Tętent serca, świst oddechu, napięcie w mięśniach, pot kroplący się na czole. Idę pod górę. Mógłbym powiedzieć, ze na przekór sobie, w mozole i trudzie, ale byłaby to nieprawda. Jestem tu, bo chcę tu być, bo to jest miejsce, które wybrało mi serce na swój dom w tym świecie. A na górze… Radość, spokój, szczęście. W tej chwili nie istnieje nic poza tu i teraz. Jestem tylko Ja i Góry. Świadomość przeżywania chwili. Jakby na moment zawiesił się czas, zamarł w bezruchu uniesienia, refleksji nad darem istnienia, łagodnie rozbudzającej się w myślach, której nie sposób się oprzeć w tej niemalże nierealnie pięknej scenerii.

Czarny Staw Gąsienicowy ze szlaku na przełęcz Karb.

Wspomnienie pierwsze. Wracam późnym popołudniem lipcowego dnia. Na grani łączącej Rakoń z Grzesiem spoglądam na zachód, ku powoli, uparcie schodzącemu za horyzont słońcu. Ciepłe odcienie światła kładą się na zboczach barwiąc trawy na żółto. W oddali majaczą dwutysięczniki Banówki i Salatyna, których w jeszcze jasnej, słonecznej poświacie dostrzec można zaledwie kontury. Po drugiej stronie górskiego grzbietu, cień wygodnie umościł się już w dolinie. Szlak rozgranicza krainy blasku i mroku. Stąpam po nim starając się zwalniać tempo, nie spieszyć się, rozkoszować tym, co jest. Łagodne chmury, ciemniejące na wschodzie przepływają nad głową niesione delikatnym wiatrem. Wolność. Słowo, które oznacza, że nie mam nic do stracenia i nie mam… Zapomniałem o całym świecie, przestał istnieć. Zniknął cały lęk i wszystko, co myślę, że muszę i powinienem. To przebłysk tego, co nazywam esencją życia, Prawdziwym byciem, choć nie wymaga ono żadnej etykiety. To w Górach pierwszy raz świadomie poczułem się w taki sposób.

Jarząbczy Wierch od strony Wołowca.

Moja Miłość do Gór nie była oczywista, ani łatwa. Być może właśnie dlatego tym bardziej nosi znamiona autentyczności. Na przekór przeciwnościom, wbrew mnie samemu z małej iskierki rozdmuchana ostatecznie w potężny płomień.

Pierwszy raz poznałem Góry w wieku jedenastu czy dwunastu lat. Był to Beskid Sądecki. Pojechałem na doczepkę z tatą w podróż służbową do Nowego Sącza. Nawet nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, że jedziemy w Góry, a jednak po dzień dzisiejszy pamiętam te pierwsze zalążki myśli przekutych we wspomnienia. Pociąg jadący głęboką doliną tuż przy samym strumieniu. Szybko pędzącą z góry wodę tworzącą bystrza i katarakty. Szeroki, wartki, płytki i krystalicznie czysty nurt Dunajca.

Kolejne spotkanie miało miejsce dwa lata później. Tym razem los zaprowadził mnie w rejony Masywu Śnieżnika. Z tego wyjazdu najbardziej w pamięci utkwiły mi wielokrotne podejścia pod Igliczną oraz powódź stulecia, która wtedy miała miejsce. Wśród wspomnień odnajduję również kilkunastokilometrowy spacer po górskim lesie, gdy szliśmy do Ogrodu Bajek oraz przepiękny wodospad Wilczki, który akurat tego lata zmniejszył się z dwudziestu siedmiu do osiemnastu metrów. Masy wody wymyły koryto tak mocno, że przeformowany został próg skalny, z którego struga tryskała w gęstym lesie do niewielkiego jeziorka. Wodospad i tak był absolutnie cudowny.

Wodospad Rohacki.

