Od dawna wiedzieliśmy, że prędzej czy później trafimy do Tadżykistanu. Kraj, którego ponad 90% powierzchni zajmują góry i miałoby nas tam nie być? :) Wyjazd wymagał trochę przygotowania – załatwienia wiz oraz przepustki do Górskobadachszańskiego Okręgu Autonomicznego, a także zdobycia map i zaplanowania tras w Pamirze i Górach Zarafszańskich. Plan zakładał przylot do stolicy kraju Duszanbe i jak najszybsze przedostanie się w góry. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z naszymi przewidywaniami...
...a to za sprawą osób, które spotykaliśmy na naszej drodze. Nie sposób było nie skorzystać z ich gościnności, najpierw w Duszanbe, a następnie w Górskim Badachszanie. Rozmowy do późnej nocy, wspólne zwiedzanie, a nawet zabawa na pamirskim weselu - tak spędziliśmy w pierwszy tydzień, przechodząc w niesamowitym tempie z rąk do rąk dobrych ludzi. Czekały na nas jednak i góry, w które niebawem wyruszyliśmy.
Trekking w Pamirze
Z Khorog, zorganizowaną przez naszych znajomych taksówką, pojechaliśmy wzdłuż doliny Szochdara do wioseczki Seżd (ok. 2800 m n.p.m.). Seżd oglądane z góry, wygląda jak zielona oaza w pustyni gór. Są one wybitnie suche, ale nie obawialiśmy się problemów z wodą. Nasza trasa wieść miała na północ dnem doliny Durumdary (dara znaczy rzeka) do jej końca (ok. 40 km). W ten sposób chcieliśmy stopniowo zdobywać aklimatyzację. Pierwszego dnia przeszliśmy niecałe 10 km, miejscami wąziutką ścieżką nad przepaściami, i rozbiliśmy namiot nad jeziorem Durumkul (kul znaczy jezioro). W miejscu naszego obozowiska stał prowizoryczny kamienny piecyk – ślad bytności pasterzy.
Kolejne dni zapowiadały monotonne podejście dnem doliny. Jak się jednak okazało – atrakcji nie brakowało. Przez całą drogę towarzyszyły nam świstaki (po pamirsku – chciw) wychylając się ze swoich norek i przekazując sobie wieść o naszym przemarszu. Wiadomość ta dotarła również do przebywających latem w dolinie pasterzy, z których gościny ochoczo skorzystaliśmy. Zaproszono nas na kolację (gęstą słodką śmietanę ze świeżo wypieczonym pieczywem, kefir, herbatę czarną lub zieloną oraz deser). Po kolacji pomagaliśmy zapędzać stada kóz i owiec do zagrody. Noc spędziliśmy w kamiennym szałasie śpiąc na klepisku w jednej izbie wraz z całą rodziną. Następnego dnia wymieniliśmy się adresami mailowymi i ruszyliśmy w dalszą drogę. Tego dnia jednak daleko nie zaszliśmy, gdyż nasze żołądki nie zaakceptowały pasterskiego poczęstunku.
Po dojściu do początków doliny Durumdary, rozległym grzbietem (ok. 4500 m n.p.m.) przedostaliśmy się na wschód do sąsiedniej doliny Nimos. Po drodze psy pasterskie nie chciały nas przepuścić, lecz w końcu zawołane przez właścicieli, dały za wygraną. Ponadto mimo wysokości, w miejscach osłoniętych od wiatru, można też było odczuć wysoką temperaturę. Ostatnim utrudnieniem było znalezienie ścieżki sprowadzającej z grzbietu, omijającej urwiste i strome stoki. Tym razem pomocni okazali się mali pastuszkowie – po pół godzinie udało nam się pokonać trudności językowe i dzieci wskazały nam bezpieczną drogę. Po zejściu na południe doliną Nimos do doliny Szochdary, udaliśmy się na poszukiwanie sklepu, aby uzupełnić zapasy jedzenia na kolejne dni. Szliśmy parę kilometrów w niepewności, czy w mijanych niewielkich wioseczkach będzie taka możliwość. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy po dojściu do Szoszbuwad, okazało się, że znajdują się tam aż dwa sklepiki! Zakupiliśmy prawie wszystko, czego potrzebowaliśmy – brakowało tylko pieczywa. Po chwili jednak na polecenie rodziców przybiegły dzieci i podarowały nam kilka lepioszek (pieczywo popularne w krajach Azji Centralnej). Zaproszono nas również na mały poczęstunek, którego jako strudzeni i głodni wędrowcy, nie odmówiliśmy.
Dalsza cześć naszego planu zakładała przejście w kierunku południowym doliną Wrang, zdobycie przełęczy o tej samej nazwie (5067 m n.p.m.), a następnie zejście do położonej na granicy tadżycko-afgańskiej miejscowości Wrang. Mapy które posiadaliśmy, radzieckie sztabówki, bywają w tym rejonie zafałszowane. Jak się okazało, na naszej trasie również. Dolina, która, jak wynikało z mapy, miała być wąska i trudnodostępna, okazała się jednak rozległa. Po drodze mijaliśmy miejsca, które naszym zdaniem mogły być wykorzystywane pod bazy wojskowe, na co także wskazywała doprowadzona tam instalacja elektryczna. Ale może to tylko poniosła nas fantazja? Mylące były również doliny boczne, które uprawiały samowolkę i dochodziły do doliny głównej niezgodnie z kartograficznym przedstawieniem. Samo wejście na przełęcz Wrang nie wymaga specjalnego technicznego przygotowania. Według mapy dostępna jest ona od lipca do września. Na przełęczy zalega spory płat śniegu, można go jednak przejść bez użycia raków. Zaskoczeniem była dla nas natomiast dolina po południowej stronie. Wąska i usłana licznymi fragmentami odpadniętych skał, dawała poczucie zagrożenia, że przy najbliższym trzęsieniu ziemi (zdarzają się tu około 300 razy w roku) coś może trafić nas w głowę. Kilka razy zdarzało nam się przekraczać górskie potoki. Raz nawet musieliśmy przeczekać noc, aby stan wody opadł (popołudniami jest wysoki ze względu na dostawę wody z topniejących lodowców) i dopiero nad ranem bezpiecznie przeszliśmy przez rzekę.
Podczas całej górskiej wycieczki mieliśmy bezchmurną pogodę. Tylko raz złapała nas burza (latem burze i deszcze zdarzają się tu średnio raz na miesiąc). Wypatrywaliśmy też największej na świecie dzikiej owcy – argali (w Tadżykistanie występuje gatunek Marco Polo), niestety bezowocnie. Po drodze nie spotkaliśmy też ani jednego turysty, choć od pasterzy wiemy, że przełęcz Wrang zdobywana jest średnio raz w tygodniu przez kogoś z „zachodu”. Nie mieliśmy również zasięgu telefonicznego. Po prawie dwóch tygodniach czekał nas powrót do cywilizacji, choć nie na długo. Po chwili odpoczynku wyruszyliśmy w Góry Fańskie będące częścią Zarafszanu.
Więcej o Górach Fańskich przeczytasz na naszym blogu.
Tekst: Monika
Komentarze