Stok Kangri (6125 m n.p.m.) widać niemal z każdego punktu w Lehu, mieście w którym mieszkamy już ponad miesiąc. Każdego dnia kusi swoją urodą, ośnieżonym szczytem i zaprasza do wspinaczki.
Już od dawna myślimy o tym, żeby sprawdzić swój organizm powyżej 6000 tysięcy metrów nad poziomem morza. Podobno to magiczna granica, po przekroczeniu której tolerancja na wysokość gwałtownie spada. Już od dawna myślimy, żeby wejść na Stok Kangri. Jechaliśmy tu, do Leh z tą myślą i z tym marzeniem.
Jednak do wejścia na szczyt potrzeba dobrej aklimatyzacji. Przez miesiąc pracujemy nad tym, trekkingując na wysokości od 3500 m do 4500 m, ale to ciągle za nisko. Pojechaliśmy do Doliny Nubry, do której jadąc, trzeba przejechać przez przełęcz na wysokości 5600 m n.p.m. W drodze do Nubry i z Nubry wysiadamy na przełęczy i obserwujemy swoje samopoczucie. Nie mamy już zadyszki, oddychamy w miarę spokojnie. Serce nie wali jak oszalałe, nie boli nas głowa, papierosy smakują normalnie :-). Oceniamy, że po powrocie z Nubry zaczniemy organizować wyprawę na Stok Kangri.
Pakujemy sprzęt - wszystko co potrzebne do biwaku w górach, jedzenie na 3 dni i ruszamy zdobywać góry.
Startujemy w miejscowości Stok, gdzie zaczyna się trasa do Bazy – miejsca, z którego zaczyna się atak na szczyt. Pierwszy dzień to trekking pod górę doliną zaschniętego koryta rzeki. Dość łatwy. Planujemy dojść tego dnia do Bazy Mitra (baza jest na wysokości 5000 m n.p.m.). Niestety po 4 godzinach trekkingu, wąskie, krystalicznie czyste strumyki spływające z gór w ciągu 15 sekund zamieniły się w rwącą rzekę, tym samym zamykając nam drogę w górę. Woda niesie ze sobą wielkie kamienie i pokłady błota. Ma kolor czekolady i bardziej przypomina wulkaniczną lawę niż rzekę. Potem dowiemy się, że powyżej 5000 tysięcy przesunął się lodowiec i uwolnił pokłady śniegu i lodu, które błyskawicznie stopniały.
Musimy znaleźć niedaleko bezpieczne miejsce na biwak, wcześniej jednak musimy przejść na druga stronę czekoladowej lawy. Jesteśmy odcięci od lądu. Na szczęście nadchodzą miejscowi Ladakhijczycy z karawaną 10 koników. Oni też się dziwią tej nagłej sytuacji. Znają jednak sposoby na przeprawienie się przez rzekę. Pomagają nam i po dwóch godzinach jesteśmy bezpieczni na suchym lądzie. Niestety mokrzy po kolana. Buty i spodnie po suszeniu na słońcu wyglądają jak pokryte gipsem. Razem z tubylcami rozbijamy namiot na niewielkim wzniesieniu powyżej rzeki (4100 m). Tu nie grożą nam spadające z gór kamienie i mamy dostęp do wody pitnej – nieopodal płynie czyste źródełko. Noc przesypiamy spokojnie i następnego dnia ruszamy dalej. Decydujemy, że podejdziemy sobie na wysokość 4800 m dla lepszej aklimatyzacji i noc spędzimy na 4400 m w Bazie Mankarmo. W myśl zasady, wejdź wyżej, śpij niżej. W tym dniu nasz trekking przebiega bez komplikacji i zajmuje nam 6-7 godzin. Przygotowujemy swoje obozowisko, jemy kolację i sprawdzamy ilość naszego prowiantu. Nasza wyprawa z 3 dni, wydłuży się do 5, może zacząć brakować nam jedzenia. Martwić się będziemy później, teraz podziwiamy cudowne widoki. Różnokolorowe góry mienią się w zachodzącym słońcu. Czas kłaść się spać. Kolejny dzień będzie bardzo długi. Chcemy wejść do tzw. Bazy Atakującej na wysokości 5300 m i tam zacząć atak na szczyt. Po 3 godzinach trekkingu do Bazy Mitra, gdzie mieliśmy odpocząć i zjeść posiłek, dowiadujemy się od przewodnika napotkanej grupy, że od 2 lat Baza Atakująca nie istnieje. Zostajemy więc w Mitrze. Po raz trzeci rozbijamy namiot i zastanawiamy się kiedy atakować, dzisiaj czy juto. Z tej bazy do topu mamy ok. 1200 m. To bardzo dużo. Czy wystarczy nam siły na atak dzisiaj? Po południu zapada decyzja, że o północy zaczynamy atak. Próbujemy się przespać, ale słabo nam to wychodzi. Za dużo adrenaliny, za dużo emocji. Rozmyślamy jak jest na szczycie, jaka będzie droga, jak to w ogóle będzie. Pierwszy raz idziemy tak wysoko, pierwszy raz w rakach i z czekanami.
