Jednym z etapów naszej wędrówki po Indonezji miał być wulkan Gunung Merapi, co w tłumaczeniu na ludzką mowę znaczy "Góra Ognia". Podkreślę tutaj, że nie mówimy o byle wulkaniku jakich pełno na Jawie. Mówimy o jednym z najaktywniejszych wulkanów w całej Indonezji i prawdopodobnie o wulkanie, który ma na koncie największą ilość wyemitowanego materiału piroklastycznego na świecie!
Jak by ktoś wiedział, ale tak nie do końca to wyjaśnię, że materiałem piroklastycznym nazywa się w nauce okruchy (czasem rozmiarów sporej ciężarówki) materii wyrzucane podczas erupcji wulkanów. Chodzi głównie o lawę i pokruszone kawałki skał wynoszone w powietrze podczas wybuchów.
Tak więc planowaliśmy odwiedzić co najmniej interesującą górkę, w dodatku górkę wznoszącą się obecnie na około 2930 metrów ponad poziom morza i mającą na swoim koncie sporą ilość trupów ludzi, którym nie udało się nawiać przed tą czy inną, gwałtowną erupcją. Dla przykładu w 1930 roku około 1370 osób przestało cieszyć się pięknem krajobrazów na południowej półkuli, a właściwie to przestało się cieszyć czymkolwiek. Podobny los spotkał około 347 ludzi w 2010 roku. Przy okazji zniszczeniu uległo 5000 domostw, a uciekać musiało jakieś 350 000 mieszkańców okolic (będzie bardziej obrazowo jeśli napiszę "ćwierć miliona i jeszcze 100 tys"?). Oczywiście nie są to jedyne ofiary wulkanu jakie odnotowano w okolicy. Jeśli dodam tutaj, że to właśnie nadpobudliwość Merapi spowodowała pojawienie się Anak Krakatau (o tutaj o tym pisaliśmy) to chyba wystarczy już dowodów na niezwykłość naszego celu podróży?
Tak się sympatycznie złożyło, że początek szlaku na szczyt Merapi znajduje się na przeciwko hotelu w którym nocowaliśmy, po drugiej stronie ulicy. Zebraliśmy się przed 6-tą rano zabierając tylko najpotrzebniejsze rzeczy, znaczy żarcie, picie i ubrania, a następnie ruszyliśmy w drogę. Pierwsza część szlaku to zwykła asfaltówka nie dająca żadnej przyjemności z marszu, a właściwie to bardzo do marszu zniechęcająca. Na szczęście spory jej kawałek przejechaliśmy na pace kolejnego auta, które zatrzymało się nam bez machania, jakiś lokalny policjant wiózł dość liczną rodzinę w kierunku szlaku i nas też zabrał przy okazji. Dzięki temu panu oszczędziliśmy spory kawałek czasu i energii na dość ostre podejście, które zaczynało się za parkingiem. Jeszcze tylko pasażerowie auta zrobili sobie z nami zdjęcie i można było iść. Szlak na szczyt okazał się bardzo czytelny, dość szeroka ścieżka biegnąca pod górę pomiędzy drzewami i kamieniami nie dawała żadnych szans na jej przeoczenie. Pogoda nam sprzyjała, deszcz dziś nie padał, a widoczność była wprost niesamowita. Dzięki temu świetnie było widać inny, sąsiadujący z Merapi wulkan, wyższy bo wznoszący się na ponad 3100 m n.p.m., ale znacznie mniej aktywny. Merbabu, bo tak się nazywa, znaczy mniej więcej tyle co Góra Popiołów. Doszedłem do wniosku, że mieszkańcy rozłożonej pomiędzy obydwoma górami wioski Selo muszą być bardzo odważnymi ludźmi, skoro postanowili zamieszkać pomiędzy Górą Ognia i Górą Popiołów. A tak poważnie, to zbocza wulkanów oferują całkiem żyzną glebę dając mieszkańcom pracę na roli. Świadczyły o tym setki poletek wspinających się tarasowo po ich zboczach.
Merbabu to nie był oczywiście jedyny stożek stratowulkanu na horyzoncie, był po prostu najbliższy. Poza nim jeszcze kilka tego typu gór wznosiło się ku niebu jasno dając do zrozumienia, że określenie pacyficzny pierścień wulkaniczny, na którym leży Jawa nie wziął się znikąd.
Wędrówka okazała się dla mnie dość męcząca, chyba jeszcze nie odzyskałem całkowicie sił po niedawnej chorobie, bo męczyłem się strasznie, na szczęście ciekawość świata jak zwykle wygrała u mnie ze słabościami ciała.
