w ciemnościach. Wymarsz zaplanowano najpóźniej na 4:30.

Thorung Phedi – Thorung La-Muktinath

Zgodnie z planem zwlekamy się z łóżek o 3:30. Woda zamarzła w butelce znajdującej się w pokoju, więc wnioskujemy, że jest dość zimno. Plotka głosi, że temperatura wynosi -11 stopni. Na szczęście już na noc ubraliśmy wszystkie „wysokowartościowe” pod względem ciepła ubrania. Ok 4:30 wyruszamy w czarną jak smoła noc podłączając się do poznanej poprzedniego dnia grupy.

Na dworze oprócz zimna poraża nas również piękno surowego, zimowego nieba. Niezliczona ilość gwiazd układa się w gwiazdozbiory, nieboskłon przecina droga mleczna, a mrok rozjaśnia blask księżyca. Wszystko to ponad zarysem himalajskich szczytów. W oddali majaczą już czołówki ekip, które wcześniej opuściły Thorung La, więc nie zwlekając ruszamy w górę. Nasz nowo poznany zespół porusza się w ślimaczym tempie. Nam, nieprzyzwyczajonym do poruszania się w grupie wymuszona zmiana tempa utrudnia rozgrzanie się i złapanie rytmu. Pierwszy etap prowadzi z naszego hotelu w Thorung Phedi do High Campu, który niektóre osoby obrały za bazę wypadową na jedną z najwyżej położonych przełęczy na świecie. Pokonanie około 500-metrowego przewyższenia zajęło nam niewiele ponad godzinę stromymi zakosami.

Po krótkiej chwili na złapanie oddechu ruszyliśmy ośnieżonym szlakiem na podbój przełęczy. Entuzjazm nie trwał jednak długo, gdyż po przebyciu ok 1 kilometra Mateusza dopadły niespodziewane problemy żołądkowe. Lekcja pokory - brak ostrożności w kwestii lokalnej kuchni oraz wysokość potrafią powalić nawet najsilniejszego zawodnika :) Mateusz przysiadł na skale i ani myślał ruszyć dalej, nie odbierając żadnych bodźców z otoczenia. Na szczęście pomoc nadeszła bardzo szybko. Poznana 2 dni wcześniej dziewczyna poratowała nas diamaxem - tutejszym lekiem na chorobę wysokościową. Ja w tym czasie omawiałam warunki zwiezienia Mateusza na grzbiecie kucyka, którego oferowali przedsiębiorczy Nepalczycy z powrotem do High Campu. Zbyt duży szum wokół kwestii zdolności Mateusza do dalszej podróży sprawił, że sam zainteresowany tymczasowo ozdrowiał i powlókł się w stronę High Campu. Wyglądało to na koniec naszej przygody z wysokimi górami.

High Camp - tuż przed świtem

W High Campie temperatura w restauracji jest zbliżona do tej panującej na zewnątrz. Na szczęście wzeszło już słońce, które zaczęło nieśmiało ogrzewać nas pierwszymi tego dnia promieniami. Rozwijam dwa śpiwory, organizuję termofor z gorącą wodą dla Mateusza i cierpliwie czekam, kiedy będzie gotowy podjąć decyzję odnośnie dalszej podróży. Za nic nie chciałabym tutaj zostać, więc jedyne dwie opcje to powrót do Thorung Phedi lub atakowanie przełęczy. Druga opcja wydaje mi się w obecnej chwili zdecydowanie mniej prawdopodobna. Zdaję sobie sprawę z faktu, że zaraz rozstrzygną się losy naszej wyprawy. Tkwiło w nas przekonanie, że na drugi dzień raczej nie zdecydujemy się ponownie wyruszyć w tę samą trasę. Na szczęście albo los nam sprzyja, albo diamax działa wyjątkowo skutecznie, bo po chwili Mateusz oznajmia, że jest gotowy do drogi. Na nogi mogła go również postawić informacja, że koszt wwiezienia na przełęcz (kucem) to 100 USD. Mimo późnej godziny i wątpliwego stanu zdrowia postanawiamy podjąć drugą próbę.

