24-25. lipca 2015 - Dojazd
Pomysł wyjazdu na Mont Blanc narodził się podczas naszej wyprawy na najwyższy szczyt Austrii – Grossglocnera. Wyjazd zaplanowaliśmy na 24 lipca i wraz z Agą i Marcinem oraz 4 osobami, których wcześniej nie znaliśmy ruszyliśmy w trasę.
Prognozy nie były optymistyczne i mając krótkie okno pogodowe – niejednogłośnie - zdecydowaliśmy iż rezygnujemy z Gran Paradiso i bez aklimatyzacji ruszymy bezpośrednio pod najwyższy, według geografów, szczyt Europy.
Po Przyjeździe do Les Houches (nigdy nie nauczę się tego poprawnie wymawiać :) ), dowiadujemy się, że Grand Couloir jest zamknięty. W praktyce oznaczało to iż przewodnicy nie poruszają się tą trasą ze względu na ogromną ilość spadających kamieni, więc nie moglibyśmy liczyć na ich ewentualną pomoc a wszelki wypadki i koszty akcji ratunkowej mogłaby nie zostać pokryte przez ubezpieczyciel. Śpimy w namiotach przy dolnej stacji kolejki linowej.
26 lipca 2015 – Tete Rousse 3167 m
Startujemy z parkingu z lekkim opóźnieniem. Przed 6:00 z ponad 20 kilowymi plecakami ruszamy w trasę. Mamy do pokonania znaczne przewyższenie, miasteczko znajduję się na wysokości prawie 1000 m n.p.m a docelowe schronisko 2167m wyżej. Początkowo leśną ścieżką, zakosami zdobywamy wysokość. W zasadzie jesteśmy jedynymi osobami na szlaku. Pierwszy posiłek zjadamy obok schronu, „podziwiając” kamienne lawiny spadające pobliskim żlebem. Nie jest to optymistyczne, ogromny huk, wielkie głazy i perspektywa, że sami będziemy musieli podobne miejsce przekroczyć.
Idzie się dobrze, w końcu docieramy do miejsca gdzie nasza trasa biegnie wzdłuż torów. Tam przeżywam lekki kryzys, mija nas tramwaj, który wwozi ludzi na około 2000 m.n.p.m.
Nasza ekipa dzieli się na dwie grupy. Z przodu Marcin, Aga, Szymek i ja. Z tyłu Ada, Grzesiek i Andrzej. Przy stacji do której dociera wielu niekoniecznie górskich turystów, robimy dłuższą przerwę. Młody Francuz po polsku (daje nam to sporo radości ale wychodziło mu to naprawdę ładnie :)) przedstawia nam zasady że Mt Blanc to obszar chroniony, nie można rozbijać namiotów… bla bla bla
Wśród kozic, które niewiele sobie robią z naszego towarzystwa docieramy do schronu, który nazywamy „szczurkiem”. Określenie to związane jest z opowieściami Grześka, który spędzał tu kiedyś noc w towarzystwie tych gryzoni.
Pogoda nieco się psuje, dochodząc do schroniska Tete Rousse wieje już bardzo mocno i pada śnieg. Decydujemy się na nocleg w schronisku. Nasze namioty z jednego z marketów za 70 zł prawdopodobnie nie przetrwałyby nocy. Koszt dzięki Alpenverein spada do 28 euro. Żandarmeria nie poprawia nastrojów, spisują dokumenty „w razie czego” i mówią, że kuluar jest bardzo niebezpieczny. Dowiadujemy się także, że Gautier mimo iż oficjalnie jest zamknięty gwarantuje jakieś miejsca do spania w piwnicy. Postanawiamy w miarę możliwości dostać się jutro przynajmniej tam.
27 lipca 2015 – Kuluar
Budziki mieliśmy ustawić na 5:00. Nie wierząc w poprawę pogody, nie zrobiłem tego :). Moje przeczucie niestety się sprawdziło i podczas pobudki, razem z Szymonem tylko uśmiechem skwitowaliśmy poranny ruch reszty uczestników.
Wstajemy około 8:00, jemy śniadanie głównie z pozostawionych przez innych produktów, przepakowujemy plecaki i przy znacznie lepszej pogodzie ruszamy w górę. Teoretycznie przy dobrych warunkach powinniśmy być z powrotem w schronisku za 2 dni. Awaryjnie zabieram jedzenie na 4-5 dni. Przed nami rusza 3 Polaków, którzy spędzili noc w namiocie. Doganiamy ich przed przekroczeniem kuluaru. Siedzą tam już około 30 minut i czekają na moment w którym kamienie przestaną spadać.
Szczęśliwie cala 10 przekracza miejsce, które zabrało wiele istnień… Kilka lat temu zginął tu Wojciech Kozub, himalaista z którym wiązano wielkie nadzieje. Samo przebiegnięcie jest dość krótkie, około 80 m lecz osuwające się spod nóg kamyczki znacznie to utrudniają.