Dużo rozmawiamy z przewodnikami na miejscu, wypytujemy o szczegóły, o lodowiec, o ścianę, o grań po której będziemy musieli przejść. Swoje wiadomości uzupełniamy o czasy, bardzo istotne dla naszego bezpiecznego wejścia i zejścia ze szczytu. Najpóźniej musimy zacząć schodzić o 8:00 rano, potem słońce topi pokrywę śniegu i robi się niebezpiecznie. Może zejść lawina. My idziemy bez przewodnika. Jesteśmy całkowicie niezależną, dwuosobową grupą niekomercyjną.
O północy ubieramy wszystkie swoje ubrania na siebie, czołówki na głowę, odmawiamy krótką modlitwę i zapalamy kadzidła dla Ducha Góry. I w drogę. Żegnają nas jaki, które czuwają w Bazie nad wszystkimi wspinaczami. Księżyc nam sprzyja, na drugi dzień ma być pełnia, więc księżyc dodatkowo oświetla nam drogę. Do lodowca to po prostu dwugodzinny trekking. Nic niezwykłego, mimo to mam kryzys. Chcę wracać, jestem za wolna, nienawidzę podchodzić. Dostaję burę od Daniela, krzyczy, że sama to wymyśliłam (fakt to był mój pomysł :)) i dalej się wlokę pod górkę. Misiek uwielbia podchodzić, jest szybki i czeka na mnie przy lodowcu. Wiemy, że lodowiec nie jest głęboki, ale wciąż myślimy, że jest w nim dużo szczelin, w które można wpaść. Okazuje się, że lodowiec ma około metr grubości i wydaje się być bezpieczny. Jest minus 7 stopni i wszystko jest zamarznięte. Za lodowcem ubieramy raki na buty i zaczynamy 4 godzinną wspinaczkę po ścianie pokrytej przymarzniętym śniegiem. Chodzenie w rakach to bardzo fajna zabawa. W rękach mamy kijki trekkingowe, które pomagają nam utrzymać pion na stromo pochylonej górze. Czekan okazuje się zupełnie niepotrzebny, tylko ciąży przy 7-kilogramowych plecakach. Po około 2 godzinach trafiamy na zlodowaconą pokrywę śniegu, raki nie bardzo chcą się w to wbijać. Jesteśmy już powyżej 5600 m, oddech jest krótki, szybko się męczymy. Nie mamy siły walczyć z lodem. Misiek omija lód z jednej strony, ja schodzę ok. 100 metrów w dół i zaczynam nowe podejście. Zaczyna już świtać, gdy dochodzimy do grani. Jest fantastyczny wschód słońca. Taki widać tylko z samolotu i w wysokich górach. Zadowoleni, że wschodnia ściana już za nami, zdejmujemy raki i po krótkim odpoczynku i wyrównaniu oddechu rozpoczynamy ostatni etap naszej wspinaczki. Jesteśmy na wysokości 5900 m. Powietrze jest tutaj bardzo rozrzedzone, co będzie stanowić na ostatnich metrach duże utrudnienie. Na grani nie ma śniegu. Patrzymy w górę i już wiemy, że czeka nas rzeźnia. Ostatnie 300 metrów to najbardziej wyczerpujące fizycznie dwugodzinne podejście do góry. Wcześniejsza wspinaczka to spacer po parku. Musimy iść po wąskiej grani, nad przepaścią z każdej strony. Co chwila wystają jakieś skały, część jest oblodzona, część bardzo krucha. Jeden fałszywy krok i…Przeklinamy, idziemy na czworaka, łapiemy łapczywie powietrze i znowu przeklinamy. Już wydaje się, że za kolejną skałą będzie ostatnie podejście do szczytu, a tu znowu trzeba ominąć jakąś kamienną przeszkodę. I wreszcie widać szczyt. Powiewające kolorowe flagi na szczycie. Jeszcze tylko 20 kroków i stajemy na wysokości 6125 m n.p.m. Jeszcze nie ma radości. Rzucamy plecaki i sami kładziemy się na śniegu. Oddychamy głęboko, ale tlenu wciąż brakuje. Gwałtowne wstawanie powoduje zawroty głowy, ale poza tym czujemy się doskonale. Ludzie w Bazie opowiadali nam, że bolała ich głowa i wymiotowali.
Robimy zdjęcia „Zdobywców Szczytów”. Analizujemy góry, które widzimy w oddali. Kailash w Tybecie, K2 w Pakistanie i te bliższe Nun Kun w Indiach (Kaszmir). Rozwieszamy buddyjskie flagi modlitewne i zapalamy kadzidła. Usiłujemy zjeść czekoladę i rodzynki, żeby mieć siłę do zejścia, ale wszystko rośnie nam w buzi. Misiek zjada 16 rodzynek, a ja 2. Policzyliśmy dokładnie. Musimy wracać na dół. Słońce coraz wyżej, a my jesteśmy tu już ponad godzinę. Ten czas minął błyskawicznie, nawet nie wiemy kiedy. Każda czynność na tej wysokości wymaga zdecydowanie więcej czasu niż na dole, trzeba kontrolować czas. Musimy zdążyć zejść do lodowca nim słońce zacznie mocno topić śnieg na ścianie.
