Korzystając z kolejnego kapitalnego weekendu wybrałem się na dalsze eksplorowanie okolic Wałbrzycha - wybór ponownie padł na góry Kamienne. I zaprawdę powiadam wam, naprędce wymyślone plany zdobywania szczytów o których wcześniej nie zrobiło się jakiegokolwiek researchu, to rzeczy złe a doświadczenia z takich podejść mocno uczą pokory i dają do myślenia.
Niedziela była piękna, słońce ostro grzało, zero chmur, jedynie na horyzoncie złowieszczo wisiał smog. W Wałbrzychu wylądowałem dość późno, dlatego przy pomocy środków pomocniczych (czyt. autobusu 12) szybko przedostałem się pod schronisko PTTK Andrzejówka, leżące w cieniu Waligóry.
Miejscówka doskonała, już po drodze, od Rybnicy Leśnej urzekają widoki Krzywuchy czy Bukowca i śnieżnych pól je okalających a sama Przełęcz Trzech Dolin, gdzie znajduje się schronisko, robi wrażenie jeszcze większe. Na łagodnych stokach mnóstwo ludzi, narciarzy, 'saneczkarzy', biegaczy, chodziarzy - widać gdzie aktywna część Wałbrzycha lubi spędzać podobnie ładne dni.
No i dobra, dotarł tam człowiek i nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę do najwyższego szczytu gór Kamiennych jest raptem 15 minut żółtym szlakiem: "hur dur, ja nie wejdę?"
Waligóra... góruje nad przełęczą i kusi. Szczytu nie atakuję od razu, pierw obieram sobie czerwony szlak rowerowy, który kieruje mnie w świetny punkt widokowy na Góry Sowie. Wokół mnóstwo rodzin, dzieciaki na sankach, narciarze powoli pokonujący trasę, sielanka :)
Po przejściu niezłego kawałka cofam się pod Andrzejówkę i stamtąd rozpoczynam coś czego na początku dnia nie zamierzałem, atakuję Waligórę. Opcje są dwie:
- okrężna i dłuższa czarnym i żółtym szlakiem przez Przełęcz pod Waligórą,
- straight ahead na szczyt żółtym szlakiem, prościutko bez wymyślania... tja.
Oczywiście w swej naiwności wybieram opcję drugą.
Szlak początkowo wydeptany, idzie się dość dobrze, szybko jednak warunki zmieniają się diametralnie i zaczyna się dłuuuugie ostre podejście, trawające w zasadzie do samego szczytu. Oj biada temu, kto wybrałby się tędy bez co najmniej kijków. Idzie się ciężko, pod nogami mocno zmrożony śnieg, woda kapiąca z drzew nie ułatwiała sprawy, w miejscach mniej ubitego śniegu wystawały oblodzone gałęzie. Co parę kroków trzeba się zatrzymywać i kombinować jak się ustawić by nie tracić równowagi. Ciało napięte do maksimum, nadczynność kijków, wiele razy trzeba wybijać się z całych sił by dostać się na stabilny grunt.
Po dotarciu do miejsca, z którego obracając się widać jak mała jest już Andrzejówka wiadomo, że przekroczyło się 'point of no return' i trzeba dokończyć podejście - próba powrotu na tak niestabilnym i śliskim podłożu to proszenie się o guza. Im bliżej szczytu tym śladów coraz mniej - jednak ci śmiałkowie, którzy wcześniej pokonali tę trasę pozostawili po sobie istna linę ratunkową, ślady ciągnęły się niejako obok tradycyjnego szlaku i co ciekawe prowadziły po mniej zmrożonym i pewnym śniegu.
Po dwudziestukilku minutach następuje ta wspaniała chwila, kończy się stromizna i można odetchnąć, jest się na Waligórze. Można powiedzieć, że phi, to tylko 936 metrów, ba konkretne podejście to tylko 138 metrów, ale wierzcie mi w określonych warunkach jest to piekielnie niewdzięczny kawałek wędrówki.
Nie powiem, że nikt mnie ostrzegał! - w tonach internetów znajduję teraz potwierdzenie, jak niełatwe jest to wejście, problem polegał na tym, że wczesniej nie szukałem takich informacji i bez planu rzuciłem się do przodu. Koniec końców miałem szczęście, obyło się bez żadnego upadku czy innych historii, ale takie przygody uczą pokory wobec natury, wobec samych siebie i nadmiernej pewności siebie a i uczą, że w góry nie należy wychodzić bez uprzedniego przygotowania czy rozeznania trasy. Uczą też, że wielka pora na zakup raków, chociażby tych w wersji mini :)
Zejście drogą wejścia oczywiście odpadło, na szczęście jest ścieżka w kierunku ruin zamku Radosno. Po kawałku w lesie, wychodzi się na dośc otwarty teren i pierwszy raz tak naprawdę ma się możliwość podziwiania okolicy, z perspektywy Waligóry of korz. W morzu chmur majaczą pojedyncze szczyty i masywy, co chwilę zanikające i wyłaniające się na horyzoncie.
W oddali widać nawet Karkonosze czy charakterystyczną sylwetkę Kralovecky Spisaka. Tą trasą idzie się lekko i nadzwyczaj przyjemnie, widoki są świetne, całkowita odwrotność podejścia... ale tak po prawdzie, ciesze się, że wymęczyłem tę stromiznę, radość jaką to dało jest naprawdę wielka - wdzięczny jestem za wyrozumiałość dla matki natury za moją lekkomyślność.
Powrót do Wałbrzycha na piechotę już, mając w pamięci widok z autobusu liczę na niezły spektakl zachodzącego słońca. I nie czeka mnie zawód. Widoki olśniewają, ba aparat ma problem z łapaniem odpowiedniego światła, było dobrze.
Tak teraz siedząc i pisząc cieszę się, że z tej wyprawy. Z jednej strony było ciężko, ale na szczęście nie doszło do niczego poważnego. To jednak co mnie spotkało, na pewno zmieni mocno moje podejście... do wyjść w góry i nauczy większego myślenia i podejmowania rozważnych decyzji w chwilach, gdy jest to potrzebne. Ahoj!
W wolnej chwili zapraszam do odwiedzenia mojego bloga https://idealbonieide.wordpress.com/ oraz fanpaga na fejsie :-)
Komentarze