Gorce zimą zachęcają do aktywności. Postanowiliśmy więc spędzić tam sobotnie popołudnie.
Luty nigdy nie był na liście moich ulubionych miesięcy. Nawet nie dlatego, że jest mroźno i wieje, czy dlatego, że licznik moich urodzin przekręca się o kolejną cyferkę. Po prostu nigdy takiego rankingu nie prowadziłem. Faktem jest jednak, że w ostatnich latach moja niechęć do tych lodowatych miesięcy znacząco osłabła. Nie czekam na wiosnę pod kołdrą, ale staram się jakoś płynąć z nurtem zmieniających się pór roku.
Jakiś czas temu wybrałem się na Koziarz, gdzie z wieży widokowej podziwiałem budzący się dzień. W ramach tego samego projektu, takie konstrukcje powstały też na Lubaniu (odhaczony), na Gorcu i na Magurkach. Gorce zimą to całkiem wdzięczne miejsce na wędrówki, więc to tam zamierzaliśmy skierować nasze kroki. Koło południa zjawiliśmy się więc na parkingu w Rzekach i stamtąd powoli ruszyliśmy niebieskim szlakiem do góry. Celem był Gorc i panoramy z wieży widokowej.
„Ale jak to koło południa?!” Tak wiemy, że wg kanonów górskiego łazikowania, to skandaliczna wręcz pora, by wyjść na szlak. Ruszając z domu rano, trafilibyśmy jednak na moment, w którym słońce świeciłoby dokładnie za Tatrami. Zobaczylibyśmy jedną, wielką, białą plamę i trochę mgły wymieszanej ze smogiem. Wstawanie w nocy odpadało, więc jakoś naturalnie zdecydowaliśmy się odwlec nasz „atak szczytowy”. Mimo to, mieliśmy spory zapas czasu na wypadek nieprzewidzianych sytuacji, no i oczywiście zabraliśmy czołówki. Postanowiliśmy podziwiać zimowe otoczenie i leniwie dreptać do góry.
Pogoda była dla nas łaskawa. Ciepło, słonecznie, a cały nasz marsz uprzyjemniały drobiny śniegu spadające z drzew. Gorce zimą jakie lubimy. Zrezygnowałem nawet z kurtki i przemierzałem szlak w koszulce i polarze. Kogoś może to zdziwić, ale dzięki temu czułem się komfortowo, no i nie gotowałem się na podejściach. Początkowo szlak nie sprawiał żadnych kłopotów. To najzwyklejsza na świecie płaska i pokryta śniegiem droga. Co prawda można się na niej wywalić, jeśli ktoś jest wyjątkowo gapowaty (ekhm), ale to jedyna warta wzmianki uwaga. Po czasie doszliśmy do niewielkiej polanki, na której skręciliśmy w prawo i wkroczyliśmy w las. To znaczy w lesie byliśmy cały czas, ale droga zamieniła się w wąską ścieżkę, a drzewa stały się nam jakby bliższe.
Było ślisko, ale nie mieliśmy kłopotów ze zdobywaniem wysokości. W tej części ciała znajdującej się między uszami, pojawiło się jednak znane mi już uczucie. Niepewność. Hm, w drugą stronę chyba nie pójdzie tak łatwo. Jak zawsze starałem się jednak odrzucić te złe myśli i przywrócić w mojej głowie naturalny stan pustki. Będę się martwił później, otrzepując się zapewne ze śniegu. Szliśmy więc naprawdę powoli, a ja, zafascynowany niczym dziecko, podziwiałem jak wiatr strąca biały puch z czubków drzew. Prawdziwie zimowa i relaksująca atmosfera.
Trasa nie była specjalnie ambitna. Co więcej, była wzorowo wręcz oznaczona i przedeptana. Zajmowało nas za to co innego. Postanowiliśmy sprawdzić się w roli operatorów kamery, reżyserów, a nawet aktorów. Na to ostatnie spuśćmy jednak zasłonę milczenia. Moglibyśmy co najwyżej zagrać drzewo w jakimś szkolnym przedstawieniu. Przez Gorce niosło się gromkie „akcja” i „cięcie”, przeplatane ze zgorzkniałym „nic z tego nie będzie” i „Darek wyjdź mi z kadru!”. Interesowaliśmy się każdym ciekawym planem, więc wlekliśmy się niemiłosiernie, chociaż to akurat zaleta. Droga w ogóle nam się nie dłużyła, wszystko wydawało się piękne i tak jakoś mimowolnie pokonywaliśmy kolejne metry.
Na Nowej Polanie urządziliśmy sobie króciutki postój, po czym skręciliśmy jeszcze mocniej w prawo, podążając cały czas za niebieskimi oznaczeniami. Wystarczy, że zapamiętacie ten jeden kolor, bo startując w Rzekach, nie zmieni się on już do samego szczytu. Nie zmieniło się też specjalnie otoczenie. Kto chociaż raz był w lesie ten wie, że są one do siebie (niespodzianka) mocno podobne. Oszczędzę wam więc bujnych opisów, chociaż taki zimowy, zasypany śniegiem las, wygląda wyjątkowo ciekawie. Mnie się w każdym razie te Gorce zimą podobały.
