Bawaria... nawet jeżeli nigdy tam nie byłeś jesteś w stanie wymienić z czego słynie. To specyficzny rejon Niemiec. Prawie każdy przecież słyszał o Oktoberfeście. Stroje ludowe ściśle kojarzące się z jodłowaniem. Już zaczyna Ci grać w uszach muzyka? A przed oczami masz kultową scenę z filmu „Wakacje w krzywym zwierciadle”? ;) A ten zamek? Znowu świta w głowie... No jest, taki piękny, wybudowany na wzgórzu... za dzieciaka układałeś go być może na puzzlach. Możesz nie pamiętać jak się nazywa, ale doskonale wiesz jak wygląda. Bawaria... oryginalna, jedyna w swoim rodzaju, zaczęła mnie od jakiegoś czasu męczyć pod kątem górskim.
Zugspitze 2962 m n.p.m, leżący na terenie Bawarii jest najwyższym szczytem Niemiec. Mocno skomercjalizowany, z tonami podprowadzających pod niego linami kolejek górskich, licznymi restauracjami, sklepami czy innego tego typu stworkami. Nie każdemu może się to podobać. Szczyt zapewne przez to traci na swej urodzie, zwłaszcza wtedy gdy po wypoceniu hektolitrów potu z siebie, szturchają cię łokciami tłumy ludzi, którzy pojawili się na nim bez wysiłku, płacąc kilkadziesiąt ojraków. Mimo, że efekt końcowy ewentualnego wejścia na Dach Niemiec może być trochę przytłaczający, to warto tu przytoczyć złotą myśl, która idealnie oddaje sens poznania Alp Bawarskich: "Ważne jest nie samo osiągnięcie wierzchołka, lecz droga do niego". A różnorodność dróg prowadzących na ten wierzchołek jest dość ciekawa. Jedna z nich, która nocami nie dawała mi spać jest Grań Jubileuszowa (Jübilaumsgrat), łącząca Zugspitze z Alpspitze. Ponad 6 kilometrów przepaścistości i lufy pod nogami. Zachorowałam na „Jubilatkę” wręcz przewlekle, bo od prawie dwóch lat od kiedy znalazłam o niej pierwsze informacje.
W planach mieliśmy przejeść grań „pod włos”. Wchodząc najpierw via ferratą na Alpspitze, a następnie granią w kierunku Dachu Niemiec, chociaż wg znalezionych informacji częściej praktykowane jest przejście odwrotnie. Nie znalazłam ostrzeżeń, żeby grań była jednokierunkowa. W połowie grani stoi buda biwakowa (Höllentalgrathütte), w której planowaliśmy nocować. To w telegraficznym skrócie. A jak plany zweryfikowała rzeczywistość? :)
Środa, 22. czerwca 2016
Zajechaliśmy bezproblemowo do Garmisch-Partenkirchen na parking „Kreuzeck Alpspitzbahn-Talstation”. Po krótkim rozeznaniu okolicy, zdecydowaliśmy się na wjazd kolejką na Osterfelderkopf 2057 m n.p.m. (Koszt 17 euro/os). Przy okazji kupiliśmy w kasie bardzo dobrą, laminowaną turystyczną mapę terenu wydawnictwa Kompass (Werdenfelser Land mit Zugspitze 1:25 000). O 9:00 liny kolejki zaczęły wciągać na górę prawie 50 letni wagonik. Oprócz górołazów, z kolejki korzystają też często fani paralotniarstwa. Zapowiadano dwa dni stabilnej, wręcz upalnej pogody. W tej kwestii nie mieliśmy powodów do zmartwień. Burz nie prognozowano, ale jak wiadomo słońce potrafi też nieźle dopiec - dosłownie i w przenośni. Odnaleźliśmy szlak podprowadzający pod początek via ferraty na Alpspitze 2628 m n.p.m. Wyceniania jest na A/B, więc nie jest wymagająca. Wg topo, przejście zajmuje 2-3 godziny.
Gdy jesteśmy na Alpspitze, pojawiają się bardziej rozległe widoki. W pełnej okazałości widać Grań Jubileuszową, a na horyzoncie dumnie prezentują się trzytysięczniki. W końcu Alpy Bawarskie stanowią taki próg do alpejskiego świata. Po wpisaniu się do książki szczytowej, obieramy kierunek na nasz główny cel wyjazdu – Grań Jubileuszową. Sam jej przebieg, w terenie jest bardzo znikomo oznakowany. Na naszej kupionej mapie, praktycznie w ogóle nie istnieje. Mamy ze sobą wydrukowane topo oraz fragment mapy obejmujący tylko grań.