Podczas przekraczania kuluaru przez Adę kamienie zaczęły spadać, jednak szczęśliwie schroniła się za jednym z niewielu większych głazów. Mijamy dwóch Bułgarów i Rosjanina, którzy utknęli na górze podczas niepogody i schodzą na dół, niestety nie zdobyli szczytu.
Teraz pozostaje dotrzeć do Goutiera (3858 m.n.p.m). Szlak jest nieco trudniejszy niż Orla Perć, naturalnie dzielimy się na 3 grupy. Marcin z Agą, jak zwykle, około godziny przede mną i Szymonem docierają do celu. Z Szymonem popełniamy błąd nie zakładając raków i mocno męczymy się w terenie gdzie jest śliski śnieg a kamienie wysuwają się spod butów. W końcu osiągamy metalowe poręczówki i bez problemu docieramy do schronu.
Reszta dochodzi po ponad godzinie, a Ada niefortunnie traci plecak, który spada w dół, co wyklucza ją z dalszej działalności górskiej.
Miejscem do spania okazuje się nie piwnica a genialny, duży schron zimowy. Wieczorem gotowanie śniegu, jedzenie i spanie. Temperatura w nocy około 5 stopni. Jest nas 10 Polaków i jeden starszy Niemiec.
28 lipca 2015 – Szczyt!
Pobudka o 2 w nocy, wszyscy zamierzamy ruszyć w tym samym czasie. Najpierw rusza ekipa z Andrychowa: 17-letni Kajetan z zawsze uśmiechniętym tatą Januszem oraz Rafał. Aga, Marcin, Szymek i ja ruszamy o 3:00, Grześ z Andrzejem i Niemcem na końcu. Wiążemy się powyżej schronu i ruszamy. Jest jeszcze ciemno, jestem bardzo zestresowany. Na pierwszym podejściu, jest sporo szczelin, brak jakichkolwiek śladów, stok nachylony i mocno oblodzony. Gdyby ktoś pojechał wątpię czy udałoby się go wyhamować… Mimo małych problemów już po 2 godzinach dochodzimy do Valota. Popełniłem błąd nie zakładając moich najcieplejszych rękawic i bardzo przemarzłem.
W schronie dogania nas trójka Andrychowian. Spędzamy około godziny w środku. Nie jest tak źle, syf rzeczywiście dość spory ale nieprzyjemnych zapachów o których tyle czytaliśmy - na szczęście brak. Rozgrzewam przemrożone dłonie co skutkuje strasznym bólem gdy już wróciło czucie.
W końcu jako pierwsi idziemy na szczyt. Marcin i Aga jak zwykle jakby z Duracell’ami w tyłku mają lepsze tempo i przez to, że idzie mi się ciężko, często muszą się zatrzymywać. Myślę, że wpływ ma na to także wysokość, oddech mam szybki i płytki, i na postojach średnio się regeneruję. Proponuje byśmy się rozwiązali na co Oni kategorycznie się nie zgadzają (moi Kochani :) )
Miejscami trasa jest mocno eksponowana, przeskakujemy małą szczelinę i osiągamy grań szczytową. Wieje mocno, Szymek solidarnie dołączył do mnie w zatrzymywaniu naszej czwórki :) Ciekawe wrażenie sprawiła na mnie grań szczytowa. Totalnie nie byłem w stanie określić czy Mt. Blanc jest blisko czy daleko… Ogólnie duże nachylenie z obu stron, większość drogi trzymamy się prawej strony, pewnie wbijamy raki podczas każdego kroku, bo lufa jest znaczna.
Na wierzchołku najwyższej góry Europy meldujemy się o 9:15. Na szczycie były dwie osoby, które wchodziły od innej strony, chwilę po nas szczytuje Kajetan z tatą, Rafał nie mając czekana został w Valocie (Pozdrawiam :P). Szybkie foty, jedzenie czekoladek Mt. Blanc – sponsora Szymona i po 10 minutach ze względu na bardzo silny wiatr ruszamy w dół.
Pogoda z każdą chwilą staje się coraz gorsza. Pada śnieg, wiatr się wzmaga, mimo że idziemy w dół, jest mi ciężko. Po drodze spotykamy Grześka, Andrzeja i Niemca, którym brakuje jeszcze około 40 minut do szczytu i decydują się iść dalej. Później okazuję się, że na szczycie byli dopiero po 11:00 i w przeciwieństwie do nas nie widzieli już nic.