Następny rozdział górskiej epopei to czasy licealne. Pierwszy raz serce powiodło mnie w Tatry. Szlak z Palenicy Białczańskiej przez Dolinę Pięciu Stawów na Kozi Wierch. Dalej przez Granaty i na dół do Czarnego Stawu Gąsienicowego przez Murowaniec aż do Murzasichla. Podejście na Kozi Wierch wspominam, jako walkę z samym sobą. Moja kondycja fizyczna nie pozwalała mi wówczas czerpać jakiejkolwiek przyjemności z wędrówek w tak wymagającym terenie. Nie mogłem złapać oddechu, bolały mnie mięśnie, cały czas czułem pragnienie. Nieco lepiej było na samych Granatach, ale gdy tylko zaczęliśmy schodzić do Hali Gąsienicowej opanowało mnie tak ogromne zmęczenie, że zwątpiłem iż jestem w stanie przejść szlak do końca. Przekonany byłem, że nie dojdę, upadnę i już się nie podniosę. Z taką myślą brnąłem wśród kamieni żółtym szlakiem ze Skrajnego Granatu do miejsca, gdzie ścieżka łączy się z tą prowadzącą w stronę Schroniska Murowaniec. To właśnie jego widok w wielkiej oddali dodał mi sił. Delikatny, ledwie widoczny dym unoszący się nad budynkiem napawał nadzieją, że nie jest aż tak daleko, że już widać, że będzie postój i w najgorszym razie tam zakończę swoją wędrówkę, jeśli organizm ostatecznie odmówi posłuszeństwa. W tym krańcowym wyczerpaniu, wpatrzony w odległą, cienką smużkę snującą się gdzieś nad moją Mekką, którą tego dnia było schronisko, iskra Górskiej Miłości zakotwiczyła się w serduchu na dobre. To kuriozalne i absurdalne, lecz jakże prawdziwe. Doznałem wówczas uczucia na kształt bezsilności i akceptacji swoich słabości i ograniczeń oraz potęgi i majestatu Gór oraz życia w ogóle. Tę lekcję pokory zapamiętałem na całe życie, czując się wówczas tak lekko, swobodnie, radośnie i szczęśliwie, jak nigdy wcześniej do tamtej pory.

Kościelec.

Wspomnienie drugie. Ścieżka wije się wśród traw zbocza raz po raz wchodząc na grań obniżenia terenu pomiędzy Błyszczem, a Starorobociańskim Wierchem. Wieje dość silny, południowy wiatr od słowackiej strony. Czesze górskie porosty, kołysze porozrzucane archipelagi kosodrzewiny. Gdybym pozostał zbyt długo w bezruchu powietrzne tchnienie przyprawiłoby mnie chłodem, teraz zdejmuje ze skóry brzemię upału. Delikatne muśnięcie halnej bryzy. Baśniowa fala o zapachu zimnej wilgoci doliny i rozgrzanej słońcem góry ubranej w zielono-rdzawą suknię z trawy. Taki wiatr przeszywa na skroś. Nie tylko ciało, płuca i serce, on pieści duszę. Rozwiewa wszystkie skołatane, poplątane myśli. Zabiera je w mgnieniu oka, jak pyłek zerwanego dmuchawca. Nadaje lekkość i jasność, jaką chciałbym mieć zawsze by z taką radością, jak w tym momencie móc kochać i cenić życie. Zamykam oczy na krótką chwilę, by zatęsknić, upewnić się, że to nie sen. A może jednak? Senne marzenie samego Boga bym mógł zobaczyć, poczuć, zrozumieć Jego majestat.

Smreczyński Staw.

Kolejne wyprawy, szlaki, ludzie, sytuacje, myśli, emocje. Za każdym razem podobne refleksje, że to tu w Górach, dzieje się prawdziwe życie. Nie w miastach, korporacjach i szarej przestrzeni codzienności, gdzie mało kto potrafi być naprawdę, na sto procent, bez oszustw i wykrętów. Tutaj wszystko jest prostsze. Chodzimy po ścieżkach na wysokościach niejednokrotnie poszukując sami siebie i dla wielu staje się to możliwe. W tym miejscu, jakby z innego świata, oderwanego od tkanki rzeczywistości często udaje się poczuć smak autentycznego istnienia. Wypełnionego radością, entuzjazmem, spokojem. Szczęściem. Miłością. Taką, która nic nie chce zmieniać, akceptującą z zaciekawieniem dziecka wszystko, co jest. Zmęczony idę pod górę, zimny wiatr owiewa skórę, deszcz smaga łańcuchami kropel, jak biczem, ciałem wstrząsa dreszcz. Zatrzymuję się, wsłuchuję w bicie serca, w świst oddechu. Rozglądam się z absolutną uważnością, nie rozprasza mnie żadna myśl, chłonę. I zdaję sobie sprawę, że ta chwila, czas, miejsce, Ja sam są idealne. Nie trzeba lepiej. Doskonalej nie ma nic.

Kominiarski Wierch. Widok ze Schroniska w Dolinie Chochołowskiej.