Do przełęczy Grießkarscharte przemieszczamy się sprawnie, chociaż niewykorzystany wciąż sprzęt zimowy (raki oraz czekany) zaczyna nam powoli ciążyć na plecach. Pierwsze problemy w terenie zaczynają się powyżej przełęczy, ponieważ pojawiają się zalegające jeszcze dość spore płaty śniegu. Ich wredna konsystencja, bardzo nas spowolniła, a użycie na nich sprzętu zimowego nie sprawdziłoby się. I tak trzeba było człapać od jednej kamiennej wysepki do drugiej. Płaty śniegu też istotnie zacierały przebieg jakiejś dalszej ścieżki, a przedawnione ślady na śniegu często należały do kozic. Mieliśmy problem z ustaleniem w którym dokładnie miejscu pod Hohblassen (2703 m n.p.m) należy się obniżyć, by nie wleźć w jakiś syf. Czas oczywiście nie zatrzymał się podczas naszych poszukiwań.
Nasze szanse na dotarcie za dnia do biwaku zaczęły maleć. Na spokojnie przedyskutowaliśmy sytuację. Być może idąc z drugiej strony ścieżka sama by się narzucała i nadawała kierunek przejścia tego miejsca. W sytuacji jaką zastaliśmy nie było to dla nas oczywiste. Jak na złość jeszcze, ten newralgiczny fragment na naszym topo był niezbyt szczegółowo określony. Kilka spotkanych kopczyków, którymi się zasugerowaliśmy, wcale nie musiały być związane z "Jubilatką". Z bólem podjęliśmy decyzję o odpuszczeniu naszych pierwotnych planów. Wróciliśmy czujnie z powrotem na przełęcz, szukając jeszcze z nadzieją jakiegoś usłanego różami przejścia. Kusiło zaryzykować z kolejną próbą poszukiwań, ale nie chciało mi się wierzyć, że trzeba zejść bardziej poniżej grani.
Zeszliśmy powoli ubezpieczonym szlakiem do zawieszonej nad Höllental'em dolinki Matheisenkar. Szlak okazał się bardziej wymagający niż via ferrata na Alpspitze.
Pojawiają się pierwsze kosodrzewinki oraz większe połacie traw. Damian nieśmiało rzuca hasło z zostaniem tutaj na noc. W końcu te targane przez cały dzień śpiwory znalazłyby zastosowanie. Noc zapowiada się na ciepłą i bezwietrzną. Kiwam głową w geście przystania na propozycję. Żeby nie leżeć bezpośrednio na trawie ratujemy się folią NRC. Odpalamy kuchenkę by podgrzać wodę, w celu zalania nią później liofila. Przy kolacji w okolicznościach górskiej przyrody, rozpoczyna się spektakl świateł. Ściana Hochblassena, który nas zatrzymał zmienia z minuty na minutę kolor, w punkcie kulminacyjnym przybierając ognistopomarańczową barwę. Zapada noc, a nad głowami mamy gwieździste niebo i wszechogarniającą górską ciszę.
Czwartek, 23. czerwca 2016
Wita nas nowy, słoneczny dzień. A jeszcze fajniejszą wiadomością jest to, że w samych górach! Trochę obawialiśmy się, że obudzimy się cali mokrzy od porannej rosy (NRC zrobiła się natychmiastowo mokra już po rozłożeniu jej wieczorem, a mieliśmy śpiwory puchowe), ale o poranku nie było już po niej śladu. Szybko zwinęliśmy rozłożony majdan do plecaków i udaliśmy się na poszukiwania wody. Miejsce, w którym Damian pozyskał wodę na wieczornego liofila świeciło pustką. Na szczęście trochę niżej, z innego płata śniegu lała się woda bardzo żwawym strumieniem. Uzupełniliśmy nasze puste butelki. Dla bezpieczeństwa zaprawiliśmy ją jodyną. Woda wyglądała jak siki i smakowała tak sobie. Przypomniałam sobie, że w plecaku targam kilka sztuk małych opakowań soku cytrynowego. Szybko ich zawartość połączyła się z jodyną, a smak wody znacznie się poprawił.
