Dwa miesiące przed.
Nie ma to jak przy okazji spotkania z przyjaciółmi rzucić mimochodem: "A może na moje urodziny rzucimy wszystko i pojedziemy w Biesz... tfu w Tatry?". Tu następuje kilku-milisekundowa pauza, zmysły się wyostrzają i następnie pada zdanie: "Ale Ty masz urodziny w grudniu!!!". No własnie. Mając urodziny w grudniu, każdy szanujący się człowiek, zaszywa się w barłogu jak niedźwiedź, skompletowawszy wcześniej pokaźną ilość tkanki tłuszczowej, zapasów jedzenia, jakby jednak okazało się, że jest jej (tej tkanki) ciut ciut za mało, oraz pełną bibliotekę odcinków "Mody na sukces". I całe szczęście, że ja się nie do końca szanuje, co skwitowałem prostym "No i co to przeszkadza?". No nic. Oczywiście, pomysł został z entuzjazmem przyjęty przez wszystkich, lecz jak się później okazało, po wytrzeźwieniu przyszedł czas na przeliczenie funduszy i ostateczne zdania małżonek (-ów też). Koniec końców, została wytypowana aż dwójka. Ważne, że w ogóle ktoś.
Tzw. miedzyczas przed wyjazdem.
Znacie to uczucie, kiedy robicie coś pierwszy raz? No właśnie. Ekscytacja połączona z przerażeniem. Wypisz, wymaluj, książkowy przykład choroby afektywnej dwubiegunowej. Czy mam wszystko? Mam. A może nie? Trzeba jeszcze kupić raki, czekan, impregnat, buty, nie buty są. Nie ten czekan. Inny. Raki do lodowej wspinaczki? Chyba nie. Może używki. Dobra. A jak się spodoba? Wezmę nówki. Nie, za drogie. Bo a nuż się nie spodoba to będzie żal. Ale jak się spodoba? Kurde mać do cholery. Weź się człowieku uspokój. Dobra biorę nówki. Ooooo promocja z czekanem razem. Biorę. Dobre wziąłem? A może czekan nie będzie potrzebny? I tak cały dzień. Cholery idzie dostać samemu ze sobą. Niech już przyjdzie dzień wyjazdu. Proszę... bardzo proszę...
Pierwsze koty za płoty czyli ile śniegu ma prawdziwa zima
Udało się. I to bez wizyty u psychiatry. Dojechaliśmy. I teraz będzie cholernie dobra rada. Pamiętajcie. NIE BIERZEMY WALIZKI NA KÓŁKACH. Dlaczego? Bo odśnieżanie w Zakopcu to co innego niż odśnieżanie w mieście, gdzie 10-cio letni opad śniegu liczy się w milimetrach. Jest przetarta ścieżka? Jest. Przejść można? Można. A że trzeba krooooka przez zaspę zrobić to inna bajka. Oczywiście nie mówiąc już o miejscach oddalonych od centrum o kilometr albo i pięć. Tak więc zostałem szczęśliwym posiadaczem własnego plecaka i walizki damy w ręku (każdy szanujący się bohater dla damy zrobi wiele) bo kółka i tak były całe w śniegu. Dno walizki również.
Po dotarciu na miejsce wypadowe, rozpakowaniu się zaczęliśmy planowanie wycieczek, poprzedzone megabajtami informacji co i jak zrobić zimą w Tatrach. Szkolenie z filmów TOPR na jutubie mogłem w nocy na wyrywki opowiadać minuta po minucie. Wybór padł na łatwy (?) i prosty szlak. Kuźnice - Murowaniec - Przełęcz Karb - Murowaniec - Kuźnice. Proste prawda? W lato do zrobienia nawet przez ludzi, których porwało złowieszcze Morskie Oko zimą. Ale zimą?
Wyprawa
No i w końcu, jeżeli dobrnęliście do tego miejsca, możecie zacząć obgryzać paznokcie, modlić się do znanych Wam Bóstw i łykać diazepam czy inne hydroksyzyny. Będzie ostro. Pobudka o 6 rano, szybka kawka, śniadanie i ten... no wiecie no... i w trasę. Pominę aspekty którędy. Wybór jest oczywisty. Lawinowa 2 z możliwością na 3 więc przez Boczań. Pełny ekwipunek w plecaku co by już na starcie nie powodować uśmiechów politowania. Co prawda i tak nikogo nie ma na szlaku ale jakby się pojawił to co? Lepiej dmuchać na zimne. Pierwszy dylemat. Czy zaraz za kasą biletową raki ubrać? A może nie. Wiązać się liną? Ile metrów odstępu? Wiecie. Milion myśli a trasa jednak spokojna i nawet w przysłowiowych szpilkach można by iść. Decyzja zapada, że idziemy na "żywca". A jak. Kozaki z wybrzeża ale raki w odwrocie jakby co... Okazuje się, że trasa lasem, przetarta jak pupa niemowlaka po rozwolnieniu więc iść można. Co prawda dla własnej wygody można założyć raki ale wszystko zależy od ilości wyślizganego śniegu i lodu. Nam się trafiło, lekkie przecieranie szlaku, więc na śniegu wystarczył spacer bez. No i powiem Wam jedno. Uwielbiam iść przez Boczań. Dlaczego? Ano dla widoków.
