O Alpach Julijskich wiedziałam jedynie tyle, że leżą na terenie Słowenii, a ich najwyższym szczytem jest Triglav. Nie planowałam ich również w tym roku. Klub Wysokogórski z Lubina wyszedł z propozycją krótkiego wypadu w ten rejon pod koniec lipca (nie ujęty wcześniej w programie wypraw na 2015 rok). Zdecydowałam, że zawalczę o wolne w tym terminie, a nuż się uda. To, czy przekroczę granicę Słowenii nie wiedziałam praktycznie do ostatniego dnia przed wyjazdem. Wszystko udało się na szczęście zgrać i załatwić, więc późnym popołudniem wyruszyłam wraz z pozostałymi członkami KW na pierwszą w życiu wizytację w Alpy Julijskie. Po ostatnich pogodowych niepowodzeniach w Tatrach, uparłam się że nie będę w ogóle sprawdzać prognoz. Będzie co będzie. A jak było? Pięknie!
Piątek, 31 lipca 2015
Po nocnej jeździe przez deszczowe Czechy i Austrię, wczesnym rankiem przekraczamy granicę Słowenii. Planujemy rozbić się na campingu w miejscowości Dovje koło Mojstrany (www.campingkamne.com). Recepcja jest czynna jednak dopiero od 6 rano. Podjeżdżamy na jakieś ustronne miejsce i nie tracąc czasu rozbijamy się na uboczu z pięknym widokiem na góry, by odespać noc. Regenerujemy się dosyć szybko, bo już o 10 zjeżdżamy z powrotem na camping w celu załatwienia formalności. Koszt to 9 euro od osoby śpiącej w namiocie. Na campingu jest również piekarnia, co odkrywamy w sumie dopiero w dniu wyjazdu. Pogoda jest słoneczna, wśród niektórych zaczyna się pojawiać zespół niespokojnych nóg – gdzieś by już w góry poszli. Triglav planowany był na dzień następny. Wśród grupy pojawia się między zdaniami nazwa Prisojnik. Ja kompletnie nie mam pojęcia co to za szczyt, gdzie się znajduje i przede wszystkim ile potrzeba czasu by na niego wejść, a na zegarku już prawie południe. Jedynie co udaje mi się dowiedzieć, to że prowadzi na niego ciekawa via ferrata. Z lekkim niepokojem o mój stan fizyczny, który powinien być w stanie nienaruszonym jak na zdobycie Triglava w jeden dzień (a na nim zależało mi szczególnie), decyduję się jednak zaryzykować i powalczyć o dwie góry z Alp Julijskich.
Krętą drogą wznosimy się na przełęcz Vršič 1611m n.p.m. Ja szybko udaję się do jakiegoś kiosku po mapę, by mieć jakieś wzrokowe rozeznanie gdzie ten Prisojnik się znajduje. Szeroką drogą szutrową idziemy szlakiem, mijając po drodze Tičarjev dom na Vršiču. Na rozwidleniu dróg uciekamy w wąską i bardziej zalesioną ścieżkę, by w końcu dojść do czerwonej kropki informującej o początku via ferraty przez Prednje Okno. Niestety nie mogłam znaleźć wcześniej informacji o jakiej jest wycenie, ale po tym co się na niej działo to dałabym jej takie C/D. Najciekawszym fragmentem było przejście kominem z przepinką z prawej na lewą stronę, a następnie przeczołganie się pod skalnym okapem. Męska część ekipy naprawdę miała z tym nie lada problem. Ja też w sumie trochę się na tym fragmencie guzdrałam. Błędem było niechlujne przyczepienie kijków do plecaka, które ocierały się co chwilę o skałę i utrudniały przemieszczanie się. Wydostaliśmy się na pierwsze wypłaszczenie, po drodze mijając puszkę, niestety pustą. Na tym bardziej płaskim terenie robimy pierwszą dłuższą przerwę. Wyciągam mapę z plecaka w celu naszej lokalizacji. Obecność puszki wprowadza w nas błędne myślenie. To nie jest koniec ferraty. Jesteśmy jeszcze za nisko. Poza tym miało być jakieś okno, a dotychczas nic takiego nie wiedzieliśmy.
Przypięliśmy karabinki do uprzęży i ruszyliśmy dalej, mając chwilę przerwy od metalowych lin. Pojawiają się one ponownie tuż przy bardzo kruchym żlebie. Co chwilę lecą z niego kamienie. Na prawdę w tym miejscu trzeba uważać, ale warto się tu znaleźć, bo otoczenie jest wręcz niespotykane. Metalowe ubezpieczenia wyprowadzają nas na próg skalny, który jest punktem styku szlaków. Pierwszy raz miałam nad głową taki skalny sufit... Okno jest naprawdę ogromne. W Internecie znalazłam informacje, że jest ono największe w całych Alpach Julijskich, ale posunęłabym się i do stwierdzenia, że chyba też w całych Alpach.
Na przełęczy "styku szlaków" pojawiają się pierwsi górołazi. Z towarzystwa zimnych i mokrych skał, wydostajemy się na otwartą przestrzeń na której zaczyna ostro przypiekać słońce. Nie tracąc czasu idziemy dalej ku szczytowi, którego wciąż nie widać! Na tym etapie jest już coraz mniej metalowych lin, ale nie warto chować lonży do plecaka. Dookoła biało – w końcu to wapień. Oświetlany przez promienie słońca razi w oczy. Jest taka pora, że tylko my idziemy w górę. Trochę mnie to niepokoi, ze względu na jutrzejszy dzień. Prisjonik wciąż nie zdobyty, a trzeba jeszcze z niego zleźć i wrócić na camping. Porządne wyspanie się to podstawa przed chęcią zdobycia Triglava. Panująca aura jednak szybko rozmywa moje rozmyślania. Jest pięknie. Zbliża się tak zwana złota godzina. Wielkie wapienne ściany przybierają ciepłe kolory, a granie wyostrzają się. Do tego jeszcze bezchmurne niebo. Widoczność jest wymarzona.
Około godziny 18-tej stajemy na szczycie. Po drugiej stronie pięknie prezentuje się Triglav, z którym chcemy się zmierzyć jutro. Wejście na Prisojnik było strzałem w dziesiątkę i nawet jakby miało nie wyjść wejście na Triglav, wróciłabym z tego wyjazdu naładowano górsko w pełni. Wiedzieliśmy, że pogoda ma się utrzymać, więc nie martwiliśmy się w razie czego o późny powrót. Na szczycie stoi puszka. Oczywiście się do niej wpisujemy, po czym po konsultacjach odnośnie powrotu, decydujemy się na zejście do przełęczy tą samą drogą. Przy skalnym oknie mając na prawo via ferratę, my odbijamy w lewo w typowo turystyczny szlak.
O 21 zjawiamy się na przełęczy Vršič, akuratnie jak robi się już ciemno. Przed nami jeszcze tylko kręta droga w dół, która u niektórych przyprawia o mdłości i zajeżdżamy na nasz camping. Chowamy się do namiotów, bo przed nami główny cel wyjazdu - Triglav! A to już za 6 godzin!
Szczyt Prisojnik to fajna opcja na pierwsze zapoznanie się z Alpami Julijskimi i rozruszanie kości przed dłuższym i trudniejszym łażeniem. Główną zaletą jest przede wszystkim wysoki start na szlak, bo już z pułapu ponad 1600m n.p.m. Suma przewyższenia na szczyt nie przekracza 1000m.
Komentarze