(Ja z kolei nie mogłam się sobie nadziwić, bo zawsze zostaję daleko w tyle na szlaku i moja kondycja woła o pomstę do nieba, a tym razem prułam na szlaku zupełnie nie czując zmęczenia i zadyszki nawet, skakałam sobie niemal jak koziczka - to tak czuje się Mojmir jak chodzi po górach? Wow! Nie wiem co spowodowało tak dobry nastrój i warunki, ale nie powtórzyły się one już nigdy potem ;) - Żywia)
Po jakimś czasie skończył się lasek, którym szliśmy do tej pory i zaczął się otwarty teren, na wypłaszczeniu terenu znaleźliśmy kilka namiotów, ich właściciele uznali, że nie ma się co przemęczać i zdobywali Merapi na raty. Cóż... Wolno im. My nadal parliśmy do przodu, ostatnia część trasy miała już, jak to na wulkanie, czysto wulkaniczny charakter. Wspinaliśmy się po skałkach, zapadaliśmy się powyżej kostek w pyle wulkanicznym i z drobnymi przerwami parliśmy naprzód. Pogoda przestała nam dopisywać, zachmurzyło się, trochę popadało, trochę więcej powiało i zrobiło się chłodno, mimo to nadal dało się wytrzymać w nie najcieplejszych przecież ciuchach jakie przywieźliśmy ze sobą. O ile zdążyliśmy się zorientować wszyscy turyści szturmują szczyt nad ranem, żeby obejrzeć z niego wschód słońca, dzięki temu około 10-tej rano, kiedy my tam dotarliśmy było całkowicie pusto. Byliśmy tylko my dwoje i kawał potężnego krateru z wielką wyrwą po przeciwnej stronie. Pewnie stworzoną przypadkiem przez naturę przy okazji którejś z erupcji. Dno krateru spowite w opary siarkowodoru znajdowało się spory kawałek od jego krawędzi, w dodatku było do niego całkiem stromo, tak prawie pionowo. Nigdzie się nam specjalnie nie śpieszyło więc na szczycie spędziliśmy sobie przynajmniej pół godzinki włażąc na wszystko co się tylko da lub odpoczywając z ciastkiem w ręku w coraz bardziej gęstniejącej mgle.
W końcu trzeba się było zbierać z powrotem, wybraliśmy na to całkiem dobry moment, bo od dołu słychać już było pojedyncze glosy turystów, pewnie pobudzili się w namiotach i w końcu ruszyli na ostatni etap wspinaczki. Schodzenie po wulkanicznym pyle okazało się całkiem zabawne, choć nie należało do najprzyjemniejszych. Żwirek wpadający do obuwia i gęsta mgła dająca widoczność na jakieś 15 metrów mocno się o to postarały. Po minięciu pyłów wulkanicznych poszło już sprawnie i dość szybko zbliżyliśmy się do lasu porastającego niższe partie góry.
Jako, że jesteśmy dziwnymi ludźmi, raził nas po drodze plastikowy syf leżący na ziemi. Mieliśmy sporo czasu więc postanowiliśmy choć trochę tego zebrać. Między innymi posprzątaliśmy śmieci wokół jednej z zadaszonych platform po drodze. Takich do schowania się przed deszczem i ewentualnego noclegu. Było przy niej kilku Indonezyjczyków, pokazywali nas sobie jak jakichś wariatów i obawiam się, że mieli sporo racji. Pewnie zaraz po naszym odejściu w miejsce posprzątanych butelek i foliowych torebek wyrzucili nowe.
(Owi chłopcy mieli po kilkanaście lat i wyglądało na to, że należą do jakiejś grupy skautów lub są na szkolnej wycieczce - mieli na ubraniach jednolite znaczki i naszywki. Cóż, jeżeli byli skautami, to kiepsko ich szkolono w zakresie przyrody. Faktycznie patrzyli na nasze poczynania jak na najazd kosmitów. Co jeszcze bardziej mnie wkurzyło, jak zorientowali się, że kończymy sprzątać wokół platformy, ochoczo zmienili miejsce odpoczynku i zajęli, a jakże, tą wysprzątaną przez nas. Edukacja leży i kwiczy. - Żywia)
Do hotelu wróciliśmy około 13-tej. Trzeba się było przepakować i jeszcze dzisiaj wydostać z Selo, Właściciel hotelu dla odmiany twierdził, że jakieś busy stąd jeżdżą, ludzie, których pytaliśmy twierdzili to samo. Więc trzeba czekać, znaleźliśmy sobie wygodny kawałek chodnika przy jezdni i spędziliśmy na nim z półtorej godziny, niestety nawet pół busa nie zawitało do wioski w tym czasie. Spróbowaliśmy więc łapać stopa. Po kilku nieudanych próbach zatrzymała nam się dość młoda rodzinka zapraszając nas do auta.
Pełną treść wpisu razem z masą zdjęć możecie zobaczyć tutaj:
http://swiatoslav.blogspot.se/2016/02/gunung-merapi-gora-ognia.html
Komentarze