Trasa, nawet dla osób, które nie mają zimowego doświadczenia, ale mają po kolei w głowie (o tych co mają nie do końca po kolei będzie później) jest jak najbardziej do przejścia. Co prawda, warto mieć alternatywę w postaci kolców na buty jakby się okazało, że jednak zbyt dużo było tych co wyślizgali pupami szlak a i gałęzi już zbrakło, których można by się przytrzymać.
Po wyjściu ponad linię lasu, człowiek zapomina o świecie. Mając u siebie w domu więcej śniegu w zamrażalce niż w mieście podczas zimy, nie jestem w stanie opanować radości i okręcać głowy dookoła celem chłonięcia widoków.
A i teraz włączy się tryb "wytrawnego taternika" co to z niejednego schroniska szarlotkę jadł. Jak zobaczycie na szlaku niebieskie tyczki to nie zabierajcie ich na pamiątkę, nie używajcie jako kijków trekingowych, nie chowajcie dla zabawy pod śniegiem. Jeżeli napada naprawdę dużo dużo dużo dużo dużo śniegi, to tylko one Wam pokażą szlak. A swoją drogą, to zauważyliśmy, że TPN już ma technologię pokazującą ile jest śniegu na szlaku...
W końcu następuje ta chwila. Myślę, że każdy z Was ma takie miejsce w Tatrach, które powoduje "jeża" na skórze. Dla mnie jest to właśnie wyjście zza zakrętu i początek widoku na Halę Gąsienicową. Naprawdę, mam nadzieję, że dzieci tego nie czytają, ale widok jest co najmniej rewelacyjny.
No i gdyby nie skiturowcy, którzy nagle nie wiadomo skąd pojawili się w ilościach hurtowych, można by tam stać i stać i stać i stać i patrzeć i zachwycać się i tak w nieskończoność. Przynajmniej ja. No i teraz jeszcze będzie ważna rzecz. Nigdy, ale nigdy, przenigdy nie zapominajcie, że idąc naprzód, widoki są jeszcze po bokach i za Waszymi plecami. Serio.
Wracając do meritum wycieczki, tekstu pełno a jak zagrożenia nie było tak nie ma. Ale jak to mawiał pewien autor książek z dreszczykiem: "nic nie zapowiadało nadchodzących wydarzeń", tak więc trzymajcie kciuki i dobrnijcie do końca.
Doszliśmy w końcu, czy jak kto woli dotarliśmy do jednego z obowiązkowych punktów na trasie wszystkich szlaków prowadzących przez Halę Gąsienicową. Do szarlotki... tfuu... do Murowańca oczywiście. A w nim dopiero szarlotka (a tak nawiasem mówiąc macie swoje typy gdzie jest najlepsza? Bo ja jednak obstawiam Murowaniec). Po przegrupowaniu sił, zaopatrzeniu się w kolejny termos z herbatą i dociążeniu się ciastem, wybraliśmy szlak czarny, pod Zielony Staw Gąsienicowy, później niebieski na przełęcz Karb i powrót tą samą drogą. Zejście z Karbu czarnym w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego raczej nie jest zalecane ze względu na mocne zagrożenie lawinami.
