Szczyrk - żółty ludzik z google maps zdecydowanie mówił że to stolica miejskich turystów i klapkowych alpinistów. Nie zniechęciło nas to i tym razem został on celem naszej wyprawy. Czy warto? Przeczytajcie a może zachęcę Was do odwiedzin tych urokliwych miejsc.
Wystarczy raz pojechać w Tatry, być w Kuźnicach i na Giewoncie a już człowiek staje się wytrawnym alpinistą, któremu góry, takie jak Beskidy, stają się polem rozgrzewki i o którym nie warto wspominać w towarzystwie, bo to "straszna kicha" jak coś nie ma 2000 metrów minimum. Niestety ludzie - nie samymi Tatrami Polska usiana i czasami przydaje się zejść trochę niżej. A nuż się spodoba? A jak nie to zawsze będzie można powiedzieć, że zapomniałem aparatu zabrać w góry a i telefon się wyładował i niestety żadnych zdjęć ze "śląskich" Alp nie mam.
Jako, że człowiek mieszka nad morzem, to każde góry są daleko. Chyba bliżej mi do Norwegii niż w Beskidy ale fundusze w tym roku zarządziły Szczyrk. Auto nie miało nic przeciwko 10 godzinom jazdy i tadaaammm - jesteśmy. Pierwszy dzień, wiadomo - rozpakowanie, rekonesans, sprawdzenie gdzie sklep z alko..... tfu z żywnością, zakup mapy szlaków itp. Jednym słowem, po 2 godzinach już zwiedziliśmy 90% Szczyrku i nastał czas na planowanie, gdzie by tu się zmęczyć na pierwszej wycieczce. Wybór jest oczywisty. Skoro każdy pokój w Szczyrku ma "widok na Skrzyczne", głupotą byłoby nie wykorzystać głównego hasła reklamowego. Klamka zapadła. Trasa Szczyrk - Skrzyczne - Małe Skrzyczne - Malinowska Skała - Malinów - Szczyrk została wytyczona.
Na Skrzyczne może wejść każdy. Słowo. Jest kolejka i nawet do kolejki też jest kolejka. Ale przecież jesteśmy w górach po to żeby chodzić po górach a nie po nich jeździć. Wybraliśmy więc opcję pieszą, zaczynającą się w samym centrum Szczyrku - niebieskim szlakiem z ul. Uzdrowiskowej. Zalatuje trochę turystycznie ale nie martwcie się, po początkowym asfalcie, szybko trzeba skręcić w prawo pod górkę i okazuje się, że "tylko twardziele chodzą w góry w kubotach". Wasze górskie obuwie szybko się sprawdza, ponieważ ilość kamieni na metr kwadratowy ścieżki wyraźnie zawyża miejską średnią a wy już tak głupio nie wyglądacie mijając rodzinę w adidasach.
Generalnie trasa jest łatwa, chociaż pnie się dość mocno pod górę. Niestety problemem jest to, że nie da się iść tyłem, a to z kolei spowodowane jest pięknym widokiem, który już od pierwszych chwil pojawia się za Waszymi plecami.
Im wyżej tym lepiej a już w pierwszym obozie (czyt. Hala Jaworzyna) zaliczycie postój na uzupełnienie zapasów tlenu, zjedzenie boskich jagodzianek (do kupienia w małej budce niedaleko jedynego "centrum handlowego" w mieście) czy sesję fotograficzną dla National Geographic. Dalej jest tylko las. Przerzedza się przy samym szczycie, gdzie trzeba go trochę obejść aby na niego wejść. Zagmatwane ale nie sposób się zgubić.
I tak oto po udanym ataku szczytowym, czy jak to potocznie mówią, szczytowaniu, myślimy, że zastaniemy piękny górski widok, sielską naturę, rzadkie okazy ptaków czy samego Yeti. Nic bardziej mylnego. Moje osobiste i subiektywne zdanie Jedno słowo: Cepelia. Wygląda podobnie jak w lipcu nad Morskim Okiem w godzinach wczesno-popołudniowych w słoneczny dzień. Ludzie, piwo, muzyka, piwo, ludzie, piwo i Pan w schronisku, który często myli się wydając reszty. Ale co tam, tak łatwo nas nie zniechęcić i spróbowaliśmy przeżyć jakoś te 15 minut, zanim wyruszymy w dalszą drogę. Pomogło mocno jedzenie, które jest dobre, a przynajmniej żurek i pajdy chleba ze smalcem i ogórasem małosolnym są więcej niż zjadliwe. Zaopatrzyliśmy się przy okazji w kolejne butelki wody (niestety planując wycieczkę zapomnieliśmy, że trzeba pić a butelka 2 litrowa wody wystarcza na 4 osoby na mniej więcej 7 minut podejścia) oraz pełne butle tlenowe i zgodnie stwierdziliśmy, że ewakuacja jest wskazana.
