Wyprawa na sięgający 1398 m n.p.m. szczyt Bakkanosi miała być jedną z kilku górskich wycieczek podczas weekendowego wypadu w rejon Stalheim i Gudvangen. Okazało się jednak, że widoki podczas wędrówki, a w szczególności to, co ujrzałem z krawędzi pionowego klifu uczyniły z tego kilkugodzinnego marszu najlepszą wyprawę w tym roku, może nawet najlepszą na przestrzeni lat.
Weekendową wyprawę do doliny Stalheim planowałem już kilka miesięcy temu. Założenia były takie, żeby zjawić się na miejscu w piątek wieczorem, ogarnąć nocleg (wzdłuż drogi pomiędzy Stalheim a Gudvangen znajduje się kilka obiecujących miejsc kempingowych) a w sobotę rano wyruszyć na szlak i zdobyć kilka wznoszących się nad okolicą szczytów. Głównie interesowały mnie górki po północnej stronie doliny Nærøydalen, które sprawiają niesamowite wrażenie, kiedy wyjeżdża się z doliny Stalheim w kierunku Gudvangen. W necie niewiele znalazłem tras prowadzących na szczyty górskie w tym miejscu, za to jest jedna powtarzająca się wędrówka na Bakkanosi, szczyt wznoszący się nad słynnym Nærøyfjordem. Uznałem, że tę trasę również mogę wziąć pod uwagę podczas tego weekendu.
Szlak na Bakkanosi okazał się na tyle dobrze opisany, że wziąłem go na pierwszy ogień. Pomimo wręcz luksusowych warunków na kampingu, ciężko mi się spało i ostatecznie już po 4 nad ranem byłem na nogach. Dojechałem do Jordalen na parking przy Jordalen Skule tuż przed 5.00. Zapłaciłem opłatę za postój (70 koron przy samym budynku szkoły, 100 koron w przypadku pozostawienia auta przy drodze – ceny za 2021 rok) i ruszyłem na szlak. Pierwszy odcinek to ciągnące się pod górę zakosy na leśnej drodze. Jest dość stromo i można dostać zadyszki. Ale potem droga się wypłaszcza, drzewa zostają z tyłu a my wchodzimy w dolinę Slettedalen, ciągnącą się daleko ku wschodowi rynnę utworzoną kiedyś przez ruch lodowca. Idealny przykład doliny U-kształtnej, z podstawówkowej lekcji geografii. Daleko przed sobą widziałem pierwsze promienie słońca przebijające się przez chmury tuż nad przełęczą. Świetlny spektakl przyciągał uwagę. Minąłem zabudowania starej, opuszczonej farmy, wciąż kierując się na wschód. Ścieżka była dobrze widoczna, wydeptana tysiącem par stóp przemierzających tę trasę przede mną. Teren wznosił się niemal niezauważalnie, czyniąc wędrówkę przyjemnym spacerkiem.
Dotarłem na koniec doliny i zacząłem się wspinać. Na całej trasie jest tylko parę odcinków, które mogą podnieść nasze tętno wzmożonym wysiłkiem i to miejsce jest jednym z nich. Na przełęczy powitało mnie jeziorko Slettedalstjørni, zasilające w głównej mierze strumień, wzdłuż którego szedłem do tej pory. Od tego miejsca ścieżka staje się niewidoczna a porastająca dolinę trawa zostaje zastąpiona mchem i kamieniami. Niewielkie kopczyki z kamieni wskazują dalszy kierunek marszu. Księżycowy krajobraz jest zupełnym przeciwieństwem bogatej wegetacji w dolinie Slettedalen.
Wreszcie odnalazłem wierzchołek Bakkanosi, wysoki na ponad dwa metry kopiec kamieni. Po dotarciu na miejsce, nie było zachwytów. Może z uwagi na zalegające wokół chmury. Może dlatego, że krawędź urwiska, znad którego powinienem coś zobaczyć znajdowała się nieco dalej. Postanowiłem podejść bliżej. Wschodnia strona góry to pionowa ściana, nie zabezpieczona żadnymi barierkami (jak w wielu podobnych miejscach w Norwegii). Nie muszę więc tłumaczyć, że zbyt bliskie podejście do krawędzi może skończyć się w dość spektakularny sposób. Znalazłem wąską półkę, na której stanąłem na chwiejących się nogach ale wciąż niewiele mogłem dostrzec. Przede mną ziała biała pustka. Chmury przepływające tuż obok, spychane były nieśpiesznie przez wiatr. Poruszając się wzdłuż krawędzi dotarłem na nieduży przylądek, na którym poczułem się bezpieczniej. I wtedy właśnie pojawiła się luka w chmurach. To co ujrzałem przed sobą sprawiło, że zamarłem. Pomiędzy kłębami białych chmur rysowała się wijąca ku północy wstęga fiordu. Po obu jego stronach wysokie, strome i ciemne zbocza gór wznosiły się tak wysoko, że nikły gdzieś w obłokach. Widok jak z baśni lub z filmu fantasy.