Wspomnienie trzecie. Schronisku w Dolinie Pięciu Stawów, zbliża się wieczór. Przyszedłem tu prosto z dworca kolejowego w Zakopanem przez Kuźnice, Schronisko Murowaniec i przełęcz Krzyżne. Gorący prysznic, smaczny obiad i szklanka piwa do czytania mapy przy ustalaniu, gdzie pójdę jutro. Niczego więcej nie trzeba. Budynek pęka w szwach. Miejsca przy długich, drewnianych ławach zajęte, co do jednego. Ludzie siedzą na podłogach, parapetach i schodach, gdziekolwiek można odpocząć po męczącym szlaku. Panuje głośny, przyjemny gwar. Dookoła mnóstwo ludzi dyskutujących o przebytych wędrówkach, dzielących się swobodnie i spontanicznie swoimi emocjami pomimo, że wiele osób dopiero, co się spotkało. Duszne powietrze w izbie karmi płuca nie tylko tlenem. Czuć zapach radości życia, entuzjazmu i prawdy. Czas mija szybko, jakby zgodnie z Teorią Względności, relatywnie, gdy chciałoby się żeby raczej zwolnił niż przyspieszał. Schronisko przygotowuje się do snu. Ogromny tłok sprawia, że nie wszyscy znajdą wygodne miejsce. Część turystów czeka noc na skraju budynku, pod dachem, który uchroni przed deszczem, ale nie przed temperaturą, która nawet teraz, w środku lata, potrafi spadać nad ranem do zera stopni. Wraz z kilkoma poznanymi przed chwilą osobami wynosimy na zewnątrz stoły i ławy by zwiększyć do maksimum powierzchnie, na której można spać. Ostatecznie zostaję z metrem kwadratowym podłogi, gdzie rozwijam do połowy moją karimatę. Leżymy obok siebie na odległość centymetrów. My, nieznajomi, tu w Górach złączeni w formę wspólnoty ponad podziałami. Wkładam śpiwór pod głowę zamiast poduszki. Jest tak gorąco od ścisku, że nie przydałby się, jako okrycie. Raz po raz dostaję przypadkowego szturchańca od przewracających się na drugi bok współtowarzyszy snu w podniebnym dormitorium. Ktoś łapie mnie za głowę w poszukiwaniu plecaka. To prawie bezsenna noc, a ja nie czuję zmęczenia. Wręcz przeciwnie, przepełnia mnie dziwna energia. Coś jakby… Szczęście? Wstaję o piątej rano i schodzę rozświetloną porankiem Doliną Roztoki do schroniska noszącego jej nazwę. Czeka tam na mnie łóżko. Całe moje! Wielkie, wygodne, wspaniałe. Zanim położę się do snu pójdę jeszcze na przełęcz Pod Chłopkiem i poznam kolejnych, ciekawych ludzi. Następny dzień w moim niebie na tej ziemi.

Wodospad Siklawa.

Tak, moja Miłość do Gór nie była ani oczywista ani łatwa. Przyszła nieoczekiwana, a nawet niechciana. Była jednakże większa niż ja sam. We mnie wrosła i ze mnie wyrosła i jest ona we mnie i poza mnie, a ja jestem weń, parafrazując słowa poety*. Jak ziarenko gorczycy rozrastające się w wielki krzew, czy mała iskra zaprószająca ogień ze sterty suchych traw. Rozpaliła mi serce do czerwoności, pokazała smak prawdziwego życia, wolnego od złudzeń i lęków. Głęboko się wbiła w podstawy tożsamości, jak metalowy ćwiek przytrzymujący łańcuch wciśnięty w granit skały.

Widok ze szlaku na Ciemniak od Tomanowej Polany w stronę Doliny Kościelskiej.

"Kiedy jestem w górach nie istnieje świat zewnętrzny, zgiełk i pośpiech Jest tylko natura i życie razem z jej rytmem. Ktoś może powiedzieć, że to tylko mój wymysł, bo przed życiem się nie ucieknie. Zależy kto co nazywa życiem."

-- Piotr Morawski.

*Oryginalny tekst został napisany przez Piotra Roguckiego i pochodzi z piosenki „Jest to we mnie” zespołu COMA.

Wczytuję...
Wczytuję...

Czy wiesz, że...

W portalu Góry i Ludzie również Ty możesz zostać autorem artykułów, które przeczytają tysiące Internautów! Już dziś zarejestruj się i zacznij bezpłatnie dodawać swoje treści. To doskonała reklama dla Ciebie i Twoich górskich dokonań. Więcej informacji znajdziesz tutaj.

Dodaj własny artykuł

Już dziś zarejestruj się i dodawaj własne artykuły dla tysięcy czytelników portalu!

Chcę zostać autorem!

Wczytuję...