Ukraińskie Zakarpacie, gdzie ciągle jeszcze ludzkie łączy się ze zwierzęcym, a miłość człowieka i ziemi jest silna acz szorstka.
Sobotni poranek. Autobus niemiłosiernie kołysze się na nierównej powierzchni karpackiej drogi. M. przypadło jedno z najmniej wygodnych siedzeń - w środku w ostatnim rzędzie. To śpi, to się budzi, gdy albo dolna szczęka opada, albo cała głowa, siłą grawitacji przyciągana, ciąży ku podłodze. Gdzieś tam, kilkadziesiąt kilometrów temu, pojazd przekroczył i granicę słowacko-ukraińską i granicę między nocą a dniem. Jest już pełną gębą poranek. Uwagę zaczyna przykuwać mijane zwykłe wiejskie życie - ktoś pasie krowy, ktoś inny wraca z zakupami w reklamówce, kobieta opiera się o płot i patrzy na drogę, bo to na drodze wszystko się dzieje - coś przejedzie, ktoś będzie przechodził, zatrzyma się na krótką albo dłuższą pogawędkę, zawsze to jakaś rozrywka i nowe wiadomości. W oczy rzucają się wszechobecne ukraińskie barwy narodowe - na żółto-niebiesko pomalowane są mosty, przystanki, ule i nawet budka dla szpaków.
Po 9-tej autobus dociera do Bukowca. Zatrzymuje się w pobliżu przystanku i sklepu. Turyści przygotowują się do kilkugodzinnej wycieczki, a dokoła tętni wiejskie życie. Jakiś mężczyzna przyjechał starą Ładą na zakupy - kierowca jest już w sklepie, ale samochód prawie podskakuje w miejscu, bo w środku zostały dzieci i bawią się w najlepsze. Starsza kobieta spaceruje drogą, bez skrępowania patrzy na przybyłych wytaczających się z autokaru. Tutaj nie ma niczego niestosownego i wstydliwego w patrzeniu na siebie nawzajem. Widzi się drugą osobę, to się na nią patrzy, zagaduje. Ta druga osoba też sobie może popatrzeć i zagadać, więc jest sprawiedliwie.
Po kilkunastu minutach grupa gotowa do startu. W planie jest wyjście na Przełęcz Ruski Put (1217 m), stąd na Pikuj (1408 m) - najwyższy szczyt Bieszczadów i zejście do Biłasowicy. Początkowo szlak wiedzie przez wieś, a tu praca wre. Dwóch mężczyzn kosi trawę zwykłymi kosami - w rytm skocznej ludowej pieśni puszczonej z magnetofonu. Inni panowie przewracają siano, żeby wyschło z po obu stronach zanim złoży się je w kopy. Staruszki pilnują krów. W pobliskich ogródkach kwitną dynie, słoneczniki, fasola. Kobiety zagadują turystów, życzą dobrej drogi, przestrzegają przed piciem wody z potoków. Mężczyźni nie zagadują, pracują w milczeniu, od czasu do czasu odpowiadając na "Dzień dobry!" czy "Szczęść Boże!".
Wędrowcy mijają ostatnie łąki i zapuszczają się w las. W lesie dość strome podejście - z każdym krokiem ubywa centymetrów z niespełna 600 metrów w pionie, które trzeba pokonać do Przełęczy Ruski Put. Po wyjściu z lasu jeszcze krótki dystansowo (około 1 km) odcinek, ale za to bardziej stromy (300 metrów przewyższenia). Przy szlaku rośnie mnóstwo borówek. Pojawiają się też pierwsi zbieracze tych jagód. Z krzaczkami nikt się nie cacka - grzebienie są w powszechnym użyciu. W ogóle zupełnie inne zwyczaje w tutejszych górach panują. Miejscowi dla samego chodzenia tu nie bywają - nie widoki im w głowie, kiedy trzeba ciężko zapracować na każdą kromkę chleba. W góry przyjeżdżają wozem zaprzężonym w konie po to, co z gór można zabrać - borówki, siano. I nie mają żadnych skrupułów przed pozostawieniem tu tego, co już nie potrzebne, stąd puste butelki, torebki, papierki po cukierkach to częsty widok na szlaku (niestety część tego śmietnika oblepiona jest etykietami w języku polskim).