Słowem wyjaśnienia. Nie mówię, że na Skrzycznem jest brzydko przez ilość ludzi. Jest pięknie, tylko zawsze w górach przerażają mnie miejsca, gdzie zamiast cieszyć się z pobytu w miejscu, gdzie na codzień się nie przebywa, człowiek siada i sączy browar, nawet nie udając że chce podziwiać widoki (swoją drogą do platformy widokowej też była kolejka). Ale to tak na marginesie.
Wracając do wycieczki, jak już się nam udało przedostać się na szlak w kierunku Małego Skrzycznego, mocno wbiliśmy się w szok. Liczebność Homo Ledwo Sapiens spadła o 99% co spowodowało, że zaczęliśmy zastanawiać się, czy przypadkiem nie zamknęli szlaku bo jakaś lawina czy inny niedźwiedź. Zaryzykowaliśmy i szybko się okazało, że w tą stronę idą jedynie Ci, którym sandały nie spadły w drodze kolejką na poprzedni szczyt lub takie osobniki górskie jak my. Przy okazji skorzystam z prywaty i pozdrawiam starszego Pana z Żoną w koszulce z napisem "I don't need Google, my Wife knows everything". Dostał w prezencie. Od Żony.
Co do samego szlaku, jest łatwo. Można by powiedzieć, że żeby było łatwiej to już trzeba by położyć asfalt. O przepiękne widoki zatroszczył się wiatr który stworzył pola połamanych drzewostanów, tak więc przemieszczamy się szybko, zwinnie, zatrzymując się na jeżyny i milion ujęć kosmicznego krajobrazu. Niejedna japońska wycieczka nie powstydziła by się ilością zdjęć, które zrobiliśmy.
Bardzo szybko dotarliśmy do kolejnego celu - Malinowskiej Skały. Tak wiem, po drodze było Małe Skrzyczne ale chyba zbyt szybko biegliśmy, żeby zauważyć że było. Z góry przepraszam. Pod Malinowską Skałę jest lekkie podejście do góry, ale raków nie musieliśmy ubierać więc trudność oceniam na 2+. Dzieci dały rady więc nie macie się czego bać. Na szczycie jest - nie zgadniecie - skała. Tak, skała. Wszyscy na niej siedzą, leżą i się fotografują więc ścisk lekki jest ale to nie to co Skrzyczne. Miejsce się znajdzie dla każdego. Kolejne kilkanaście minut na zdjęcia i kanapki i wyruszamy w prawo, czerwonym szlakiem w kierunku Malinowa. Niestety z naszych ust padło zdanie "teraz to już tylko z górki" co bardzo szybko okazało się najbardziej znienawidzonym zdaniem przez dzieci, bo po 15 minutach marszu w dół, szybko trzeba było zacząć piąć się w górę. Niestety po kilku godzinach spaceru, nogi górali z płaskich nizin odczuwają lekkie zmęczenie nie wspominając, że widać było, że dzieci obmyślają plan morderstwa rodziców, szukając przepaści przy której można się poślizgnąć. Malinów okazał się jednak ostatnim wzniesieniem i potem było już z górki. W prawo. Zielonym szlakiem. Szybciej do domu. Co prawda ja chciałem czerwonym iść do końca ale zostałem przegłosowany. Demokracja w końcu, prawda?
Ostatnie kilometry to nieczynna trasa narciarska (dziwne, w sierpniu?), ścieżka do zwożenia drewna z jeszcze większą ilością kamieni i upragniona ulica Salmopolska. Ogólnie, po dotarciu do naszego lokum, opatrzeniu odmrożeń, ciepłej kąpieli i użyciu maści rozgrzewającej (doświadczenie mówiło że na drugi dzień będziemy mu dziękować za maść) humory wróciły i stwierdziliśmy że jak na pierwszą wycieczkę, nie było tak źle. Osobiście stałem się małym fanem Beskidu Śląskiego. Za przepiękne widoki, za małą ilość osób na szlaku, za spokój jakim emanuje, za to, że chociaż na jeden dzień, pozbyłem się trosk życia codziennego. Jeżeli jeszcze jesteście niezdecydowani to spróbujcie. Najwyżej jak się nie spodoba to zgonicie na "tego faceta z internetu co to to się tak zachwycał".
A jak się spodobało to ostrzegam, będzie kolejna część...
Komentarze