Znowu 300 metrów rzeźni, tym razem w dół. Potem zakładamy raki. Śnieg jest już mokry, przyspieszamy kroku. Szybko schodzimy w dół. Zdejmujemy raki i szukamy na lodowcu dobrego miejsca do przejścia, to poranne nie jest już dobre. Słońce stopiło lód i utworzyły się szerokie, wartkie strumyki, za głębokie, żeby przejść suchą nogą. Schodzimy brzegiem w dół, prawie do samego końca lodowego języka. Kilkanaście hopków i jesteśmy po drugiej stronie. Teraz już tylko trekking do Bazy Mitra. Misiek ma kryzys zejścia, nienawidzi schodzić, ja uwielbiam, teraz ja jestem szybka. Podtrzymujemy się razem na duchu, że już niedaleko do Bazy, jeszcze ze dwie godziny. Ostatnia górka jest stroma, na jej szczycie widać już namioty w Bazie. Ostatnie spojrzenie na Stok Kangri i lecimy na dół. Witamy się ze wszystkimi. Tu w Bazie, każdy żyje podejściem pod górę i błyskawicznie wszyscy się poznają przed atakiem. Opowiadamy jak było i idziemy spać. Ostatnie 24 godziny nie zmrużyliśmy oka.
1 sierpnia o 7 rano zdobyliśmy nasz pierwszy sześciotysięcznik – Stok Kangri. Wejście na górę zajęło nam 7 godzin, zejście ok. 4.
Następnego dnia musimy jeszcze zejść do Stok, gdzie startowaliśmy pod górę. Trzydniową trasę pod górę, pokonujemy w dół w 4,5 godziny. Wizja prysznica (nie myliśmy się od 4 dni), normalnego jedzenia i zdjęcia górskich butów przyciąga jak magnes.
Po południu jesteśmy już w naszym domku w Leh. Nasza Gospodyni wita nas zsiadłym mlekiem, które smakuje jak nigdy dotąd. Pycha, pycha, pycha.
Teraz jest czas na radość i przemyślenia. Na szczycie nie ma na to czasu. Myślisz jak automat, zobaczyć horyzont, zrobić zdjęcie, zjeść, rozwiesić flagi. Każdą czynność robi się prawie z zegarkiem w ręku.
Okupiliśmy to wejście potem, olbrzymimi odciskami, a ja prawie łzami, ale warto było. Sprawdziliśmy siebie i swój organizm. Jeszcze przez kilka dni będziemy odrabiać straty. Schudliśmy po 3 kilogramy. Odciski na nogach, prawie do kości, będziemy leczyć pewnie jeszcze przez jakiś czas. Nic nie szkodzi. To była fantastyczna przygoda. Miśki Adventure Team na szczycie. Pierwszy sześciotysięcznik zdobyty. Kto wie, może będą kolejne…
CHOROBA WYSOKOŚCIOWA
Poniższy tekst pochodzi z naszego artykułu do magazynu podróżniczego „Witaj w podróży” pt. Zobaczyć Everest. Jednak podane zasady aklimatyzacyjne należy zastosować również wchodząc na Stok Kangri.
Nie wolno zapominać, że w Himalajach grozi nam choroba wysokościowa. Jej przyczyną jest brak dostatecznej aklimatyzacji. Organizm na skutek niedotlenienia ma problem z przystosowaniem się do wysokości. Nie ma reguły, zachorować może każdy, nawet wysportowana osoba. Początkowe objawy to bóle głowy, nudności, wymioty, brak apetytu, problemy ze snem. W skrajnej postaci może dojść do obrzęku płuc i mózgu. Jedynym ratunkiem dla chorego jest sprowadzenie go na niższe wysokości i podanie dodatkowego tlenu.
Ryzyko zachorowania możemy zminimalizować dzięki właściwemu zaplanowaniu trasy. Różnica wysokości pomiędzy kolejnymi noclegami nie powinna przekraczać 400-500 m. Trzeba też przeznaczyć minimum dwa dni na tzw. przystanki aklimatyzacyjne. Oznacza to pozostanie przez cały dzień w jednej miejscowości. Przez ten czas możemy odpoczywać lub robić spacery po okolicy. Zaleca się również picie dużej ilości wody, nawet 4-5 l dziennie. Musi to być woda gotowana, najlepiej fabrycznie butelkowana lub jeśli woda pochodzi ze źródła bezwzględnie trzeba ją puryfikować. W Polsce znany jest lek diuramid, który pomaga organizmowi przystosować się do wysokości. Jego zażywanie należy jednak skonsultować z lekarzem. Więcej informacji o objawach i niebezpieczeństwach choroby wysokościowej można znaleźć na stronie: www.medeverest.pl.
Niezmiennie, zawsze i wciąż zapraszamy na naszego bloga podróżniczego: www.miskiadventureteam.blogspot.com.
Komentarze