28.07.2015 r. (wtorek) ATAK SZCZYTOWY
Godzina 2.00, budziki dzwonią, wszyscy zrywają się z łóżek, na zewnątrz jeszcze całkowita ciemność. Włączmy światła czołówek i zaczynamy szykować się do ataku na szczyt. Rozgrzanie butów, założenie ciepłej odzieży, posmarowanie się wazeliną i filtrem UV, te czynności są konieczne, aby wyruszyć w górę.
Gotowi do morderczego marszu wychodzimy z budynku, a chłód od razu przenika całe nasze ciało. Na szczęście jest, przynajmniej na razie, bezwietrznie. Niedaleko schronu wiążemy się liną i ruszamy do naszego kolejnego punku, w którym zrobimy przerwę – schronu Vallot, położonego na wysokości 4362 m n.p.m. Krok za krokiem podążamy za ekipą Polaków, która idzie zaraz przed nami. Jest niesamowicie ślisko, raki ledwo wbijają się w podłoże, a ręce bolą od asekuracji czekanem. Powoli pniemy się w górę, oddech staje się coraz cięższy, potrzebujemy coraz więcej przerw w marszu. Rozrzedzone powietrze, zubożone w tlen powoduje, że nogi meczą się niesamowicie szybko, ból można najprościej porównać do przypalania mięśni ogniem.
Przed godziną 6.00 docieramy do schronu Vallot, tutaj topimy śnieg, aby napić się czegoś, co nas rozgrzeje, nakładamy kolejną warstwę kremu UV i ruszamy w dalszą trasę.
Teraz nasza droga będzie wiodła stromo w górę do samego szczytu. Po wyjściu z budynku zrywa się bardzo silny wiatr, który będzie nam towarzyszył już przez resztę dnia. Przekraczamy kolejne szczeliny, zbliżamy się coraz bardziej do wierzchołka.
Dający się mocno we znaki ból nóg sprawia, że zatrzymujemy się co pięć kroków, aby odpocząć i przy okazji złapać oddech. Jesteśmy już bardzo blisko szczytu, a przed nami wyrasta z ziemi niezwykle eksponowana grań szczytowa. Ten odcinek dostarcza nam najwięcej emocji, ale także sprawia, że zachowujemy szczególną ostrożność. Jeden nieprzemyślany ruch i mogłoby się to skończyć tragicznie. Przechodzimy grań, a teren zaczyna się robić płaski aż do momentu, kiedy nie da się już wyjść wyżej.
TAK, JESTEŚMY NA SZCZYCIE!!! MONT BLANC 4810 M N.P.M.!!! NAJWYŻSZY SZCZYT CAŁYCH ALP!!! DACH EUROPY!!!
Zegarki wskazują godzinę 9.15. Niestety na szczycie robimy tylko bardzo szybko pamiątkowe zdjęcia i musimy natychmiast schodzić, ponieważ chmury zbliżają się coraz szybciej, a wiatr nasila się coraz bardziej. Na wierzchołku spędzamy może siedem minut. Przejście grani szczytowej z powrotem jest bardzo ciężkie, ponieważ podmuchy wiatru sprawiają, że tracimy równowagę. Podczas zejścia spotykamy jeszcze trzyosobową ekipę, która idzie w stronę szczytu. Przed schronem Vallot ledwo trzymamy się na nogach, a do budynku wchodzimy wyczerpani. Postanawiamy przeczekać tutaj złą pogodę, która ma potrwać do czwartku. W schronie znajduje się treść żołądkowa pozostawiona przez poprzednich wspinaczy, a jeśli chcemy opróżnić pęcherz, wiatr sprawia, że całość lata w pomieszczeniu zwanym „WC”.
Kładziemy się do śpiworów, aby odpocząć, ale po paru godzinach chłód z podłogi, który przenika nasze ciała powoduje, że jesteśmy zmuszeni zmienić decyzję dotyczącą naszego pobytu w tym obskurnym pomieszczeniu. Wyczekujemy teraz poprawy pogody, ale ta się nie zapowiada. Na zewnątrz nic nie widać. W chwili, gdy wiatr zmniejsza swoją siłę, decydujemy się schodzić po śladach, które zapisała nawigacja GARMIN podczas wchodzenia na szczyt. Nasze odciski butów są już całkowicie zasypane, opieramy się jedynie na GPS, która omijając szczeliny, zaprowadza nas w bardzo krótkim czasie do komfortowego schronu Gouter na wysokości 3800 m n.p.m., w którym spędziliśmy już jedną noc i zamierzamy przeczekać kolejne dwie w nadziei na poprawę pogody.
Jesteśmy wyczerpani, więc wcześnie kładziemy się spać. To był dla nas wielki dzień!
29.07.2015 r. (środa)
Żadnych budzików, wstajemy wypoczęci dopiero około godziny 9.00. Idziemy stopić śnieg, aby zjeść coś na śniadanie, najlepiej jakiś kisiel. W schronie jest nas ogółem dziesięć osób. Na zewnątrz wieje, sypie śnieg i nic nie widać, co wyklucza zejście dzisiaj w dół.