Odnośnie transportowania wody podczas wędrówek - przed wyjazdem poszukiwałam jakiegoś taniego patentu na przytroczenie butelki do plecaka. Wiadomo, że 1,5 litra wody zajmuje w cholerę cennego miejsca. Są wygodne bukłaki, dzięki którym wodę masz "pod ręką". Na dłuższą metę są jednak problematyczne. Trzeba pamiętać o dość dokładnym czyszczeniu i suszeniu. Raczej można tam wlewać tylko wodę, a i woda ma nieprzyjemny posmak plastiku (przynajmniej w moim, który kiedyś kupiłam). Znalazłam w necie aluminiowe butelki ze specjalnym zakręcanym korkiem, do którego można przypiąć jakikolwiek (również niewspinaczkowy) karabinek. Jednak idąc tym tropem dalej, naczytałam się jak to aluminiowa butelka może ci zlasować mózg. Nawet gdybym przymknęła na to oko, to nie miałam w domu takiej butelki, a na robienie zakupów internetowych nie było już czasu. Spojrzałam jeszcze raz na zwykłą butelkę plastikową, w której planowałam zrobić własnej roboty izotonik (woda, sól, miód, cytryna). Hmmm, no jakby tu ją przytroczyć? I nagle olśnienie! Przypomniałam sobie o trytkach, które leżały w szufladzie. Nie wiedziałam, czy patent się sprawdzi w terenie, ale podczas pakowania plecaka na wyjazd, Damian na próbę zrobił prosty zaczep na butelkę z trytek i karabinka. Patencik sprawdził się i na pewno będziemy go wykorzystywać podczas naszych kolejnych górskich wyzwań.
Nasze plecaki znowu zrobiły się cięższe, ale co zrobić jak woda to życie. Ruszyliśmy w dalszą drogę szlakiem w kierunku schroniska. Myślałam, że schodzenie będziemy mieli już w automacie, a tu trzeba było nie raz złazić na tyłku lub po prostu kombinować z ustawianiem stóp w celu zrobienia kolejnego kroku. Gdy ujrzeliśmy niebieskie parasole w dole, wiedzieliśmy że ta szlakowa masakra w końcu się kończy. Przy schronisku mieliśmy zadecydować co robimy dalej. Napieramy na Zuga, czy odpuszczamy snując w drodze zejściowej do auta kolejny strategiczny plan okiełznania Jubilatki. Bardzo chciałam zobaczyć Höllental, a decydując się na Zuga, widziałabym ją zapewne w świetle czołówki...
Machamy Zugowi na "do zobaczenia wkrótce" i kierujemy się w dół, w stronę Höllental'u (Piekielna Dolina) To głęboko wcięty wąwóz z wartkim potokiem, który podcięty jest licznymi wodospadami. To bardzo silnie działające na różne receptory miejsce można przejść w dwóch wariantach - górnym i dolnym. My decydujemy się na ten drugi. Włosy w kilka sekund mamy mokre. Wędrówka w takim miejscu w upalny dzień to coś świetnego!
Generalnie przejście wąwozem jest płatne (dla wchodzących, ale i wychodzących również). Cena dla osoby dorosłej to 4 euro. Z racji, że posiadamy karty OEAV, skorzystaliśmy ze zniżki i za bilet zapłaciliśmy 1 euro od osoby. Przy kasie biletowej jest mała kawiarenka oraz toalety.
Po krótkim odpoczynku, schodzimy szutrową droga do Hammersbach. Zaglądamy na stację kolejki torowej Zugspitz - Zahnradbahn. Bawimy się chwilę automatem biletowym, w celu sprawdzenia cen na przyszłość. My mamy od parkingu na którym zostawiliśmy auto około 1 kilometra, więc decydujemy się na podejście z buta. Jest piekielnie gorąco i idziemy żółwim tempem, pozostawiając za plecami widok na Alpspitze oraz Zugspitze. Myślałam, że banany pozostawione w bagażniku będą pływać, ale okazało się że utrzymały fason do naszego powrotu. Szybko pozostały po nich jedynie skórki :D
Zanim wrócimy do Polski, wklepujemy jeszcze w GPS'a namiary na jezioro Eibsee, które położone jest u podnóża Zugspitze. W taką pogodę to grzech się tam nie zjawić. Parkingi w odróżnieniu od tego na którym przez dwa dni stał samochód, niestety są już płatne (szlabany, automaty biletowe, zakaz pozostawiana auta na noc).
Udało nam się nawet przy ludzkim oblężeniu tego miejsca, znaleźć skrawek na przycupnięcie przy brzegu. Damian szybko wskakuje do jeziora i zmywa z siebie dwa dni upalnej wędrówki. Dla mnie woda jest za zimna i tylko moczę umęczone trekami stópcie. Zachodzimy później jeszcze do pobliskiej knajpki na Radlerka i podziwiamy okolicę. Potem pozostaje już tylko przejazd przez Niemcy i stanie w korku na polskiej A4.
Alpy Bawarskie, a dokładniej uściślając Masyw Wettersteingebirge bardzo nam się spodobał. Jubilatka z nami pograła, ale mamy w głowach kolejny strategiczny plan zmierzenia się z nią. Ja osobiście mam silną potrzebę pojawienia się tam ponownie w niedalekim czasie. Oprócz walorów krajobrazowych, to bardzo do mnie przemawia bezproblemowy dojazd w te góry.
Komentarze