Spektakl z chmurami nie skończył się nagle. Fiord był zasłaniany i pojawiał się na powrót kilkakrotnie. W tym czasie uruchomiłem kamerę i cykałem zdjęcia jak opętany. Chciałem tam zostać i chłonąć ten widok tak długo, dopóki się nie skończy. Mogłem tam stać i patrzeć przez cały dzień.
Uznałem jednak, że dobrze będzie sprawdzić jak Nærøyfjord prezentuje się z innego kąta. Na nieco dalej na północ wysuniętym wierzchołku widziałem kilka namiotów. Jakaś para dopiero co wstała i zbierała się do drogi powrotnej w kierunku Jordalen. Minąłem się z nimi i dotarłem do miejsca, w którym biwakowali. Z tej miejscówki widok był nieco słabszy, za to dużo lepszy na dolinę po zachodniej stronie Bakkanosi. Nagle wszystkie moje dotychczasowe plany związane ze zdobywaniem szczytów wzdłuż Nærøydalen przestały mieć znaczenie. Chciałem iść dalej wzdłuż Nærøyfjordu, dotrzeć na kolejny ze szczytów i na kolejne urwisko nad fiordem, Breiskrednosi. Mapka w telefonie pokazywała mi, którędy przebiega szlak, a ja mogłem dostrzec, że musi on być piekielnie stromy i wymagający. Ale może nie trzeba wcale zaczynać tej trasy od zera, tuż przy leżącej przy brzegu wiosce Bakka. Może uda mi się dotrzeć na tamtą ścieżkę z miejsca, w którym stoję? Oszczędziłoby mi to wiele wysiłku. Spojrzałem raz jeszcze na mapę, analizując, którędy musiałbym pójść. Gdybym dziś zaliczył Bakkanosi i Breiskrednosi, jutro mógłbym jeszcze wejść na jakieś górki, o których myślałem wcześniej. Wyrysowałem w myślach optymalną trasę. Szlaki nie były ze sobą połączone ale istniała szansa przedarcia się na ścieżkę prowadzącą na Breiskrednosi. Postanowiłem spróbować.
Musiałem jednak cofnąć się niemal pod samą przełęcz nad doliną Slettedalen. Ambitne parłem naprzód i wkrótce dogoniłem parę, która zwinęła się, gdy ja zajęty byłem fotografowaniem fiordu. Okazało się, że to dwie młode dziewczyny, zapewne studentki. Obarczone ciężkimi plecakami poruszały się wolniej ode mnie. Ja nie musiałem dźwigać namiotu, śpiwora i zapewne utensyliów kuchennych. Wymieniliśmy zwyczajowe uprzejmości i udałem się w swoją stronę.
Dwa kilometry dalej i jakąś godzinę później dotarło do mnie, że to raczej nie była najmądrzejsza decyzja. Widocznie obu szlaków nie połączono z jakiegoś sensownego powodu. Musiałem się poddać i zawrócić bo na ostatniej prostej było po prostu za stromo i zejście po zalegających zbocze kamlotach wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem.
Powrót na główny szlak w dolinie Slettedalen zajął trochę czasu ale ostatecznie cały i zdrowy znalazłem się z powrotem na znanej już ścieżce. Przemierzałem wyprofilowaną przez lodowiec dolinę rozkoszując się widokami, ładną pogodą i sporadycznie wymieniałem pozdrowienia z mijającymi mnie z naprzeciwka wędrowcami. Na parkingu przy Jordalen Skule było znacznie więcej samochodów niż rano. Nic dziwnego, była w końcu bardziej normalna godzina czyli 13.30. Wędrówka na Bakkanosi i z powrotem zajęła mi 8,5 godziny, wliczając próby dotarcia do szlaku na Breiskrednosi.
Przeczytaj też
Czy wiesz, że...
W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem galerii, które zobaczą tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje fotografie. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.
Komentarze