Na przełomie lipca i sierpnia wybrałem się na obóz w Alpach z klubem górskim Ornak z Gniezna. Spędziłem w sumie 15 dni pod namiotem w Alpach włoskich (Dolina Aosty) i francuskich (Chamonix). W związku z tym postanowiłem napisać kilka zdań o chodzeniu po Alpach.
Trochę mi zajęło zabranie się do tego tematu, bo wbrew pozorom nie jest łatwy, a poza tym zdecydowanie bardziej wolę wyrażać się poprzez obrazki niż słowo spisane. Mam nadzieję, że to co naskrobałem poniżej kiedyś Wam się przyda i nie zaśniecie przy okazji czytania.
Napisałem, że nie jest to łatwy temat i bynajmniej nie chodzi mi o to, że chodzenie po Alpach jest trudne. Wręcz przeciwnie, jest tak samo łatwe jak każde inne chodzenie – jedna noga do przodu, potem druga i tak aż do celu. I właśnie w tym cała trudność napisania czegoś na ten temat. Chodzenie to nic skomplikowanego, każdy wie jak to robić, tylko nie każdemu się chce. A chodzi właśnie o to żeby ruszyć cztery litery i zacząć chodzić po tym świecie. Mamy go w końcu tylko raz.
Mam nadzieję, że każdy z Was miał okazję przynajmniej raz być w górach. Jeśli nie to bardzo współczuję, bo dla mnie nie ma nic lepszego. Żadne morze, las czy jezioro nie zastąpi uczucia wolności i odpoczynku jakiego doznaję w górach. Nie ważne w których, ważne żeby nie było asfaltu, samochodów i miejskiego hałasu. Mimo, że niejednokrotnie po zakończeniu górskiego wypadu jestem niewyspany i fizycznie zmęczony, to moja głowa jest niesamowicie lekka. Zapominam o stresie, złych wiadomościach z telewizora i wszystkich problemach z którymi zmagam się na co dzień. W obliczu natury i tego jak spektakularne rzeczy tworzy, moje sprawy wydają się błahe. Według mnie to właśnie w górach najlepiej widać jak potężna jest natura. Wyobrażacie sobie ile lat i energii było potrzeba żeby wynieść np. takie Alpy na prawie 5 kilometrów w górę? Albo jak mocno zamarznięty jest lodowiec, że pomimo 30 stopni dookoła nie topnieje?
W Polsce zwiedziłem już sporo górskich zakątków. Kocham Karkonosze za ich różnorodność. Stołowe za skalne rzeźby. Tatry to jeden z najpiękniejszych zakątków na świecie. To wszystko prawda, ale Alpy są bardziej. I to prawie we wszystkim. Są większe, wyższe, bardziej strome, bardziej różnorodne, bardziej niebezpieczne, jest więcej potoków, wodospadów, kozic i świstaków. Po prostu są bardziej... I ja też byłem bardziej w Alpach.
Pierwszy dzień na alpejskim szlaku był moim najsłabszym. Upał w słońcu ponad 30 stopni, pierwsze 200-300 metrów podejścia bez żadnego cienia i z 40-stopniowym nachyleniem dało mi ostro w kość. W polskich górach pewnie by mnie tak nie sponiewierało, jednak wysokość na której byliśmy (kemping na 1600 m n.p.m.), dała się odczuć. Mój organizm musiał się zaaklimatyzować. Doszedłem na wysokość ok. 2200 i odpuściłem. Reszta ekipy poszła wyżej zdobywając szczyt Tsaplany (2681 m n.p.m.), a ja zjadłem kanapkę i odpaliłem aparat.
Później czułem się lepiej z każdym dniem. Coraz mniej męczyły mnie podejścia i przyzwyczaiłem się, że tutaj prawie zawsze są pod górę. To niby oczywiste, jednak na polskich szlakach często jest tak, że na podejściach, szlak odcinkami prowadzi w dół, potem znów w górę i znów kawałek w dół lub po prostym. Trasy przez to są dłuższe, ale za to mniej męczące. W Alpach rzadko idzie się po prostym, a w dół właściwie tylko na zejściu. I to chyba właśnie to w największej mierze odróżnia nasze szklaki od alpejskich.
Inną różnicą jest mała ilość schronisk. Przynajmniej ja odniosłem wrażenie, że w Polsce ilość miejsc przypadająca na kilometr kwadratowy, gdzie można się na chwilę zatrzymać, coś zjeść lub napić się piwa jest dużo większa niż w Alpach. To ma swoje plusy dodatnie i ujemne. Fajnie w Polsce zjeść placka po zbójnicku i popić grzańcem, a z drugiej strony komercjalizacja niektórych schronisk zabija górski klimat. Dlatego jeżeli będziecie mieli okazję chodzić po Alpach to nie zapomnijcie o dużej ilości płynów i prowiancie na trasę.