Ruszamy w trasę około 8 czyli ze sporym opóźnieniem. Idziemy ośnieżonym szlakiem wśród podmuchów lodowatego wiatru, który wzmaga się z każdym metrem wysokości. Trasa jest długa i mozolna, ale bardzo ciekawa widokowo. Pierwszy raz w życiu widzimy tak wysokie szczyty z tak bliska. Biel śniegu kontrastuje z błękitem nieba, a słonce wznosi się coraz wyżej nad horyzontem. Kilka razy wydaje nam się, że widzimy przełęcz, a jest to zaledwie kolejne oznaczenia szlaku. Niezrażeni brniemy jednak dalej w coraz głębszym śniegu. W końcu naszym oczom ukazuje się niezliczona ilość flag modlitewnych, szarpanych porywami wiatru. Kilka ostatnich kroków i już jesteśmy na wysokości 5416 m.n.p.m. To nasz osobisty rekord i jesteśmy ogromnie dumni z osiągnięcia celu. Robimy pamiątkowe zdjęcia i już po kilku minutach jesteśmy zmuszeni opuścić przełęcz. Silny wiatr i późna godzina powstrzymują nas przed zatrzymaniem się na dłużej. Przed nami jeszcze kilka godzin schodzenia do Muktinath.

Przełęcz Thorung La - 5416 m.n.p.m.

Emocje już trochę opadły, koncentracja też mniejsza, a jednak cały czas trzeba uważać, bo jeden fałszywy krok może nas zaprowadzić kilkadziesiąt metrów w dół, oblodzoną rynną. Przy zejściu docieramy do kresu naszej wytrzymałości. Marsz w dół nie należy do przyjemnych, łatwiej się poślizgnąć i stracić równowagę. Dodatkowo jesteśmy już zmęczeni atrakcjami dzisiejszego dnia. Wykończeni docieramy do miasteczka Muktinath, mekki pielgrzymów. Chęć znalezienia jeepa i udania się do oddalonego o 20 km Jomsom znika wraz z pojawieniem się na horyzoncie hotelu „Bob Marley”. Już od wejścia klimat bardzo przypada nam do gustu. Spotykamy tutaj znakomitą większość znajomych poznanych na szlaku na przestrzeni ostatnich dni. My docieramy jako jedni z ostatnich tego dnia. Wieczór upływa nam na chillowaniu przy kojących dźwiękach reggae i pysznym jedzeniu. 

Muktinath – Tatopani

Dziś postanawiamy przedostać się do miejscowości Tatopani, znanej z gorących źródeł. Znając tutejsze drogi i rozkłady, a właściwie brak rozkładów autobusów, podejrzewamy, że może nam to zająć cały dzień. Najpierw wydaje nam się, że wynajęliśmy jeepa, ale z naszymi biletami zostajemy skierowani do starego, poczciwego autobusu. To prawdziwy cud, że kursuje on po takiej drodze. Kręta, nieutwardzona i wijąca się nad przepaściami droga byłaby o wiele bardziej znośna w jeepie. Momentami wyglądając przez okno nie widzimy drogi, a część autobusu wystaje nad przepaścią. Te 20 km do Jomsom zapamiętamy na długo.

Dalksza podróż upływa bez przygód. Najwyraźniej przyzwyczailiśmy się już do wybojów i ślimaczego tempa. Po tej stronie Annapurny wieją silne wiatry, a krajobraz jest dość pustynny, spowijają nas tumany kurzu i większość drogi spędzamy w chustach naciągniętych na twarz. Patrząc na krajobraz wygląda na to, że mamy jesień. Resztki kolorowych liści powiewają na drzewach, nie ma kwiatów ani soczystej zieleni, którą podziwialiśmy po drugiej stronie masywu. Kurz jest wszędzie i wdziera się do oczu, uszu, nosa i pod ubranie. Nasze plecaki i śpiwory są w opłakanym stanie, podobnie jak my. 

Poznany Japończyk poleca nam miejsce na nocleg, gdzie zatrzymał się 20 lat temu, tuż obok gorących źródeł - idealnie! Niespiesznie zanurzamy się w gorącej wodzie. Jest tak gorąca, że co chwile musimy wychodzić się ochłodzić. Cały wieczór spędzamy wygrzewając się i rozmawiając, aż w końcu zostajemy w źródłach zupełnie sami. Czujemy się odprężeni i nareszcie zmyliśmy z siebie trudy długiej wędrówki.