W końcu na przełęczy. Słońce praży. Krótki odpoczynek. Kanapki zagryzane borówkami zerwanymi prosto z krzaka smakują przednio. Podejście było męczące, zwłaszcza, że turyści niewyspani po nocy spędzonej w autobusie, toteż teraz ten i ów zapada w regenerującą drzemkę. Długo jednak spać nie można - w dniu dzisiejszym jest jeszcze 15 km do przejścia, w tym wizyta u króla Bieszczadów. A zanim król to jeszcze kilka innych szczytów: Wielki Wierch (1309 m), Ostry Wierch (1294 m), Prypir (1285 m) i Nondag (1303 m).
Na szlaku między przełęczą a Wielkim Wierchem już nie grzeje, a wieje chłodny wiatr. Kilkanaście minut później już leje rzęsisty deszcz. Wszyscy przywdziewają nieprzemakalne okrycia i w skupieniu idą dalej. Skupienie potrzebne, bo szlak zrobił się błotnisty i wywrotowy. Zbieracze borówek na czas deszczu robią sobie przerwę, gromadzą się przy wozach z dotychczasowym plonem, posilają się, gawędzą. A niektórzy nawet fotografują turystów - ci też nie pozostają dłużni. I tak chwilę trwają dwie równoległe sesje zdjęciowe ku uciesze stron obydwu i mimo deszczu, który w końcu słabnie.
Po opadach czas na teatr chmur, które co rusz, to zasłaniają, to odkrywają kolejne fragmenty bieszczadzkiego krajobrazu. Jakby chciały pewne góry wyróżnić, pozwolić turystom przez chwilę skupić się tylko na nich, zapamiętać. Bieszczady parują, niczym komunikujące się ze sobą indiańskie wioski rozrzucone to tu, to tam, w bukowej puszczy.
Od jakiegoś czasu widać już Pikuj - na początku był to widok trochę deprymujący, bo jasno i wyraźnie z niego wynikało, że droga nie krótka, ale z każdego kolejnego szczytu było już coraz bliżej i w końcu król Bieszczadów jest na wyciągnięcie ręki. W międzyczasie deszcz ustąpił, chmury się rozpierzchły i znowu przygrzewa słońce. Na Pikuju brzydki betonowy obelisk poświęcony Tomasowi Masarykowi - pierwszemu prezydentowi Czechosłowacji. Brzydki, ale oblegany. Każdy się z nim fotografuje - jakżeby inaczej, toż obelisk na zdjęciu to najlepsze potwierdzenie audiencji u króla.
Z Pikuja już tylko zejście do Biłasowicy - 6 km, 800 m przewyższenia. Początek stromy przez kosodrzewinę - bez kijów nie podchodź. Dalej śliskim jarem w lesie. M. na pamiątkę tego zejścia jeszcze przez kilkanaście dni nosić będzie imponujących rozmiarów siniaka na kolanie. Po dwóch godzinach takiego schodzenia wreszcie płasko, kopy siana zwiastują bliskość wioski. Kolejne pół godziny marszu i już cała grupa próbuje wtłoczyć się do małego wiejskiego sklepiku, w którym już i tak, oprócz ekspedientki, jest kilku miejscowych i chmara much. Mało to ważne, bo w sklepie można kupić zimne piwo i kwas chlebowy z beczki. Obydwa trunki cieszą się już zasłużoną sławą u stałych bywalców po tej stronie Karpat.
Zrelaksowanych zimnymi napojami wędrowców autobus wiezie do Wołowca - tu przenocują. Przed noclegiem jeszcze kolacja - barszcz ukraiński i mięso z ziemniakami i surówką z marchewki. Charakterystyczne są te ziemniaki, bo utłuczono je razem z wodą w której się gotowały - puree jest przez to bardziej wodniste, ale też bardziej pożywne, gdyż nie zmarnowano cennych składników, które przy gotowaniu wytrąciły się do wody. Po męczącej nocy, aktywnym dniu i sytej kolacji w zaśnięciu nie przeszkadzają nawet pociągi co kilkanaście minut przetaczające się przez miejscowy dworzec kolejowy. Stuk puk, stuk puk,... "pasazhyrs'kyy poyizd zi L'vova do Mukacheva...",...
Więcej o górskich (i nie tylko) wycieczkach M. na blogu i fan page.
Komentarze