Kolejną rzeczą, która zaskoczyła mnie w Alpach jest różnica temperatur między dniem i nocą. Nawet w okresie letnim temperatura w nocy, w dolinach potrafi spaść poniżej zera stopni. Był to dla mnie spory szok, ale na szczęście noce w namiocie umilał mi ciepły śpiwór. W tym miejscu warto nadmienić, że tam temperatura zmienia się bardzo szybko. Na przełomie lipca i sierpnia w dzień na słońcu jest spokojnie powyżej 30 stopni. Zachód jest po godzinie 21, ale już po 18 promienie słońca nie docierają do dolin i momentalnie z 30 robi się 10 stopi Celsjusza. Podobnie sytuacja ma się rano. To nic, że słońce wschodzi o 6. Zza gór wyłania się grubo po 8 i dopiero wtedy można wyjść z namiotu, nie doznając szoku termicznego.
Na koniec chciałem Wam powiedzieć o moich wrażeniach z chodzenia po lodowcu. W połowie dwutygodniowego pobytu zdobyłem swój pierwszy i póki co jedyny czterotysięcznik – Breithorn (4165 m n.p.m.). Podobno to jeden z najłatwiejszych szczytów powyżej czterech tysięcy. Na pierwszy raz wydał mi się zatem idealny. Idealnie niestety nie było.
Z Doliny Aosty musieliśmy podjechać na wyciąg do Cervinii. Po drodze złapaliśmy niestety gumę i zgubiliśmy się na górskich serpentynach. Przez to na miejsce przyjechaliśmy z dwugodzinnym spóźnieniem. Na dodatek zapomniałem aparatu i przez cały czas martwiłem się aby nikt go sobie nie przywłaszczył, bo został w niezabezpieczonym namiocie. Na szczęście, mimo pozostawienia obozowiska bez opieki na cały dzień, nikt nawet nie pomyślał o tym żeby coś ukraść. Zarówno we Włoszech jak i we Francji pod tym względem jest bardzo bezpiecznie. W tym rejonie sezon narciarski trwa cały rok, dlatego w wagoniku część osób jechała z rakami i czekanami, część z rowerami, a część z nartami… Z Plateau Rosa (właśnie tu dojechaliśmy kolejką) ruszyliśmy początkowo stokiem narciarskim (trzeba było uważać na pędzących narciarzy), a następnie weszliśmy na Klein Matterhorn (3883 m n.p.m.). Dla wielu innych turystów miejsce to jest dopiero początkiem wędrówki (wjeżdża tu kolejka ze strony szwajcarskiej). W tym miejscu spięliśmy się linami (2 zespoły czteroosobowe) i udaliśmy się na Breithorn. Szczyt (4165 m n.p.m.) osiągnęliśmy stosunkowo szybko, co nie oznacza, że dla mnie łatwo. Niestety duża różnica wysokości jaką pokonaliśmy tego dnia (z 1600 na 4165) spowodowała u mnie potężny ból głowy, który opuścił mnie dopiero następnego dnia. Dodatkowo z powodu późnej pory śnieg na lodowcu był grząski i co drugi krok zapadałem się po kolana. Chodzenie w rakach nie jest aż tak trudne jak mi się wydawało i dzięki nim czułem się bardzo stabilnie na śliskim podłożu. Niestety wzmagały one dodatkowo moje zapadanie. Na początku było to nawet zabawne, ale po przejściu 200 metrów miałem serdecznie dość, bo strasznie mnie to męczyło i irytowało. Nie należę do osób spokojnych, więc słowo na k, tego dnia padało z moich ust bardzo często i zapewne roznosiło się po całym lodowcu. Breithorn dla niektórych z grupy był pierwszym czterotysięcznikiem, a z kolei dla wszystkich najwyższym dotychczas zdobytym szczytem. Wrażenia na górze są niezastąpione. To niesamowite uczucie gdy jesteś wysoko ponad chmurami, a na dodatek dookoła nie ma już gdzie wyżej wejść. Strasznie żałuję, że nie miałem aparatu. Na szczęście telefon był przy mnie i coś tam udało mi się utrwalić na zdjęciach.
Nie mogliśmy jednak sobie pozwolić na nadmiernie długą radość na górze… Wiatr był bardzo mocny, ludzi jak na Domaniewskiej po 18 i musieliśmy zdążyć na ostatnią kolejkę w dół o 16:30. Na szczęście wszystko się udało i bezpiecznie wróciliśmy do obozowiska.
Wyjazd zaliczam do bardzo udanych mimo wykonania tylko planu minimum – 1 z 3 planowanych czterotysięczników zdobyty. Na pierwszą styczność z wysokimi górami wystarczy i zapewne jeszcze wrócę w te rejony. Następnym razem będę jednak lepiej przygotowany – zarówno fizycznie jak i logistycznie. Jeżeli podobają się Wam moje zdjęcia to zapraszam do śledzenia fanpage Fotografia Szewska Pasja (https://www.facebook.com/PasjaSzewska/) i od czasu do czasu zaglądania na moją stronę http://www.pasjaszewska.pl/.
Komentarze