Tatopani – Pokhara

Przejazd z Tatopani do Pokhary okazuje się męczącym doświadczeniem. 60 km jedziemy 6,5h, z jedną przesiadką. Mijamy kolejne, niczym niezabezpieczone przepaście i modlimy się, aby nie wylądować na ich dnie. Podskakujemy na wybojach czując wbijające się w żebra torby, plecaki i łokcie współpodróżnych. Unikamy bambusowego kija, którym ochoczo wymachuje staruszek w turbanie i kawałków jabłka, które wypluwa najmłodsza latorośl z hinduskiej rodzinki. Zupki chińskie jedzone na sucho tylko dodają uroku podróży. W pewnym momencie autobus potrąca psa, na co nikt nie reaguje. Jedynym sposobem na przetrwanie takich warunków jest oddzielenie umysłu od ciała i poddanie się swoistej medytacji. Stoicki spokój i udawanie, że nas tutaj nie ma pomaga.

Zapoznana w Tatopani para Francuzów oferuje nam, że zabierze nas do swojego ulubionego hotelu. Zadowoleni pakujemy się do 1 taksówki i przybywamy do uroczo położonego hoteliku, niedaleko jeziora, z ładnie utrzymanym ogrodem i w przystępnej cenie 8 USD za noc. Niewielką niedogodnością okazuje się nasz współlokator- jaszczurka. Wprawdzie Bom (człowiek od wszystkiego), twierdzi, że to zwierzę przecież nie ma zębów i nic nam nie zrobi, ale po cichu doradza, żeby wykłócić się z właścicielką o pokój na piętrze. W nowym pokoju na szczęście nie stwierdzamy obecności innych żyjątek i możemy spokojnie zasnąć.

Łódki na jeziorze Phewa w Pokharze

Pokhara

Rano nasz entuzjazm związany z hotelem nieco słabnie Pokój a la wczesny Gierek nie jest naszym wymarzonym lokum, ale Francuzi nazwali to miejsce swoim małym rajem na ziemi. Z czasem zaczynamy rozumieć o co im chodziło. Tropikalne kwiaty i drzewa, śpiew rozmaitych ptaków i górska panorama są ujmujące. Wybieramy się na zakupy i ku uciesze pani ekspedientki wydajemy majątek na herbaty i piękny młynek modlitewny. Choć jesteśmy zachwyceni zakupami, rozważamy opcję przeniesienia się na zupki z paczki na resztę wyjazdu.

Kolejne dni upływają nam na podglądaniu codziennego życia mieszkańców oraz bliższych i dalszych wycieczkach. Trwają żniwa, więc mieszkańcy ciężko pracują na polach aby zebrać i wymłócić ryż, Kobiety z koszami na głowach udają się do źródła wody pitnej, aby napełnić nią butelki po coca-coli. Tak obciążone kosze poniosą następnie do swoich domów. Przy jeziorze Fewa również tłoczno - jedni biorą kąpiel, inni piorą, jeszcze ktoś myje naczynia. Środkiem drogi idzie krowa, mija ją autobus z 20 osobami na dachu, a pan sprzedający obrazy ma również w ofercie marihuanę. Ci ludzie mają naprawdę ciężkie życie, ale nie wydają się być z tego powodu nieszczęśliwi. Dzieci są niezwykle grzeczne, wręcz apatyczne, podobnie jak psy, które tylko snują się po drogach lub śpią przy domach. Kobiety zazwyczaj pracowicie zajmują się domem, gotują, noszą wodę i inne ciężkie przedmioty w koszach na plecach, przędą lub robią na drutach. Na 1 pracującego mężczyznę przypada z kolei 4 tzw „staczy”. Stacz, jak nazwa wskazuje, głównie stoi i patrzy. Widać ich na przystankach, przy sklepach, przystankach i hotelach. Taki stacz nic nie mówi, o nic nie prosi, czasem tylko nieznacznie zmieni pozycję, jeśli akurat zadzieje się coś interesującego (przejedzie autobus, ktoś coś kupi, przebiegnie kurczak itp. Jak w tym kraju ma być dobrze? 