Atak szczytowy
Wiecie jak to jest zimą w górach? Jak wiecie to macie dobrze a jak nie wiecie to zaraz się dowiecie. Generalnie powodzenie Waszej wyprawy, gdziekolwiek byście się nie udawali, zależy nie od Was. Tadaaam. I teraz te jęki i zawodzenia. Jak to, pierdoły gada. Hejtować gościa. Na stos z nim... A zapomniałem, stosy się skończyły kilkaset lat temu. No dobra. Ugnę się. Nie tylko od Was. I to w dużej mierze. Wygrywa zawsze matka natura i łut szczęścia. Ale żeby nie było że nie wiadomo o co chodzi. Szlak można zdobyć zimą łatwo albo trudno. Łatwo jest jak jest przetarty. Co oznacza, że niejeden ktoś przed Wami już też chciał się dostać tam gdzie Wy teraz planujecie. A jak nie? To sami przecierajcie. No i właśnie jak na pierwszą zimową wycieczkę przystało, przyszło nam przecieranie szlaku. Co prawda do dolnej stacji wyciągu na Gąsienicową było łatwo. Ale później już niestety nie. I teraz wyobraźcie sobie jaka może być ilość śniegu. Ja stawiałem po kostki, może po kolana. Nie było by źle. Ale po, za przeproszeniem cochones? No za jakie grzechy ja się pytam (chociaż dobrze poszukać, to pewnie by się coś znalazło)? Po przejściu 10 metrów w przeciągu kilkunastu minut, stwierdziliśmy, że możemy nie zdążyć na pociąg za 5 dni z powrotem brnąc dalej pod górę, więc zastosujemy taktyczny odwrót i wrócimy na obiad do ciepłego i miłego Murowańca. Jak to mówią, góry nie uciekną. A żeby nie było, że przy pierwszej akcji nic ze sprzętu się nie przydało to proszę:
Czekan został rekwizytem fotograficznym a raki, no cóż, oprócz tego że rozcięły mi nogawkę spodni to nie były potrzebne :)
Refleksje po ataku
Siedząc już w Murowańcu, sącząc herbatę, jedząc kwaśnicę, doszliśmy do wniosku, że i tak było ciekawie jak na pierwszy raz. Naprawdę. Zmierzyliśmy się z czymś, z czym nie mieliśmy do tej pory do czynienia i szczerze mówiąc, każdemu życzę, żeby w taki warunkach spróbował swoich sił. Nie jest to może coś, czym będę się chwalił wnukom za 30 lat (w sumie im później tym lepiej) ale pokazuje nam, jak wiele zależy nie tylko od nas. Możemy być perfekcyjnie wyszkoleni, mieć sprzęt za dziesiątki tysięcy, milion godzin za nami na szlaku, ale zdarzy się dzień, kiedy matka natura powie: "Nie". I wiecie co? Nic z tym nie będziecie mogli zrobić. Psychicznie się nastawcie.
Powrót
Ale żeby nie było, że wracaliśmy w pochmurnych nastrojach. Co to to nie. Okazało się, że w Murowańcu zagadała do nas pewna młoda kobieta czy może z nami wracać. I nie dlatego że sama się boi. Rodzice się boją. I teraz wiecie, kulminacja... Dziewczyna mając 20 lat życia za sobą, ma na swoim koncie Mount Blanc, Elbrus i Kilimandżaro. I w momencie pisania tekstu jest gdzieś na zboczach Aconcagui robiąc kolejny szczyt do Korony Ziemi. Rozumiecie? Jak się ma to tego trasa przez Boczań? Oczywiście trochę demonizuję ponieważ rodzice już tak mają, że boją się o swoje dzieci, niezależnie od tego gdzie się znajdują (dobrze że moi nie do końca wiedzą gdzie ja byłem w swoim życiu). No ale wracając do powrotu. Było już nas troje więc i humory dopisywały. No i do końca pogoda pokazywała nam to co ma najlepsze...
Oczywiście nie mieszkaliśmy przed zejściem w linię drzew, poczekać na piękny zachód słońca. Trochę zmarzliśmy ale naprawdę warto było.
Epilog... a zapomiałbym... o zgrozo...
Wracając już przez las nie mogę wspomnieć o "lekkim" podejściu do wycieczek w góry zimą. Wiecie, idziecie sobie spokojnie, rozmawiacie na egzystencjalne tematy i nagle przed Wami słychać dziwne odgłosy. Pierwsze co macie na myśli to niedźwiedź. No ale zima, minus 12 stopni, komu by się chciało z łóżka wychodzić (nie liczę tych wszystkich ludzi niespełna rozumu spotykanych na szlaku). Mając czołówki na głowie, jest nam jakby łatwiej wypatrzeć "zdobycz", którą okazują się dwoje turystów, w adidasach, bez latarek, bez raków ale za to z silną wolą przeżycia. Niestety nie chcieli pomocy. Ani herbaty. Za to widziałem pewne chwyty gałęzi i myślę że bez problemu zeszli. Zwłaszcza że dogoniliśmy ich już prawie przy wyjściu ze szlaku.
I teraz pewnie myślicie, gdzie te zagrożenia, gdzie to niebezpieczne miejsce. Ano właśnie. Jeszcze do niego nie doszliśmy. Jak się okazuje, najbardziej niebezpiecznym miejscem na szlaku była...
...
knajpa "Kolibecka" na rondzie kuźnickim. Niestety ktoś ją postawił na końcu zejścia z Kuźnic. Niby tak z boku ale zmęczonym wędrowcom, zwłaszcza po "takich" przejściach należała się chwila przyjemności. No i ten grzaniec... A niebezpieczne miejsce dlatego, że każdą następną wycieczkę planowaliśmy w taki sposób, żeby wyjść w Kuźnicach...
Z tatrzańskim pozdrowieniem :)
Komentarze