Na szczęście jest z nami druga ekipa Polaków, więc cały dzień przeznaczamy na luźne rozmowy i żarty. Stwierdzamy, że każdy rozpoczęty temat sprowadza się do jedzenia, albo wypróżniania się i tak na okrągło. A co do liofilizatów, o których już wspominałem (liofilizat – pokarm, z którego została całkowicie odsączona woda w celu ograniczenia jego wagi do minimum i zapobiegnięciu psucia się go) – jest to najgorsze jedzenie jakie kiedykolwiek jedliśmy! Robimy wszystko, aby wymienić się z drugą ekipą jedną torebką tej żywności, na paczkę prawdziwych kabanosów, albo kawałka sera żółtego. Cały dzień mija spokojnie i w bardzo miłej i radosnej atmosferze stworzonej przez wszystkie osoby będące w budynku. Monotonne topienie śniegu, przygotowywanie potraw i odpoczywanie w śpiworach – to czynności, które wypełniają nasz dzień. Niestety za oknem nie widać poprawy pogody, ale za to prognozy, przekazywane z Polski przez mamę brzmią optymistycznie, więc pewnie wtedy zejdziemy w dół. Wieczorem nie musimy nawet już wskakiwać do śpiworów, ponieważ cały czas w nich jesteśmy, ustawiamy tylko budzik na 6.00 rano i zasypiamy.
30.07.2015 r. (czwartek)
Pierwsze co robimy po przebudzeniu to sprawdzenie, co dzieje się za oknem. Jak się okazuję, pogoda jest przecudna i idealna do zejścia w dół.
Nie ma więc czasu do stracenia, trzeba wykorzystać okno pogodowe: pakujemy wszystko do plecaka, zakładamy potrzebny sprzęt, ubieramy się ciepło, nakładamy wazelinę na twarz, bo na zewnątrz jest mroźno, zapinamy kaski na głowie, raki na nogach, i zaczynamy zejście tą samą drogą, którą wychodziliśmy. Poręczówki i kamienie są przysypane świeżą warstwą białego puchu, który przez noc zdążył już zamarznąć, więc musimy bardzo uważać, szczególnie też z uwagi na fakt, że przy zejściu zdarza się najwięcej wypadków. Pod nami rozpościera się morze mgieł zalewające całe doliny.
Dochodzimy do Żlebu Śmierci, który jest całkowicie zmrożony i nie lecą nim żadne kamienie, które podczas wyjścia w górę dostarczyły nam najwięcej emocji. Teraz już spokojnie schodzimy do naszego namiotu, wkładamy do plecaka rzeczy, które w nim pozostawiliśmy, a wśród nich zupki Knorr, o których marzyliśmy. Sprawnie składamy namiot i idziemy do schroniska Tete Rousse na dłuższą przerwę. Właśnie zeszła też do niego ekipa, z którą spędziliśmy dużo czasu u góry. Dowiadujemy, że zamierzają spać dzisiaj na tym samym campingu, co my. W takim razie spotkamy się na dole, a jak na razie ruszamy w dalszą drogę, a oni jeszcze przez jakiś czas odpoczywają w schronisku.
Podczas zejścia wspominamy to, co działo się w ostatnich dniach i szkoda, że musimy już powoli żegnać się z Górą. Około 18.00 docieramy na camping i idziemy na wyczekiwaną od tygodnia kąpiel. Odświeżeni rozkładamy jeszcze namiot i idziemy na pizzę do pobliskiej pizzerii. Jesteśmy tak głodni, że każdy zamawia sobie po jednej i bez większego problemu ją zjada. Wracamy na camping, a tam spotykamy naszych przyjaciół, którzy właśnie zeszli. Rozmawiamy do późnego wieczora, a gdy sen nas już ogarnia, idziemy się położyć.
31.07.2015 r. (piątek)
Rano wstajemy, myjemy zęby, pakujemy cały nasz dobytek do samochodu i przed południem wyjeżdżamy z Les Houches. Stwierdzamy, że jeśli już jesteśmy w okolicy, to warto podjechać do oddalonego 180 km od nas miasteczka Zermatt, aby zobaczyć najbardziej rozpoznawalną górę na świecie – Matterhorn. Podjeżdżamy pod Zermatt, a stąd do centrum udajemy się kolejką, ponieważ w mieście obowiązuje zakaz ruchu pojazdów spalinowych ze względu na ekologię. Kilka minut spaceru od momentu, w którym kolejka nas wysadziła i odsłania się, w całej okazałości, majestatyczny Matterhorn.
Góra robi na nas naprawdę ogromne wrażenie, a kto wie…, być może w przyszłości będzie jednym z naszych celów wspinaczkowych. Z powrotem postanawiamy wrócić do samochodu pieszo szlakiem, który prowadzi obok kolejki. Po drodze odwiedzamy sklepy outdoorowe z szerokim asortymentem. Po powrocie do naszego auta, ustawiamy nawigację na Andrychów, i ruszamy w trasę. Do domu dojeżdżamy następnego dnia około godziny 10.00. Nie brakuje gorącego powitania i gratulacji za zdobycie naszego pierwszego i zarazem najwyższego szczytu w Alpach.
Wyjazd ten dostarczył nam niesamowitych wrażeń i przeżyć. Niezapomniane emocje towarzyszyły nam podczas całej wyprawy. Jesteśmy dumni z tego, co zrobiliśmy, a oprócz tego nauczyliśmy się wielu nowych rzeczy, na przykład, aby nigdy nie kupować liofilizatów na takie wyjazdy. Poznaliśmy ciekawych ludzi, z którymi już planujemy kolejne wyprawy. Wspólna pasja tworzy w naszych głowach nowe pomysły, których nie będę na razie zdradzał.
Na koniec chciałbym zachęcić wszystkich do obejrzenia krótkiego filmiku podsumowującego wyprawę.
Komentarze