Nie pamiętam ile trwało nasze zejście, końcówkę do Valota pokonywaliśmy już twarzą do stromego, zmrożonego stoku. Planowaliśmy chwilę odpocząć i ruszać w dół. Lekko oponowałem, chcąc zostać dłużej, lecz w końcu wyszliśmy przed schron. O zejściu nie było mowy, wiatr, który zwalał z nóg, Zero widoczności więc ku mojej radości - wróciliśmy do środka. Wewnątrz była ekipa rosyjska, która „lekko” okradła nas w Goutierze, nie mieli wody więc przywłaszczyli sobie nasz gaz, menażkę i jedzenie schodząc przed nami.
Martwiliśmy się o chłopaków u góry lecz w końcu zeszli. Większość z nas zasnęła na jakiś czas, oddech miałem przyspieszony nawet gdy tylko zapinałem śpiwór. W końcu o 16 zdecydowaliśmy schodzić na dół, głównie ze względu na to iż Kajetan miał wbitą w GPS naszą poranną trasę. Niektórzy twierdzą, że śpiewy moje Marcina i Szymka ułatwiły podjęcie decyzji o zejściu ;)
Do Goutiera dotarliśmy szybko po około 1h 15min. Śnieg na lodowcu, który rano dał nam w kość nie był zmrożony, GPS spełnił zadanie i bez większych przygód zeszliśmy na dół. Andrzej po drodze wpadł jedną nogą w szczelinę, ja straciłem szkiełko w okularach :). Wszyscy zadowoleni i bezpieczni zabraliśmy się za jedzenie i dość szybko zasnęliśmy.
29 lipca 2015 – Rywalizacja w spaniu!
Prognozy, które dostaliśmy z Polski niestety się sprawdzały. Na zewnątrz, śnieg, silny wiatr, więc postanawiamy czekać do jutra. Dzień mijał głównie na spaniu. Wraz z Grzesiem rywalizowaliśmy o miano największych śpiochów. Ja wstawałem, najadałem się i wracałem spać. Poznaliśmy się z chłopakami z Andrychowa, dzień mijał w dobrej atmosferze, trochę wygłupów, opowieści, planowanie. Wieczorem, kontuzjowanym kolanem Grześka zajął się fizjoterapeuta Szymek, a odgłosy, które wydawał nasz poszkodowany powodowały wybuchy śmiechu ;)
Przed snem stresowa atmosfera, nie wiedzieliśmy jak zejdzie Ada. Razem z plecakiem straciła raki a stok po opadach śniegu i niskich temperaturach był zmrożony. Nie chciałem się nakręcać więc stopery w uszy, modlitwa i z optymizmem do spania.
30 lipca 2015 – Zejście
Wstajemy około 8:00. Wieje, ale jest bardzo ładnie. Oczywiście planujemy zejście. Ada z Andrzejem idą do właściwego Gautiera zapytać o możliwość wypożyczenia raków. Z Marcinem wychodzimy na grań niecierpliwiąc się powrotem powyższej dwójki. W końcu widzimy Andrzeja, Ada zostaje i będzie starała się załatwić śmigło na dół. Podziwiamy nieprzeciętne widoki i schodzimy
Zejście idzie nam bardzo sprawnie. Ja, Aga i Marcin bardzo szybko, czerpiąc radość z ciekawego mikstowego terenu dochodzimy do kuluaru. Tym razem nic nie leci, wszystko jest zmrożone. W schronisku Tete Rousse dowiadujemy się, że chwilę po naszym podejściu do góry poleciała ogromna lawina kamienna i wszyscy pracownicy obserwowali nasze przejście.
Z góry dochodzą chłopaki. Zabieramy pozostawione przez nas rzeczy i bez przygód, szybko schodzimy na dół. Po drodze spotykamy znajomego „polskojęzycznego” Francuza. Pyta czy się nam udało. Zawiadamiamy o naszym sukcesie co kwituje: „I don’t understand u… u are really crazy”. W miasteczku obowiązkowa pizza poprzedzona długo wyczekiwanym prysznicem. Raczymy się złocistym trunkiem.
31 lipca 2015 – Chamonix
Wysypiamy się na kempingu. Dziś w planach zwiedzanie Chamonix i przejazd pod Matterhorn by zobaczyć ten przepiękny czterotysięcznik. Francuski odpowiednik Zakopanego nie zachwyca mnie (co nie jest dziwne bo i Rzym nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia…).
Wspólny obiad już z Adą, która osiągnęła swój cel i zleciała na dół. Atmosfera fantastyczna, wszyscy bezpieczni na dole, raczymy się specjałami francuskiej kuchni – ślimaczki, małże itd. Żałujemy tylko, że nie wygraliśmy w lotka spacerując po sklepach ze sprzętem górskim.
Wyjeżdzamy do Zermatt a w zasadzie Tasze bo do samego miasta wjazd jest zabroniony. Pogoda nie rozpieszcza, zostajemy na kempingu w szwajcarskiej wioseczce i po spędzonym wspólnie wieczorze udajemy się spać. Już jutro wracamy do domku!
Komentarze