Triglav (2864) to najwyższy szczyt Alp Julijskich i jednocześnie najwyższy szczyt Słowenii, zalicza się więc do korony Europy (10. miejsce pod względem wysokości). Cieszy się ogromną popularnością wśród mieszkańców tego niewielkiego kraju a także wśród turystów szukających imponujących widoków. Wejście na wierzchołek nie wymaga szczególnych kwalifikacji ani specjalistycznego sprzętu, choć kask zdecydowanie warto mieć, wymaga jednak dobrej kondycji oraz obycia z terenem skalistym i przepaścistym, a także z żelaznymi ubezpieczeniami szlaku. Trasa jest trudniejsza od najambitniejszych szlaków tatrzańskich, a przede wszystkim dłuższa i bardziej męcząca.

Są osoby, którym na osiągnięcie szczytu z miejsca, do którego można dojechać, i zejście wystarcza jeden dzień. W wersji „na spokojnie” potrzeba na to dwóch dni. Nasza wyprawa zajęła trzy, ponieważ postanowiliśmy oszczędzić sobie pośpiechu i wstawania przed świtem. Uważam, że to bardzo dobra opcja, pozwalająca nacieszyć się pięknem Triglawskiego Parku Narodowego.

Opiszę trasę z doliny Vrata przez Tomiškovą Pot do schroniska Staničev dom (2332), a następnie przez Rž do Triglavskiego domu na Kredarici (2515), skąd przez Mali Triglav (2732) wchodzi się na szczyt, oraz powrót z Triglavskiego domu trasą przez Prag do doliny Vrata. Różnica wysokości między punktem startowym w dolinie Vrata a wierzchołkiem Triglava wynosi 1800 m.

Na początek kilka informacji praktycznych. Wstęp do parku narodowego jest bezpłatny. Za parking przy schronisku Aljažev dom w dolinie Vrata zapłacimy kilka euro.

Oba schroniska, które poznaliśmy, są czynne jedynie w sezonie letnim. Noclegów nie trzeba wcześniej rezerwować. Za noc w zbiorowej sali zapłacimy 21 euro od osoby + 2,50 za jednorazowe poszewki (przynajmniej teoretycznie są obowiązkowe, można też zabrać własne).

W schroniskach relatywnie najdroższym towarem jest woda. Półlitrowa butelka kosztuje 2,30 euro. Jak udało nam się zaobserwować, wrzątek, czyli vrele vode, można dostać za darmo, jeśli kupi się coś do jedzenia. Kto wybiera własne zupki w torebkach – musi zapłacić 3 euro za garnuszek ok. litra. Osobiście jestem zdania, że dobrym zwyczajem jest spróbować czegoś z miejscowej kuchni i dać gospodarzom zarobić kilka euro. Zostanie to zauważone i wynagrodzone uśmiechem. Do wyboru jest kilka zup, gulasz, kanapki, makaron z sosem, jajecznica; ceny od 4,50 do 8 euro. Nie trzeba zabierać śpiwora – na łóżkach są grube, ciepłe koce. Schroniskowy obyczaj nakazuje zostawić buty w wyznaczonym miejscu i założyć kapcie (dostępne bezpłatnie). Prysznica nie ma.

Zdecydowanie polecam Staničev dom jako miejsce na nocleg. Schronisko jest bardzo kameralne i ciche, z domową atmosferą, a widok dookoła – imponujący. W dużo większym Triglavskim domu na Kredaricy jest tłoczno i głośno, ponieważ zbiega się tam kilka szlaków prowadzących z różnych stron. Zaletą jest toaleta z umywalnią (zlew i zimna woda) zlokalizowana pod dachem. Obok schroniska znajduje się kaplica Matki Bożej Śnieżnej.

Dojazd z Warszawy do Kranjskiej Gory zajmuje około 12 godzin. Trasa: Warszawa – Katowice – Ostrava – Brno – Wiedeń – Graz – Klagenfurt – Villach – Kranjska Gora.

Na terenie Austrii autostrada prowadzi przez liczne tunele. Z najdłuższego z nich i dodatkowo płatnego – Karawankentunelu – zrezygnowaliśmy i wjechaliśmy do Słowenii przez przełęcz Wurzen (Korensko sedlo). Droga jest, owszem, stroma i kręta, ale przy dziennym świetle jak najbardziej przejezdna. Po drugiej stronie przełęczy leży Kranjska Gora.

W Austrii i Czechach obowiązują winiety. W Słowenii – tylko na autostradach, więc na opisanej trasie przez przełęcz winieta nie jest potrzebna. Aktualne ceny można sprawdzić na stronie www.pzmtravel.com.pl.

Nocleg w Kranjskiej Gorze kosztuje ok. 30–40 euro za osobę (śniadanie w cenie).