Znajomo zrobiło się po minięciu tabliczek, oznajmiających teren Gorczańskiego Parku Narodowego. Tutaj musieliśmy skręcić trochę w lewo, czyli na południe, posługując się nieco poprawniejszymi określeniami. Pojawiło się nawet coś na kształt widoków, skrytych oczywiście za niezliczoną ilością drzew. Wspomnienia letniej wycieczki stały się na nowo żywe, ale tym razem szło się nam wyjątkowo miło. Kilka chwil później znajdowaliśmy się już na polanie o nazwie Gorc Kamienicki. To w zasadzie pierwszy, typowo widokowy punkt na trasie. Widać z niego część Tatr, no i kawałek grzbietu prowadzącego na Turbacz. Może nie wprawia to człowieka w euforię, ale zupełnie inaczej maszeruje się takim otwartym terenem. Zwłaszcza, że widać też wieżę widokową na Gorcu.
Tego nam trzeba było. W końcu pokazał się nasz cel, a przecież fajnie wiedzieć, dokąd się w ogóle idzie. Do szczytu pozostawało ciągle jakieś 30 minut. Spotkaliśmy też pierwszych ludzi na szlaku i wreszcie mogłem wypowiedzieć to długo skrywane „cześć”. Wolnym krokiem zmierzaliśmy dalej i w zasadzie ta historia też nie wymaga szczegółowego opisu.
Na Skrzyżowaniu pod Gorcem wybraliśmy niebieskie oznaczenia (a nie mówiłem?) i wkrótce naszym oczom ukazała się imponująca wieża widokowa. Ludzie spierają się, czy rozmiar ma znaczenie, ale patrząc na tę wieżę wybieram opcję, że tak. Ma. Wysoka, wznosząca się wyraźnie ponad drzewa, a do tego, na rozległy taras widokowy prowadzą wygodne i zabudowane schodki. Istny cud konstrukcyjny dla ludzi, którzy tak jak ja, nie czują się za dobrze na innych budowlach tego typu. Zazwyczaj od razu pchamy się na górę, żeby jak najszybciej nacieszyć oczy panoramami, ale tym razem postanowiliśmy zaczekać. Na wieży zebrała się już grupka osób, a w dodatku i tak pewnie mało było z niej widać. Słońce świeciło prawie dokładnie nad Tatrami, a to na nich najbardziej nam zależało. Urządziliśmy sobie więc dłuższą przerwę.
Trzeba było podjąć męską decyzję. Wchodzimy na wieżę od razu i tam marzniemy? Czy może jednak przejdziemy się jeszcze kawałek, by nie dygotać na mrozie, a na górę wdrapiemy się, kiedy słońce nieco się obniży? Darek trochę marudził, ale tylko trochę. Po prostu nie kalkulował nam się tak szybki powrót, a Gorce zimą naprawdę nam się podobały. Szlak nie był długi, a my w zasadzie rekreacyjnie spacerowaliśmy, więc czemu nie wykorzystać tego wyjazdu do maksimum?
Niknąc między drzewami, udaliśmy się na zachód, w stronę Jaworzyny Kamienickiej i Turbacza. Podeszliśmy oczywiście tylko kawałek, tak dla zabicia czasu. Pół godzinki w jedną stronę i pół na powrót pod wieżę. Zdradziliśmy nawet na chwilę niebieskie oznaczenia, bo wkroczyliśmy już na szlak zielony. Darek uganiał się z aparatem za dzięciołem, a ja wiedząc, że nie ma to sensu, spokojnie spacerowałem sobie ścieżką dalej. W końcu zerknęliśmy na zegarek, wykonaliśmy zaawansowane obliczenia i wyszło nam, że pora wracać na Gorca.
Do zachodu pozostała jeszcze godzina, ale oświetlenie już zaczynało się zmieniać. Widoki były naprawdę ciekawe. Z jednej strony, długie cienie podkreślały rzeźbę terenu, a z drugiej smog wymieszany z mgłą, skutecznie ograniczał widzialność. Przyzwoicie było widać Mogielicę i Ćwilin, należące do Beskidu Wyspowego, gdzieś tam na południu pokazywały się Tatry, no i może jeszcze pobliski Beskid Sądecki dałoby się namierzyć. Bez trudu odnaleźliśmy też Nowy Sącz, a w zasadzie miejsce, w którym powinien się znajdować.
Jadąc w Gorce, w pewnym momencie niemal zamarliśmy. Prognozy były świetne, ale wjeżdżając do tego miasta, gdzieś z zasięgu wzroku straciliśmy… słońce. Powietrze było tak gęste, że nasza gwiazda zamieniła się w słabo świecącą kropeczkę. Za taki stan rzeczy pewnie solidarnie odpowiadają lokalne zamglenia, no i niestety smog. Skąd możemy to wiedzieć? No cóż, dym spływający z komina po dachu, sporo na ten temat mówi. Na całe szczęście, na Gorcu powietrze było względnie czyste.