Zachód słońca podziwiany z Pokhary

Na koniec, zgodnie uznajemy nasz wyjazd za największą przygodę, jaką do tej pory udało nam się przeżyć. Wyprawa godna polecenia dla każdego, kto kocha góry, jest obeznany z mapą i podróżowaniem na własną rękę. 

Informacje praktyczne:

Kiedy jechać - najlepiej od października do połowy grudnia i w marcu-kwietniu. Od maja do września w Nepalu szaleje monsun przynoszący obfite opady, a od grudnia do lutego trwa zima i temperatury w górach drastycznie spadają. Niektóre szlaki mogą być niedostępne. My byliśmy przez większość listopada i w zasadzie każdego dnia towarzyszyło nam słońce.

Przelot - okazyjne oferty można znaleźć między innymi w siatce przewoźników Etihad oraz Qatar Airways. Loty z przesiadką na Półwyspie Arabskim. Nam udało się znaleźć promocję za 2200 PLN.

Wiza - bez problemu można ją dostać na lotnisku (40 USD). Potrzebne 2 zdjęcia paszportowe. 

Zakwaterowanie - spaliśmy głównie w guest housach. Oprócz pierwszych dwóch noclegów w Kathmandu nie rezerwowaliśmy żadnych noclegów. Zazwyczaj w wioskach wybór noclegów był spory. Ponieważ standard na ogół był podobny (2 łóżka i osobna toaleta, bez prysznica i ciepłej wody), przy wyborze noclegu kierowaliśmy się  położeniem budynku oraz widokiem, jaki się z niego roztaczał. Ceny 1-3 USD za pokój. W większości miejsc nocleg był za darmo, pod warunkiem, że jedliśmy tam posiłki.

Dokumenty podróżne - w Katmandu bez problemu i w około 45 minut załatwiliśmy bilety wstępu do parku narodowego (20 USD) oraz karty TIMS (22 USD). 

Agencje trekkingowe, tragarze, przewodnicy - wybór jest ogromny, ceny za dzień pracy przewodnika/tragarza to około 20 USD. Jak dla nas zbędny luksus i mniejsza satysfakcja z przejścia całej trasy, ale co kto lubi. Trasa wokół Annapurny jest bardzo dobrze oznaczona, tylko 2 razy musieliśmy posiłkować się GPSem. Generalnie każdy, kto kiedykolwiek podróżował z plecakiem i mapą po górach poradzi sobie na tym trekkingu. Nepalskie Biuro Turystyki od dłuższego czasu rozważa wprowadzenie obowiązku wynajęcia tragarza lub przewodnika na wszystkie trasy. Na szczęście przepis ten nie obowiązywał jeszcze w listopadzie 2015.

Ceny - podczas trekkingu dziennie wydawaliśmy około 15-20 USD na osobę. W cenie tej mieściło się głównie jedzenie, ponieważ noclegi zazwyczaj były za darmo. Za równowartość 15 USD można więc było zjeść solidne śniadanie, kupić wodę, zatrzymać się na herbatę i lekki posiłek w ciągu dnia oraz zjeść ogromną kolację i wypić termos herbaty z trawą cytrynową, imbirem i miodem. Alkohol trochę podwyższał rachunek (około 5 USD za butelkę piwa Everest).

Kondycja - na rok przed wyjazdem zmieniliśmy już i tak aktywny styl życia na jeszcze intensywniejszy. Biegamy 3x w tygodniu, 2x w tygodniu chodzimy na siłownie, a wszelkie dłuższe dystanse pokonujemy rowerem.  Dodatkowo kilka razy jedziemy w polskie góry i raz w Alpy, aby przygotować organizmy do dłuższych trekkingów. W Nepalu nie mamy problemów kondycyjnych, choć po 8-10 godzinnym marszu trochę bolą nas plecy. Ogólnie jednak byliśmy dobrze przygotowani do czekających nas warunków.

Film z wyjazdu do obejrzenia tutaj: 

Sky Is The Limit Nepal 2015 Annapurna Trekk GoPro

 

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...