Triglav nad doliną Vrata

Z Kranjskiej Gory, gdzie znaleźliśmy nocleg w jednym z licznych pensjonatów, ruszamy w stronę miejscowości Mojstrana i doliny Vrata, skąd rozpoczniemy wędrówkę. Wąską leśną drogą dojeżdżamy do parkingu przy schronisku Aljažev dom. Dalej już nareszcie pieszo. Naszą drogą podejścia będzie Tomiškova Pot, oceniana jako nie najtrudniejsza, ale i nie najłatwiejsza z możliwych tras, na której – jak upewniłam się na słoweńskim forum górskim – nie ma już śniegu. Tu mała uwaga językowa: słoweński – język z grupy południowosłowiańskich – jest całkiem przyjazny dla Polaków. Wielu słów sami byśmy pewnie nie wymyślili, ale możemy je zrozumieć. Śnieg to po słoweńsku sneg.

Tomiskova Pot

Malownicza dolina Vrata leży na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Góruje nad nią nie kto inny, jak Triglav (czyli Trójgłowy), którego wierzchołek znajduje się ponad 1800 m wyżej. Liczby sugerują, że łatwo nie będzie, widok zachwyca, ale i onieśmiela. Nie wiemy jeszcze, czy wybierzemy dziś nocleg w schronisku Triglavski dom na Kredarici (2515 m n.p.m.) czy w nieco bliższym Domu Valentina Staniča (2332). Po południu, po paru godzinach mozolnego podchodzenia, kilku stromych żlebach i wreszcie osypujących się piargach, już wiemy, że wybierzemy Staničev dom i chwilę odpoczynku. Jeszcze ostatnie podejście i nabieramy przekonania, że to dobry wybór. Prosty drewniany budynek stoi pośrodku skalnej pustyni, na niewielkim wypłaszczeniu, otoczony ze wszystkich stron szczytami. Gospodarze – przemili starsi ludzie – nie mówią niestety po angielsku, a my nie za bardzo radzimy sobie z niemieckim, więc zamiast uprzejmości i wrażeń wymieniamy tylko kolejne uśmiechy. Trochę zazdroszczę gościom, którzy mogą sobie z gospodarzami pogawędzić, bo atmosfera w jadalni jest wręcz rodzinna. Cóż, pozostaje zamówić coś do jedzenia (jadłospis jest dostępny w kilku językach) i znów się uśmiechać. Mój mąż chyba wyglądał na bardzo zmęczonego, bo dostał gratis dodatkową porcję naleśników. Do picia zamawiamy oczywiście čaj, który okazuje się nie tyle herbatą, co sokiem malinowym, i opłacamy nocleg w zbiorowej sali. Po słoweńsku to skupna ležišča, czyli „skupić się” i „leżeć” – proste, prawda? Dużym problemem w okolicy Triglava jest brak wody, dlatego obowiązuje wychodek i skromna umywalnia na zewnątrz. Jakoś nie widać, żeby komuś to przeszkadzało. Przypominam sobie polskie schroniska i zastanawiam się, czy nie za bardzo daliśmy się rozpieścić cywilizacji.

Stanicev dom o poranku
Toaleta z widokiem

Najszybsi szybkobiegacze ewakuują się jeszcze przed świtem. Chwilę po wschodzie słońca jest cicho i spokojnie. Wychodzę przed budynek rozprostować kości i jestem świadkiem sceny jak z baśni. Młody pracownik schroniska staje na skraju urwiska i głośno gwiżdże. Na ten sygnał ze wszystkich stron zlatują się ptaki podobne do kosów. Chłopak sypie im ziarno. Ptasie śniadanie.

My też się posilamy i zbieramy rzeczy. Gospodarze siedzą na przyzbie i grzeją się w porannym słońcu. Machają nam na do widzenia – po słoweńsku nasvidenje. Nasz pierwszy cel na dzisiaj to schronisko na Kredaricy trasą przez Rž. Szlak prowadzi wąskim, poszarpanym grzebieniem ubezpieczonym stalową liną. Gdyby ktoś chciał spadać – można i w prawo, i w lewo. Można się jednak trzymać liny i cieszyć widokami.

Przez Rz w stronę Kredaricy

Następnie przecinamy płaskowyż i po półtorej godziny od opuszczenia Staničev domu stajemy przed dużym budynkiem obleganym przez mnóstwo turystów. Kolejne grupy wyruszają w stronę podejścia na Mali Triglav, za którym chowa się ten właściwy wierzchołek. Chwila odpoczynku, łyk wody, ruszamy i my. Podejście jest strome i chwilami wymaga nieco zastanowienia, zwłaszcza na odcinkach zaopatrzonych w żelazne skoble. Mijanki bywają kłopotliwe, a ze szczytu schodzą już jego poranni zdobywcy. Po jakichś 40 minutach osiągamy Mali Triglav (2732). Dalej długie fragmenty trasy są ubezpieczone stalową liną – tu już nie ma trudności, jeśli nie liczyć narastającego zmęczenia mięśni. Główny wierzchołek (2864) osiągamy po ponad godzinie.