Wiało okropnie, a co za tym idzie, dłonie marzły nam momentalnie. Jak to zimą. Po kilkunastu ujęciach zacząłem nawet tracić czucie w palcach. Serio, ziąb okrutny. Trzeba było porzucić marzenia o jakimś pięknym zdjęciu i zamiast tego, grzecznie ubrać rękawiczki i gdzieś się schować. Wieża na Gorcu ma tę niesamowitą zaletę, że schodząc już o pięterko niżej, znajdujemy się w miejscu, które jest praktycznie całkowicie zabudowane dechami. Od razu poczuliśmy to palące ciepło, kiedy krew zaczęła rozgrzewać nasze zmarznięte ręce.
Dlaczego po prostu nie zeszliśmy? Taa… to jest dobre pytanie. Chyba dlatego, że te górskie widoki są trochę uzależniające. Zwłaszcza o tej słynnej „złotej godzinie”, kiedy dzień się zaczyna lub kończy. Wszystko nabiera ciepłych barw, a w człowieka wstępuje to dziwne uczucie spokoju i wyciszenia. No i mimo tego, że szarpał nami wiatr, to jakoś nie mogliśmy się z tą wieża rozstać. Przecież za pięć minut słońce będzie niżej i będzie jeszcze ładniej. Potem za dziesięć i piętnaście. W końcu jednak decydujemy, że taka zabawa, to już nie na nasze zdrowie. Zachód postanawiamy obejrzeć z polany, którą będziemy przecież mijać. Pakujemy się, ruszamy w dół i jest nam od razu cieplej. Nie wieje.
Niesamowicie przyjemnie mija nam ta droga powrotna. Nawet nie dlatego, że jest jakoś szczególnie pięknie i estetyka miejsca zbija nas z nóg. Pastelowe barwy, długie cienie i błyszczący się śnieg podnoszą nam oczywiście kąciki ust do góry. To prawda. Chodzi jednak głównie o to, co się dzieje wewnątrz nas. Przyjeżdżaliśmy w Gorce bez żadnych wymagań, choćby tych najmniejszych. Wychodzi więc na to, że chyba fajnie jest tak po prostu wędrować, bez tego całego ciśnienia, że ucieknie nam wschód lub nie wyrobimy się z całością trasy przed nocą. Móc, a nie musieć. Ten klimat kończącego się dnia ma w sobie taką aurę, która nawet w mroźny, zimowy dzień wlewa w człowieka sporo ciepła.
Znikając na dobre w lesie, zerkaliśmy ukradkiem na to pomarańczowe niebo i powoli oswajaliśmy się z myślą, że sielanka się skończyła. Popularną bowiem metodą powrotu ze szlaków jest zjazd. Zjazd na czymkolwiek. Zjazd na jabłuszku, plecaku czy własnych pośladkach. Zabawa musi być świetna. Niestety my postanowiliśmy schodzić przy użyciu naszych całkiem zwyczajnych i pospolitych nóg, co w takiej wyślizganej „rynnie” było dosyć ciekawym przeżyciem. Uzbroiliśmy się w czołówki, żeby widzieć gdzie stawiać kroki, a gdzie tego nie robić i tak wyposażeni żegnaliśmy te zimowe Gorce. Upadków na trasie zaliczyliśmy zero! Tam gdzie było wyjątkowo ślisko, tam po prostu zbaczaliśmy trochę ze ścieżki i korzystaliśmy z dobrodziejstw grubszej pokrywy śniegu. Tylko i aż tyle.
Kompletnie bez przygód zmierzaliśmy do końca szlaku. Wypoczęci, zadowoleni i zrelaksowani. Ścieżka nie jest może zbyt trudna nawigacyjnie, ale nie polecam na pierwszy raz wybierać się tutaj po zmroku, no chyba że macie dobrą orientację w terenie. Jest tu parę zakrętów, trasa przecina raz leśną drogę, a nocą łatwo przegapić oznaczenie.
Dla kogo jest ten szlak? W zasadzie, to chyba dla każdego. Startując w Rzekach, na szczyt Gorca idzie się wg map jakieś 2:20h. Do pokonania jest około 5 km i prawie 600 m przewyższeń. Ta ostatnia liczba na niektórych może zrobić wrażenie, ale w moim odczuciu, wysokości nabiera się stopniowo. Oczywiście jeśli będziecie się mocno starać, to wyplujecie płuca, ale raczej brakuje tam miejsc, w których kieruje się wzrok w niebo z milczącą prośbą o pomoc. Na wejście i powrót trzeba przeznaczyć ponad cztery godziny, ale to wyłącznie czas marszu. Warto więc doliczyć trochę na jakiś postój, czy długi odpoczynek na szczycie. Naprawdę warto, bo widoki zachwycają. A Gorce? Z każdym kolejnym wyjazdem wydają mi się coraz przyjemniejsze.
https://zieloniwpodrozy.pl/gorc-zima-leniwe-popoludnie-szlaku/
Komentarze