Mały Triglav
Spojrzenie z góry na świat

Teraz można spojrzeć na świat z góry, a widać tego świata całkiem duży kawałek. Nasze schronisko wygląda z tej perspektywy jak pudełko zapałek. Nie obejdzie się oczywiście bez dokarmienia ptaków, które w sobie znany sposób dowiedziały się, że wyciągam torbę z ziarenkami. Po ferracie sunie powoli kolorowa gąsienica – wycieczka młodzieży pod okiem przewodnika pracowicie przepinająca karabinki. Przyznam, że za nic w świecie nie chciałoby mi się tego robić na tej trasie, ale to wyłącznie moja osobista opinia.

Posiłek na szczycie

Na szczycie znajduje się mały żelazny schron zbudowany w 1895 r. Głośno wyrażam wątpliwość, czy w takim miejscu można się schronić przed burzą. Kolega – z wykształcenia fizyk – o dziwo zapewnia mnie, że tak. Wyjaśnia, że ładunek elektryczny, który uderzyłby w schron, spłynie do ziemi po jego ścianach, nie uszkadzając człowieka, ponieważ żelazo jest znacznie lepszym przewodnikiem elektryczności niż osobnik z gatunku homo. Wierzę mu na słowo, chociaż wolałabym nie testować na sobie tego, co mówi nauka.

Zejście ze szczytu składa się głównie z mijanek z kolejnymi osobami pnącymi się w górę. Niektóre z nich wyglądają na mało obeznane ze skalistym terenem i kurczowo trzymają się liny, ostrożnie stawiając stopy. W końcu przechodzę na drugą stronę poręczy, żeby nie odbierać im resztek poczucia bezpieczeństwa. Rzeczywiście opowieści o wielkiej popularności Triglava nie są przesadzone.

Wczesnym popołudniem meldujemy się w jadalni schroniska Triglavski dom. Burza, która nadciągnęła w ślad za nami (chociaż jeszcze przed chwilą niebo było absolutnie czyste), zmusza nas do pozostania tutaj na noc. Deszcz leje do wieczora. Oprócz grzmotów słychać coś jakby uderzenia w ogromny gong – to wyładowania trafiają w żelazną infrastrukturę. Do schroniska docierają kolejne fale przemoczonych ludzi. Dobrze, że nikomu nic się nie stało.

Łóżka w ciasnej zbiorowej sypialni dostawione są jedno do drugiego, co sprzyja międzynarodowej integracji. Pośród sterty plecaków, odzieży, kasków i nawet kilku książek w ruch idzie piersiówka z prawdziwą węgierską palinką. Wypada uczcić zdobycie szczytu i szczęśliwy powrót pod dach.

Od północnej strony zalega pod szczytem Triglava niewielki lodowiec, niestety z roku na rok coraz mniejszy. Triglavski Ledenik – ofiara globalnego ocieplenia – jest szary i niepozorny. Obok niego prowadzi droga, którą będziemy schodzić w doliny. Po pokonaniu niedużego progu lądujemy na skalnym płaskowyżu, poprzecinanym licznymi szczelinami. Lawirujemy między nimi, pilnie podążając za znakami, i zastanawiamy się, czy kiedykolwiek uda nam się z tego labiryntu wyjść. Teraz już wiemy, jak można się czuć na Księżycu.

Lodowiec

Na rozstajach mamy do wyboru Tomiškovą, którą podchodziliśmy, i drogę przez Prag, którą – jako podobno najłatwiejszą – decydujemy się zejść do doliny Vrata. Początkowo szlak nie jest trudny, momentami droga wydaje się niemal płaska, ale nie należy zapominać, że dolina znajduje się jeszcze kilkaset metrów niżej. Widać ją momentami jak na dłoni, ale jest to raczej widok z lotu ptaka. I w końcu dochodzimy do miejsca, w którym trzeba pokonać pionowe urwisko w kierunku zgodnym z przyciąganiem ziemskim, zdając się na pokrzywione żelazne skoble. Przy dobrej pogodzie – sama frajda, chociaż w deszczu byłoby trudno. Przyznam, że po tatrzańskich łańcuchach schodzi się znacznie łatwiej. Pokonujemy jeszcze kilka podobnych zejść, zaopatrzonych w skoble lub linę. Im niżej, tym upał staje się bardziej dotkliwy. Na dnie doliny słońce praży niemiłosiernie. Próbujemy się ochłodzić w strumieniu. Drogą wędrują tabuny ludzi. A tam, wyżej, było tak cicho...

Zdecydowanie było warto.

Może to dziwne, ale ani na Tomiškovej, ani na szlaku przez Prag, ani też na trasie z Domu Valentina Staniča do Kredaricy nie spotkaliśmy zbyt wielu osób. Spore odcinki szliśmy całkiem sami, mając i drogę, i widoki tylko dla siebie.

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...